<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Atak na młyn
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. L’Attaque du moulin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EMIL ZOLA.

ATAK NA MŁYN
NOWELA.
Tłómaczył
Zygm. Niedźwiecki.

Lwów — Złoczów.
Nakładem i drukiem księgarni Wilhelma Zukerkandla.


I.

Młyn ojca Merlier pełen był uroczystości w ten piękny, letni wieczór. Trzy stoły, zestawione razem w pośrodku podwórza, czekały na biesiadników. Wszystkim wiadomem było dobrze, że tego dnia odbyć się mają zaręczyny córki młynarza Merlier, Franciszki, z Dominikiem, używającym wprawdzie trochę niepochlebnej opinii próżniaka, na którego wszakże wszystkie dziewczęta w promieniu trzech mil iskrzącemi spoglądały oczyma, taką miał dzielną minę ten chłopiec.
Młyn ojca Merlier — to była rozkosz prawdziwa. Znajdował on się w samym środku Rocreuse’y, w miejscu, gdzie główny gościniec zagina się w kolano. Wioska Rocreuse posiada tylko jednę ulicę, ujętą w dwa rzędy domów z obu stron. Tu jednak, na skręcie traktu, rozpościerają się znagła łąki a wielkie drzewa, rosnące wzdłuż biegu Mozelli, rzucają w głąb doliny rozkoszny cień. W całej Lotaryngii daremnieby szukać równie lubego zakątka. Na prawo i lewo czerni się gęsty las, stuletnie drzewa spinają się po łagodnych stokach, zalewając widnokręg morzem ciemnej zieleni, podczas kiedy ku południowi otwiera się równina cudownej żyzności, roztaczająca w nieskończoność szmaty uprawnej ziemi, pokrajane żywopłotem. Największym jednak z czarów Rocreuse’y jest chłód, wypełniający ten dół zieleni w najgorętsze nawet dni lipca i sierpnia.
Mozella, wypływająca z lasu Gagny, zdaje się wchłaniać po drodze w swe nurty zimno leśnych gąszczów, pod których osłoną toczyła się milami, nieść z sobą szmer liści i lodowaty chłód starego lasu. Nie jest ona jednakże jedynem źródłem ochłody. Wszelkie rodzaje wód płynących pluszczą się tutaj pod drzewami; na każdym niemal kroku wytryskają źródła; gdy stąpasz po wązkich ścieżynkach, czujesz pod niemi jakby jeziora podziemne, które przebijają się co parę kroków przez mchy i korzystają z najmniejszej szczeliny u stóp drzew, pomiędzy skałami, aby się na wierzch wydostać i w kryształowe rozlać krynice. Szmery i pluski tych strumyczków tak są mnogie i hałaśliwe, że przygłuszają nawet śpiew gilów, tłumnie żyjących w gąszczach. I zda ci się tutaj, że jesteś w jakimś zaczarowanym parku, gdzie zewsząd kaskady srebrzyste z wesołym tryskają szumem.
Na wilgotnych gruntach doliny rozpościerają się łąki. Olbrzymie kasztany rzucają miejscami na nie prawie czarny cień. Na skraju łąk topole szeleszczą pióropuszami swych liści, mieniących się w powiewie wiatru niby fałdy długich, powłóczystych kotar. Dwa szeregi ogromnych platanów przebiegają w skos łąkę w kierunku ruin starego zamku Gagny. Na tym gruncie, ustawicznie zraszanym, trawy wyrastają do niebywałej wysokości. Jestto jak gdyby bujny ogród pomiędzy dwoma zadrzewionymi stokami, ogród naturalny, w którym łąka zastępuje strzyżone trawniki a w miejsce klombów ozdobnych potężne drzewa rysują się na niebie sylwetami swych koron. Gdy o południu promienie słońca świecą prawie prostopadle, wówczas rzucane przez nie cienie zabarwiają się niebiesko, rozgrzane trawy drzemią w upale a jednocześnie lodowaty dreszcz chłodu przemyka się tu i owdzie popod liśćmi.
W takiej to miejscowości młyn ojca Merlier rozweselał swoim turkotem jeden z zakątków dziko rozrosłej zieleni. Budowla, sklecona z cegieł i drzewa, zdawała się starą jak świat, skąpana do połowy w Mozeli, tworzącej w tem miejscu krągły, jasny basen. Rzeczka, zatamowana śluzą w swym biegu, spadała tu z wysokości kilku metrów na koło młyńskie, które trzeszczało ustawicznie wśród obrotu, przypominając astmatyczny kaszel starej, wiernej sługi. Radzono nieraz ojcu Merlier, by wstawił nowe koło. Potrząsał jednak głową przecząco, utrzymując, że nowe ani nie będzie tak gorliwem w pracy, ani się na niej tak znać nie będzie, jak stare. I łatał je, gdy zaszła potrzeba, wszystkiem, co mu pod rękę padło: obręczami z beczek, zardzewiałem żelaztwem, kawałkami ołowianych i cynkowych blach, koło zaś, którego nastroszony mchem i chwastami profil, coraz dziwaczniej wyglądał, wydawało się z tego zupełnie zadowolonem i kiedy je woda smagała swym spadem srebrzystym, okrywało się całe w perlisty płaszcz pian a pod tą iskrzącą szatą widać było niewyraźnie nieustanne obroty jego cudacznego szkieletu.
Część młyna, moknąca w ten sposób w falach Mozeli, wyglądała niby stary, barbarzyński statek, co osiadł na mieliźnie. Połowa budynku wsparta była na palach. Woda zaciekała wszędzie pod deski i żłobiła dziury, dobrze znane w okolicy, jako kryjówki licznych węgorzy i ogromnych raków, które tam poławiano masami. Powyżej spadku jednak zbiornik posiadał przejrzystość zwierciadła i jeźli go bryzg pian, rzuconych kołem, nie zmącił, można było zobaczyć w mrocznej jego toni gromady dużych ryb, pływające zwolna, niby podwodna eskadra. U jednego z pali połamane schody spuszczały się w rzekę. Czółno było tu uwiązane do słupa. Ponad kołem przebiegał drewniany ganek. Tu i ówdzie otwierały się w murze okna nieregularnie porozrzucane. Była to mięszanina węgłów, przymurków, przybudówek, belek i dachów, nadająca młynowi fizyonomię starej, na poły zburzonej forteczki. Ale bluszcz i wszelkie rodzaje roślin pnących, zasłaniając co większe szczerby budynku, stroiły płaszczem wspaniałej zieleni stare domostwo. Był też młyn ojca Merlier ulubionym przedmiotem albumowych szkiców dla przejeżdżających panienek.
Od strony drogi budowa młyna była mocniejszą. Kamienny ganek wychodził tutaj na duży dziedziniec, ujęty z prawej i lewej strony w szereg stajen i szop. W pobliżu studni olbrzymi wiąz oblekał cieniem pół podwórza. W głębi cztery okna pierwszego piętra domu błyszczały w jednej linii, poniżej gołębnika. Jedynym objawem kokieteryi ze strony ojca Merlier było, że kazał bielić fasadę raz na lat dziesięć. Że było to właśnie po niedawnem jej bieleniu, olśniewała więc całą wioskę swym blaskiem, gdy promienie południowego słońca na nią padły.
Od lat dziesięciu był ojciec Merlier wójtem Rocreuse’y. Majątek, jaki zebrać zdołał, zapewnił mu ogólny szacunek. Taksowano go na jakieś ośmdziesiąt tysięcy franków, zebranych grosz po groszu. Zaślubiając przed laty Magdalenę Guillard, która mu młyn ten wniosła w posagu, nie posiadał nic więcej prócz swoich dziesięciu palców. Lecz Magdalena nie miała nigdy powodów żałować swego wyboru, tak dzielnie umiał mąż pokierować całem gospodarstwem. Obecnie Magdalena była już dawno w grobie a Merlier wiódł życie wdowca, z córką jedynaczką u boku. I Bogiem a prawdą mógłby już był właściwie odpocząć i pozwolić nareszcie staremu kołu swego młyna na dobrze zapracowaną drzemkę, wśród mchów. Obawiając się jednak, że w bezczynności będzie się nudził a dom wydawać mu się zacznie martwym, pracował dalej, dla rozrywki. Ojciec Merlier był w owym czasie wysokim starcem o długiej, milczącej twarzy, na której nie widziało się nigdy uśmiechu, lecz którego duszę napełniała mimo tego zawsze wesołość. Zrobiono go też wójtem nietylko dla jego pieniędzy, lecz także i dla tej sympatycznej miny, jaką, udzielając ślubów, przybierać umiał.
Franciszka Merlier skończyła właśnie rok ośmnasty. Pomiędzy okolicznemi dziewczętami nie zaliczano jej do pięknych, gdyż była wątłej budowy. Do lat piętnastu była nawet brzydką. Ludzie w Rocreuse pojąć nie mogli, jakim sposobem dziecko rodziców tak doskonale zbudowanych, jak ojciec i matka Merlier, tak słabo się rozwija i jest tak mizernem. Aż oto w piętnastym roku życia, nie tracąc nic z swej delikatnej budowy, Franciszka wyładniała na podziw. Włosy miała kruczej czarności, oczy również, przytem najpiękniejszą w świecie twarzyczkę, całą w rumieńcach, której usta śmiały się bez ustanku pomiędzy dwojgiem dołeczków a gładkie czoło zdawało się jaśnieć jak słońce. Jakkolwiek szczupła, wedle prawideł miejscowego smaku, nie była jednak chudą bynajmniej; znaczyło to poprostu tyle, że nie potrafi dźwignąć worka ze zbożem; z biegiem czasu jednakże stawała się coraz pulchniejszą i widać było, że kiedyś będzie tłuściutka jak przepiórka. Pod wpływem milczącego usposobienia ojca dziewczę stało się rozsądnem w bardzo już młodym wieku. Jeźli jej lica się śmiały, czyniła to ku uciesze drugich; w głębi duszy była poważną.
W całej okolicy naturalnie nadskakiwali jej wszyscy, więcej jeszcze dla jej talarów niż dla urody. W końcu więc zdecydowała się na wybór, zgorszyła nim wszakże wszystkich. Z tamtej strony Mozelli mieszkał wysoki, barczysty chłopak, nazwiskiem Dominik Peugner. Nie był on rodem z Rocreuse’y. Przybył dziesięć lat temu z Belgii, by objąć spadek po wuju, który posiadał tu niewielkie gospodarstwo na krawędzi lasu Gagny, tuż naprzeciwko młyna o kilka strzałów z fuzyi. Przybył z zamiarem sprzedania odziedziczonej zagrody — jak zapewniał — i powrotu do ojczyzny. Zdaje się jednak, że kraj mu się spodobał, bo nie ruszał się z niego wcale. Łowił ryby, polował w lasach, kilka razy nawet omal że nie wpadł w ręce strażników i nie dostał się przed sąd. Swobodna ta egzystencya, której środków wieśniacy nie umieli sobie dość jasno wytłómaczyć, popsuła mu w końcu reputacyę. Poczęto go uważać niemal za kłusownika. Na każdy sposób zaprzeczyć się nie da, że był próżniakiem, spotykano go bowiem często śpiącego wśród traw w godzinach, kiedy wszyscy porządni ludzie zwykli pracować. Rudera, w której mieszkał, na kraju lasu, nie wyglądała również jak mieszkanie porządnego człowieka. Pomimo to wszystko młode dziewczęta odważały się nieraz występować w jego obronie, bo też ten podejrzany ptaszek był chłopcem co się zowie dorodnym, wysoki i smukły jak topola, biały na twarzy, z blond brodą i włosami, błyszczącemi niby złote do słońca. Otóż pewnego pięknego poranku Franciszka oświadczyła ojcu Merlier, że kocha Dominika i nigdy nie zgodzi się zostać żoną innego mężczyzny.
Nietrudno sobie wyobrazić, jakim ciosem była dla starego podobna wiadomość. Nic jednak nie odrzekł córce, wedle swego zwyczaju. Oblicze ojca Merlier nie utraciło ani na chwilę swojej zwykłej powagi, tylko blask wesołości wewnętrznej jak gdyby przygasł mu w oczach. Dąsali się na siebie cały tydzień. Franciszka spoważniała również. Najbardziej jednak dręczącą rzeczą było dla ojca Merlier pytanie, jakim u licha sposobem ten hultaj kłusownik mógł zbałamucić mu córkę? Dominik nie był w młynie ni razu. Młynarz więc począł szpiegować i wypatrzył gacha na drugim brzegu Mozelli, jak ułożywszy się w trawie, udawał, że śpi. Franciszka mogła go widzieć z łatwością z swego okna. Jasnem teraz było, że robiąc do siebie, ponad młyńskiem kołem, słodkie oczy, musieli się w końcu pokochać.
Tymczasem upływał drugi tydzień a Franciszka z dniem każdym stawała się poważniejszą. Ojciec Merlier nie odzywał się do córki ciągle ni jednem słowem. Aż pewnego wieczora, nic nikomu nie mówiąc, sam przyprowadził do młyna Dominika. Franciszka właśnie nakrywała do wieczerzy. Nie okazując najlżejszego zdziwienia, dodała tylko jedno więcej nakrycie, na jej licach jednakże poczęły się żłobić jak dawniej dołeczki i uśmiech dawny okrasił je znowu. Nazajutrz rano ojciec Merlier poszedł odwiedzić Dominika w jego budzie na skraju lasu. Rozmawiali tam z sobą całe trzy godziny przy zamkniętych drzwiach i oknach. O czem mówili — pozostało dla wszystkich na zawsze tajemnicą. To jedno najmniejszej nie ulega wątpliwości, że wychodząc stamtąd ojciec Merlier traktował już Dominika jak syna. Widocznie stary musiał nabrać przekonania, że ten wisus, wylegający się bezczynnie po łąkach, aby się podobać dziewczętom, tęgim jednak w gruncie rzeczy jest chłopcem.
Wszystkie języki w całej Rocreuse znalazły się teraz w ruchu. Kobiety nie mogły się po prostu nagadać do syta o szaleństwie starego Merlier, który w taki niepojęty sposób wpuszczał znanego nicponia w swój dom. Nie zważał na to. Być może własne niegdyś małżeństwo stanęło mu w pamięci. I on również nie miał przy duszy grosza, kiedy zaślubiał Magdalenę i brał za nią młyn; nie przeszkodziło mu to wcale być jak najlepszym małżonkiem. Zresztą Dominik sam przeciął wprędce jak nożem plotki, biorąc się do pracy z taką szczerością, że wszyscy nie mogli się nadziwić. Właśnie parobek z młyna poszedł odbywać służbę wojskową, otóż Dominik nie chciał przystać, by przyjmowano innego. Sam podjął się dźwigać wory, furmanił, borykał się z starem koliskiem, a wszystko to z taką ochotą, że ludzie umyślnie przychodzili przypatrywać się jego robocie. Ojca Merlier nie opuszczała ani na chwilę jego niema, uśmiechem podszyta powaga. Był co się zowie dumny, że potrafił się poznać na tym chłopcu. Ale bo też nic tak jak miłość nie pobudza energii młodych ludzi.
W ruchawce nieprzerwanej pracy Franciszka i Dominik uwielbiali się. Nie rozmawiali z sobą nic a nic prawie, patrzyli za to na siebie oczyma wesela i słodyczy pełnemi. Ojciec Merlier nie wyrzekł dotąd ani słowa o małżeństwie, młodzi zaś szanowali jego milczenie, czekając cierpliwie na objawienie się woli starca. Dnia pewnego nakoniec, w połowie czerwca, kazał ustawić na podwórzu trzy stoły u stóp olbrzymiego wiązu, zaprosiwszy wpierw wszystkich swoich przyjaciół z Rocreuse’y, aby przybyli wychylić w jego domu szklanicę. Gdy się dziedziniec zapełnił a każdy z zebranych miał kubek w ręce, ojciec Merlier wzniósł swój wysoko i wyrzekł:
— Owóż chciałem mieć to szczęście oznajmić wam, moi mili, że moja córka Franciszka zostanie żoną tego oto zucha za miesiąc w dzień św. Ludwika.
Wszyscy trącili się ochoczo wśród wrzawy ogromnej, śmiechy napełniły podwórze. Ojciec Merlier zaś, podnosząc głos raz jeszcze, dodał:
— Dominiku! ucałuj swoją narzeczonę. Tak się należy.
Ucałowali się, czerwieniejąc oboje, co przez obecnych huczniejszym jeszcze przyjęte zostało zgiełkiem. Fetaż to była co się nazywa! Wypróżniono do dna sporą beczułkę. Potem, skoro już pozostali tylko najbliżsi znajomi, gawędka przybrała ton spokojniejszy. Dokoła zapadała noc gwiaździsta i jasna.
Dominik i Franciszka, usiadłszy na ławce jedno obok drugiego, nie mówili ni słowa. Sędziwy wieśniak prawił coś głośno o wojnie, wypowiedzianej Prusom przez cesarza. Cała młódź wioski wyruszyła już z domów pod broń. Niedawniej jak wczoraj maszerowało tędy wojsko. Będą się tłuc nie na żarty.
— Ba! — ozwał się na to ojciec Merlier z samolubstwem ludzi szczęśliwych. — Dominik rodził się w Belgii, jego nie wezmą... Chyba żeby Prusacy tu do nas przyszli, wówczas będzie bronił swej żony.
Przypuszczenie, aby Prusacy mogli pojawić się w Rocreuse, wydało się wszystkim niezłym żartem. Rozśmiano się. Wlepi się im porządnego szturchańca i historya skończona!
— Widziałem ja ich już i tutaj! widziałem!... — powtarzał głucho stary wieśniak.
Nastała chwila milczenia, poczem trącono znowu w szklanki. Franciszka i Dominik nie brali w rozmowie udziału; ująwszy się delikatnie za ręce, tak aby nikt tego nie dostrzegł, siedzieli obok siebie z oczyma utkwionemi w mrok i było im tak dobrze!...

Co za ciepła, przepyszna noc!... Wioska usnęła z obu stron białej drogi spokojnym snem dziecka. Daleko na okół nie słychać nic oprócz piania koguta, co się przebudził zbyt wcześnie. Z poblizkich lasów głębokie powiewy spływają na dachy domostw pieszczotą. Łąki, zalewający je cień, mają jakiś tajemniczy, skupiony majestat a niezliczone źródełka i strumyczki, nie przestające pluskać w mroku, są niby zdrowy, rytmiczny oddech uśpionej wsi. Niekiedy stare koło młyńskie zdawało się coś mruczeć przez sen, jak te psy-stróże, co chrapiąc, warczą; odzywały się w niem jakieś trzeszczenia i zgrzyty, gadało samo z sobą, trącane spadkiem Mozelli, której strugi, płynąc, wydawały dźwięki, tonom organowych piszczałek podobne. Nigdy jeszcze głębszy spokój nie tulił do snu tego szczęśliwego zakątka natury i siedzib ludzkich.

II.

W miesiąc potem, w samą wigilię św. Ludwika, cała wieś Rocreuse była w popłochu. Prusacy, pobiwszy wojska cesarskie, forsownym marszem posuwali się ku wiosce. Od tygodnia już ludzie, przejeżdżający gościńcem, zwiastowali zbliżanie się szeregów pruskich. „Są już w Lormiere! Już stanęli w Novelles!“ Wobec wiadomości nieustannych o tak szybkim pochodzie, codzień rano spodziewano się w Rocreuse ujrzeć ich forpoczty, wysuwające się z pomiędzy drzew lasu Gagny. Nie przybywali jednak, co jeszcze większą wzbudzało trwogę. Z pewnością spadną na wioskę nocą i wymordują śpiących mieszkańców co do nogi.
Ostatniej nocy, przed samem świtaniem, była już mała panika. Ludność wsi zerwała się ze snu, zbudzona tumultem marsza na gościńcu. Kobiety zaczęły padać na kolana, żegnały się krzyżem; wtem poznano czerwone spodnie żołnierzy przez szpary ostrożnie rozchylanych okiennic. Był to oddział francuski. Kapitan wezwał do siebie natychmiast wójta i rozmówiwszy się z ojcem Merlier, rozgościł się w młynie.
Słońce dnia tego dziwnie weszło radosne, zwiastując upalny dzień. Las zalewały blaski złociste, nad łąkami pływał jeszcze mleczny opar. Wieś ładna i czysta budziła się zwolna w chłodzie ranka, ogrody zaś i pola dokoła niej, zroszone rzeczką i niezliczonem mnóstwem źródeł, miały wdzięk bukietu, na którym perli się rosa. Mimo to cudny ten ranek na niczyjej twarzy nie wywoływał uśmiechu. Ludzie schodzili się niespokojni przypatrywać się kapitanowi, jak krążył dokoła młyna, przyglądał się sąsiednim budynkom i przeprawiał się na drugi brzeg Mozelli, aby studyować stamtąd okolicę zapomocą dalekowidza, przyczem ojciec Merlier, nie odstępujący go ani kroku, zdawał się udzielać mu objaśnień.
Wkrótce potem kapitan począł rozstawiać żołnierzy, umieszczając ich po za murami, pniami drzew i w rowach. Główny korpus oddziału obozował tymczasem w podwórzu młyna. Więc zanosiło się na bitwę?... Skoro ojciec Merlier ukazał się ludziom z wioski, zasypano go pytaniami. Skinął głową poważnie, nie mówiąc przytem słowa. A więc tak, będą się bić!
Franciszka i Dominik znajdowali się też na podwórzu i spoglądali z daleka na ojca pytająco. Spostrzegłszy ich, wyciągnął fajkę z ust i wyrzekł te proste słowa:
— Moje biedne dzieci!.. nie będzie nic jutro z waszego wesela!
Dominik, zacisnąwszy usta, z zmarszczką gniewu na czole, wyciągał niekiedy szyję, wbijając oczy w las Gagny, jakby chciał dojrzeć ukazujących się z niego Prusaków. Franciszka, poważna i wybladła, oddalała się, to znów wracała, przynosząc żołnierzom, czego potrzebowali. Zajęci gotowaniem zupy w jednym z kątów podwórza, skracali sobie figlami oczekiwanie posiłku.
Tymczasem kapitan zdawał się być zachwyconym zajętą pozycyą. Zwiedził już wszystkie ubikacye i był także w największej z izb młyna, której okna wychodziły na rzekę. W obecnej chwili, usiadłszy na zrębie studni, rozmawiał z ojcem Merlier.
— Macie tutaj formalną fortecę! — mówił. — Utrzymamy się z pewnością do wieczora. Tylko że ci zbóje spaźniają się coś. Powinniby już być tu.
Młynarz spochmurniał. Widział już młyn swój w ogniu, płonący niby pochodnia. Nie utyskiwał jednak, wiedząc, że toby się na nic nie zdało. Wyrzekł tylko:
— Trzebaby schować łódź po za koło. Jest tam dziura dość wielka. Łódź się może przydać...
Kapitan wydał natychmiast odpowiednie zlecenia. Był to mężczyzna lat czterdziestu, wysoki, z sympatyczną twarzą. Widok Franciszki i Dominika zdawał się mu sprawiać prawdziwą przyjemność. Para ta zajęła go tak żywo, jak gdyby zapominał o niedalekiej walce. Ścigał ustawicznie Franciszkę oczyma, których wyraz mówił jasno, że mu się dziewczyna dyabelnie podoba. Do Dominika zaś zwrócił się z pytaniem:
— Cóż to?... nie służysz w szeregach, mój chłopcze?
— Jestem z tamtej strony granicy — odparł młody człowiek.
Powód ten niezupełnie kapitanowi wystarczył. Mrugnął oczyma i uśmiechnął się znacząco. Oczywiście... przyjemniejsza to rzecz, dotrzymywać placu Franciszce, niż działom, ogniem zionącym.
Dominik jednak, zauważywszy jego uśmiech, pospieszył dorzucić:
— Rodziłem się za granicą, lecz trafiam w jabłko na sto kroków.... Strzelba, z którą poluję, stoi za panem kapitanem....
— Może ci się ona dzisiaj przydać — odparł kapitan krótko.
Ponieważ Franciszka przybliżyła się, trochę drżąca, Dominik, nie zważając na ludzi, zgromadzonych dokoła, ujął i uścisnął w swoich obie jej ręce, które ku niemu wyciągnęła, jakby oddając mu się w opiekę. Kapitan uśmiechnął się znowu przychylnie na ten widok, nie wyrzekł już jednak ani słowa. Usiadł pod studnią i zapatrzył się w dal, z szablą między kolanami, jak gdyby marzył.
Była godzina dziesiąta. Upał wzmógł się ogromnie. Jakaś ciężka cisza wisiała nad młynem. Żołnierze poczęli zajadać polewkę w cieniu szop, okalających podwórze. Najmniejszy szelest nie dolatywał z wioski, której ludność zabarykadowała tymczasem domy, drzwi i okna. Pies jakiś, pozostawiony na ulicy, począł naraz żałośnie wyć. Z lasu i łąk poblizkich, omdlewających w spiece, zalatywały przeciągłe, dalekie odgłosy, zmięszane z tysiąca rozpierzchłych brzmień. Ozwało się wołanie kukułki. Potem cisza stała się jeszcze większą.
Naraz drzemiące powietrze przeszył huk strzału. Na ten odgłos kapitan powstał żywo, żołnierze opuścili miski z polewką, zaledwie do połowy opróżnione. W kilku sekundach znalazło się wszystko na bojowych stanowiskach; młyn obsadzony został od góry do dołu. Tymczasem kapitan, wyszedłszy na gościniec, nie zobaczył nic; droga ciągnęła się na prawo i lewo w dal białym, pustym szlakiem. Drugi strzał dał się słyszeć i ciągle jeszcze nic, ani cienia. Wtem, odwróciwszy się, zobaczył w stronie Gagny, pomiędzy pniami dwóch drzew, lekki strzępek ulatującego dymu. Las czerniał głęboki i cichy.
— Łajdaki! zaszyli się w las. Wiedzą więc, że tu jesteśmy — mruknął kapitan.
Wszczęła się strzelanina, z każdą chwilą gęstsza, pomiędzy żołnierzami fancuzkimi, rozstawionymi dokoła młyna, a Prusakami, pochowanymi za pnie. Kule przelatywały z świstem ponad Mozellą, nie czyniąc szkody żadnej stronie. Strzały padały bezładnie z po za krzaków i ciągle jeszcze nic więcej nie można było dostrzedz oprócz obłoczków dymu, które wiatr łagodnie roznosił. Trwało to około dwu godzin. Oficer nucił pod nosem piosenkę z obojętną miną. Franciszka i Dominik, zostawszy na podwórzu, stanęli sobie ponad zrębem nizkiego murku i patrzyli.
Szczególniej zaczął ich zajmować widok żołnierza, postawionego na brzegu Mozelli po za szkieletem starej łodzi. Mierzył on, leżąc na brzuchu, potem dawał ognia i ześlizgiwał się coprędzej w tył, do małego rowku, w którym nabijał strzelbę na nowo. Ruchy jego przytem takie były zabawne, tak zwinne i chytre, że trudno było, patrząc nań, od śmiechu się wstrzymać. Musiał właśnie wypatrzeć jakiś pruski łeb, bo podniósł się żywo i przyłożył broń do ramienia; nim jednak zdążył wystrzelić — krzyknął, przewrócił się i runął do rowu, gdzie nogi drgały mu czas jakiś konwulsyjnie niby zarzniętej kurze. Kula ugodziła go w sam środek piersi. Był to pierwszy trup. Franciszka, chwytając instynktownie za dłoń Dominika, ścisnęła ją kurczowo.
— Idźcie stąd — rzekł do nich kapitan. — Kule sięgają aż tu.
W rzeczy samej w koronie starego wiązu dał się słyszeć suchy odgłos i kawałek odstrzelonej gałęzi, opadłszy, zakołysał się w powietrzu. Lecz młoda para nie ruszyła się z miejsca, przykuta grozą widowiska. Na krawędzi lasu jeden z Prusaków wypadł z za drzewa niby aktor z kulisy i bijąc powietrze rękoma, upadł na wznak. Nic więcej nie poruszyło się zresztą, dwaj zabici zdawali się spać na słońcu a na przytłoczonych skwarem polach, rozgradzających strony walczące, ciągle jeszcze nie było widać żywej duszy. Nawet pukanina strzałów ustała. Jedna tylko Mozella szemrała ciągle swym szklanym pluskiem.
Ojciec Merlier spojrzał zdziwiony na kapitana, jakby go chciał zapytać, czy to już po wszystkiem.
Ten zaś wykrzyknął w tej chwili:
— Otóż i strzał grubego kalibru!... Miejcie się na baczności!... Oddalcie się stąd!
Nie skończył jeszcze, kiedy straszliwa detonacya rozdarła powietrze. Olbrzymi konar wiązu runął jak podcięty, tumanem liści zakołowawszy w powietrzu. Prawdziwe szczęście, że Prusacy mierzyli za wysoko. Teraz już Dominik uprowadził, uniósł niemal Franciszkę, ojciec zaś, idąc za nimi, wołał:
— Schowajcie się do małej piwniczki! tam mury mocne.
Nie posłuchali go. Poszli do dużej izby, gdzie tuzin żołnierzy oczekiwał w milczeniu swej kolei, wyglądając szparami pozamykanych okiennic. Kapitan, przykucnąwszy za nizkim murkiem, został sam jeden na dziedzińcu, podczas gdy wściekłe salwy nie ustawały ani na chwilę. Żołnierze, których porozstawiał zewnątrz młyna, nie ustępowali z placu jak tylko po piędzi. Cofali się jednak, pełzając, jeden po drugim, wypierani z kryjówek przez nieprzyjaciela. Rozkaz, jaki otrzymali, brzmiał: zyskać jak najwięcej na czasie, nie pokazując się Prusakom, by nie mogli ocenić, jakie mają siły przed sobą. Jeszcze jedna godzina zbiegła. Gdy wreszcie jeden z sierżantów przyszedł kapitanowi zameldować, że po za obrębem młyna już tylko dwu czy trzech francuskich żołnierzy znajduje się na stanowiskach, oficer wyciągnął zegarek i rzuciwszy nań okiem, mruknął:
— Wpół do trzeciej. Musimy się jeszcze trzymać przez cztery godziny.
Kazał teraz zamknąć główną bramę podwórza i wszystko zostało przygotowane do energicznego oporu. Ponieważ Prusacy znajdowali się z drugiej strony Mozelli, nie było więc obawy bezpośredniego szturmu. Był wprawdzie most na rzeczce w odległości dwu kilometrów, nie wiedzieli jednak zapewne o jego istnieniu, mało zaś było prawdopodobnem, aby zechcieli w bród przebywać wodę. Oficer kazał więc poprostu strzedz gościńca. Poważniejszych usiłowań wroga należało się spodziewać jedynie od strony pól.
Strzelanie ustało znowu. Młyn zdawał się jakby umarły wśród niesłychanego upału. Ani jedno z okien nie stało otworem, z wnętrza nie dolatywał najlżejszy nawet szmer. Prusacy tymczasem poczęli się ukazywać po jednemu na skraju lasu Gagny. To jeden to drugi wystawiał głowę, zbierali się na odwagę. Wielu żołnierzy w młynie składało się już, by mierzyć. Ale kapitan wstrzymał ich.
— Nie, nie.... Zaczekać. Dajmy im się zbliżyć...
Czynili to z wielką przezornością, przypatrując się młynowi nieufnie. Stara budowla, milcząca i ponura, obwieszona festonami bluszczu, budziła w nich strach. Mimo tego posuwali się naprzód. Kiedy ich już było z pięćdziesięciu naprzeciw młyna na łące, kapitan rzucił jedno tylko słowo:
— Teraz!
Rozległ się huk salwy, za którą poszły pojedyncze wystrzały. Franciszka, cała drżąca, mimowoli podniosła ręce do uszu. Dominik, stojący po za żołnierzami, przypatrywał się strzelaniu, a kiedy dym rozszedł się nieco, ujrzał na środku łąki trzech Prusaków rozciągniętych na wznak, reszta rzuciła się po za pnie wierzb i topoli. Zaczęło się oblężenie.
Więcej niż przez godzinę młyn znajdował się pod nieustającym gradem pocisków. Smagały one stare mury bez chwili przerwy. Ile razy kula jakaś trafiła w kamień, słychać było, jak spłaszczywszy się, spadała w wodę z pluskiem. W drzewo natomiast wbijały się głęboko, wydając przytem głuchy szmer. Niekiedy dawał się słyszeć osobliwy trzask — to koło zostało trafione. Żołnierze wewnątrz młyna strzelali jednak oszczędnie, dając ognia jedynie wtenczas, gdy mogli należycie zmierzyć. Kapitan spoglądał od czasu do czasu na zegarek. Właśnie jedna z kul, rozłupawszy okiennicę, utkwiła w suficie, gdy mruknął:
— Czwarta godzina.... Nie potrafimy się utrzymać....
W rzeczy samej straszliwy ogień karabinowy zwolna lecz coraz bardziej osłabiał stary młyn. Jedna z okiennic spadła już w wodę, podziurawiona kulami jak koronka, trzeba ją było zastąpić siennikiem.
Ojciec Merlier narażał się tymczasem co chwila na znaczne niebezpieczeństwo, idąc oglądać raz po raz coraz to nowe uszkodzenia swego biednego koła, którego każdy trzask ranił go w samo serce. Tym razem skazane ono było chyba na niechybną zagładę, nigdy już nie będzie go można naprawić! Dominik ze swej strony błagał Franciszkę, aby się oddaliła, uparła się jednak przy nim pozostać i usiadła za ogromną dębową szafą, która ją osłaniała jako tako. Jedna z kul wszakże ugodziła niedługo w bok szafy, aż sprzęt cały zadudniał. Wtenczas Dominik stanął przed Franciszką. Nie strzelał aż dotąd, choć trzymał strzelbę w pogotowiu. Nie mógł się jednak zbliżyć do okien, obstawionych co do jednego przez żołnierzy. Podłoga drżała za każdym strzałem.
— Baczność! Baczność!... — krzyknął naraz kapitan.
Zobaczył właśnie ciemną masę, wysuwającą się z lasu. W tej samej chwili rozpoczął się straszliwy ogień plutonowy. Zdawało się, że trąba powietrzna huczy nad młynem. Wyleciała druga okiennica, przez otwór poczęły wpadać kule. Dwóch żołnierzy runęło na podłogę. Jeden z nich nie dawał znaku życia; odsunięto go pod mur, by nie zawadzał. Drugi, wijąc się, błagał, by go dobito. Nikt go jednak nie słuchał, bo kule leciały jedna za drugą i każdy strzedz musiał własnego łba a przytem szukać okazyi do strzału, aby kulami odpowiadać oblęgającym. Trzeciego żołnierza dosięgły kule; ten nie wyrzekł ni słowa, tylko się osunął, padając, po krawędzi stołu z oczyma dziko w jeden punkt utkwionemi. Franciszka, ogarnięta przerażeniem na widok tych trupów, odsunęła krzesło i usiadła na ziemi pod ścianą, sądząc, że w ten sposób zrobi się mniejszą i mniej będzie na niebezpieczeństwo wystawioną. Tymczasem pozwlekano z całego domu sienniki, materace i pozatykano niemi okna, od biedy. Izbę poczęły zapełniać gruzy, połamana broń, pogruchotane sprzęty.
— Piąta — rzekł kapitan. — Trzymajcie się tęgo!... Spróbują pewno przejść rzekę.
W tej w chwili Franciszka krzyknęła, draśnięta w czoło jakąś odbitą kulą. Ukazało się kilka kropel krwi na zadraśniętem miejscu. Dominik spojrzał na dziewczynę poważnie, poczem poszedł do okna i wypalił po raz pierwszy. Od tej chwili nie przestał strzelać ani na sekundę. Nabijał i strzelał, nie troszcząc się wcale o to, co się dokoła niego dzieje; czasem tylko rzucał spojrzenie na Franciszkę. Zresztą nie spieszył się bynajmniej, mierząc z całą uwagą. Prusacy, zgodnie z przepowiednią kapitana, poczęli szukać przez Mozellę przejścia, skradając się wzdłuż topoli ostrożnie; lecz co tylko któryś odważył się wysunąć trochę dalej naprzód, natychmiast padał trafiony kulą Dominika. Kapitan, obserwujący tę grę wybornego strzelca, był nią zachwycony. Winszował młodemu człowiekowi oka i ręki, dodając, że czułby się szczęśliwym, mając w oddziele więcej takich strzelców. Dominik nie zwracał na to wcale uwagi. Jedna z kul skaleczyła go już w ramię, druga skontuzyonowała mu rękę, on jakby nigdy nic, strzelał ciągle.
Znowu dwu ludzi padło. Materace, podarte na strzępy, nie były już w stanie zasłonić okien. Ostatnia salwa, zdawało się, że młyn rozniesie. Pozycya była nie do utrzymania. Mimo to oficer powtarzał ciągle:
— Trzymajcie się!... Jeszcze pół godziny.
Począł już teraz liczyć minuty. Przyrzekł był swemu komendantowi zatrzymać nieprzyjaciela do wieczora i nie byłby ani na jednę piędź ustąpił przed nadejściem godziny, oznaczonej na odwrót. Jego spokojna mina nie zmieniła się ani na włos, miał zawsze ten sam uśmiech dla Franciszki, aby jej dodać otuchy. W końcu podjął karabin jednego z padłych żołnierzy i począł wraz z innymi strzelać.
Było już tylko czterech żołnierzy w sali. Prusacy zjawiali się tłumnie na przeciwnym brzegu Mozelli i widać było, że lada chwila przekroczą rzekę. Upłynęło jeszcze kilka minut. Kapitan, upierając się przy swojem, nie chciał i teraz dać hasła do odwrotu, gdy wtem przyskoczył doń sierżant z wieścią:
— Są już na gościńcu, wezmą nas z tyłu.
Prusacy odszukali widać most.
Kapitan dobył zegarka.
— Jeszcze pięć minut! — rzekł. — Przed upływem pięciu minut nie mogą w żaden sposób być tutaj.
Punkt o godzinie szóstej zezwolił swym ludziom, by opuścili młyn małemi drzwiczkami, wychodzącemi na ukryty zaułek. Stąd, rowem, resztki oddziału pomknęły żwawo ku lasowi de Sauval. Sam przed odejściem pokłonił się uprzejmie ojcu Merlier i przepraszając go za uczyniony kłopot, dodał:
— Przyjemnej zabawy życzę. My tu wrócimy jeszcze.
Tymczasem Dominik pozostał sam jeden w sali. Strzelał ciągle, nic nie słysząc, nie wiedząc o niczem, co się dokoła działo. Jedyna myśl, zaprzątająca mu głowę, zawierała się w słowach: bronić Franciszki. Żołnierzy już dawno nie było, on jeszcze nie wiedział nic o tem. Celował bez przerwy i za każdym strzałem kładł trupem nowego Prusaka. Nieprzyjaciel wdarł się tymczasem do młyna tyłem. W chwili, kiedy Dominik dał ognia po raz ostatni, pruscy żołnierze zwalili mu się na kark hurmą, zastając go z strzelbą dymiącą w ręce.
Czterech ludzi ujęło go w żelazne ramiona. Reszta wrzeszczała dokoła niego w nieznanym, okropnym języku. O mało nie ubili go na miejscu. W chwili kiedy Franciszka rzuciła się ku żołnierzom, błagając dlań o życie, zjawił się oficer i kazał przed siebie stawić pojmanego.
Zamieniwszy z żołnierzami kilka słów po niemiecku, zwrócił się do Dominika i oświadczył mu ostro w doskonałej francuzczyźnie:
— Będziesz rozstrzelany w przeciągu dwóch godzin.

III.

Był rozkaz, wydany przez główny sztab niemiecki, że każdy Francuz, nie należący do armii regularnej, którego się przydybie z bronią w ręku, ma być rozstrzelanym. Nawet oddziały franctireurów nie zostały uznane za należące do armii. Dając w ten sposób straszliwą przestrogę wieśniakom, chcącym wystąpić w obronie swych zagród, pragnęli Niemcy zapobiedz pospolitemu ruszeniu, którego lękali się niezmiernie.
Oficer pruski, mężczyzna suchej budowy i wysokiego wzrostu, mogący liczyć lat z pięćdziesiąt, poddał Dominika krótkiemu śledztwu.
— Jesteście tutejsi?
— Nie, pochodzę z Belgii.
— Dlaczegóż wzięliście za broń?... To wszystko nie powinno was przecie nic obchodzić?...
Dominik nie odrzekł nic. W tej chwili jednak oficer zobaczył Franciszkę, która, wybladła, z pąsową wstęgą draśnięcia na czole, stała w pobliżu.
Popatrzywszy na nich oboje, na nią, jeszcze raz na niego, zdaje się, że się domyślił wszystkiego i poprzestał na dorzuceniu pytania:
— Nie przeczysz więc, żeś strzelał?
— Strzelałem, ilem tylko mógł — odparł Dominik spokojnie.
Wyznanie to było zbyteczne, był bowiem cały usmolony od prochu, zlany potem i poplamiony kroplami krwi z skaleczonego ramienia.
— Dobrze — rzekł oficer. — Będziesz rozstrzelany w przeciągu dwóch godzin.
Franciszka nie wydała z ust żadnego dźwięku. Złożyła tylko ręce i wyciągnęła je z giestem niemej rozpaczy.
Oficer zauważył ten giest. Dwóch żołnierzy odprowadziło Dominika do sąsiedniej izby, gdzie mieli go pilnować. Młoda dziewczyna osunęła się na krzesło, nie mogąc się utrzymać na nogach strętwiałych. Nie była w stanie płakać, dusiło ją. Oficer nie spuszczał jej wśród tego ani na chwilę z oczu.
— To brat panienki?... — odezwał się wreszcie.
Zaprzeczyła ruchem głowy. On zachowywał surową minę, nie uśmiechnąwszy się nawet.
— Czy on tu dawno mieszka? — zapytał po chwili.
Odpowiedziała: tak — nowem skinieniem.
— Musi zatem znać doskonale okoliczne lasy?
Tym razem przemówiła:
— Tak jest panie, — i spojrzała na wojskowego zdziwiona.
Nie wyrzekł jednak nic więcej, tylko wykręciwszy się na pięcie, kazał do siebie przyzwać wójta gminy. Wówczas Franciszka podniosła się z krzesła i rumieniąc się, sama pobiegła po ojca. Zdawało się jej, że pochwyciła sens pytań oficera i nadzieja wstąpiła napowrót w jej serce.
Skoro tylko strzelanina ustała, ojciec Merlier zbiegł co żywo po drewnianej galeryjce opatrzyć swe ukochane koło. Ubóstwiał on swoją córkę, kochał także Dominika, który przecież prawie już był jego zięciem, lecz stare koło młyńskie zajmowało także w jego sercu niemało miejsca. Ponieważ jego bębny wyszły z opałów zdrowo i cało, oddał się zatem innemu kochaniu, które ucierpieć musiało wiele. I pochyliwszy się nad ogromnym drewnianym szkieletem, z rozdartem sercem oglądał jego rany. Pięć szufli było zdruzgotanych ze szczętem, oś podziurawiona cała. Wkładał palec w otwory, porobione przez kule, mierząc ich głębokość; rozmyślał na sposobami, w jakieby można bez śladu wynaprawiać wszystkie te uszkodzenia. Franciszka zastała go, jak właśnie zatykał mchem niektóre szczeliny.
— Ojcze! — ozwała się — wzywają cię.
Teraz dopiero wybuchnęła płaczem i poczęła mu opowiadać, co zaszło. Ojciec Merlier potrząsnął głową. Nie rozstrzela się tak ludzi ni stąd ni zowąd. Zobaczy się, jak to tam rzeczy stoją. I wrócił do młyna z milczącą jak zawsze i pełną powagi twarzą. Gdy oficer zażądał szorstko żywności dla swoich ludzi, odpowiedział, że ludność Rocreuse’y nie jest przyzwyczajoną do grubiańskiego traktowania i że gwałtem nic się od niej nie uzyska. Podjął się jednak wszystko załatwić, byle mu zostawiono swobodę działania.
Oficer zdawał się zrazu dotkniętym tym chłodnym tonem. Lecz wobec krótkich, jasnych odpowiedzi starca, przestał na to uważać, zapytując go tylko jeszcze przed odejściem:
— Jak się nazywa ten las naprzeciwko?
— Las Sauval.
— Daleko on się ciągnie?...
— Nie wiem.
Rzekłszy to, Merlier odszedł. W godzinę potem żądana przez oficera kontrybucya, w prowiantach i gotowiźnie, znajdowała się na dziedzińcu młyna.
Noc się zbliżała. Franciszka śledziła ze strachem poruszenia żołnierzy, nie oddalając się ani na chwilę od izby, w której zamknięto Dominika. Około godziny siódmej wzruszenie jej wzmogło się do najwyższego stopnia. Oficer wszedł do pokoju jeńca. Rozmawiali z sobą podniesionymi głosami cały kwadrans. Naraz oficer ukazał się na progu i rzucił żołnierzom po niemiecku rozkaz, którego nie mogła zrozumieć. Lecz skoro zobaczyła przez okno, jak na podwórzu dwunastu żołnierzy staje w rząd z nabitemi karabinami, zadrżała i zdawało się jej, że padnie na miejscu. Stanie się więc?!... Odbędzie się egzekucya!!... Oddział żołnierzy stał nieporuszony przez dziesięć minut, w ciągu których głos Dominika nie przestawał brzmieć tonem stanowczej odmowy za drzwiami, jakie oficer, wracając doń, za sobą zamknął. Nakoniec Prusak ukazał się z powrotem i odezwawszy się jeszcze do więźnia w progu:
— Namyśl się więc.... Daję ci czas do jutra rana — trzasnął drzwiami i skinął ręką ku stojącym w szeregu żołnierzom, aby się rozsypali.
Franciszka pozostała jakby w ogłupieniu. Ojciec Merlier, który palił tymczasem na uboczu fajkę, przypatrując się ciekawie plutonowi żołnierzy, podszedł do niej i ująwszy ją za rękę z ojcowską słodyczą, wyprowadził dziewczynę z sali.
— Uspokój się koniecznie — mówił. — Staraj się zasnąć. Jutro, skoro zabłyśnie dzień, obaczym jeszcze, co z tego wszystkiego wyniknie.
Odprowadziwszy córkę do jej pokoiku, zamknął ją tam przez przezorność. Był zdania, że kobiety są do niczego i wszystko potrafią zepsuć, skoro się wdadzą w sprawy seryo.
Franciszka tymczasem nie kładła się zupełnie. Usiadłszy na swem łóżku, wsłuchiwała się długo w łoskoty, rozlegające się po całym domu. Żołnierze niemieccy, rozłożywszy się na podwórzu obozem, śmiali się i śpiewali; musieli jeść i popijać do samej jedenastej, bo aż do tego czasu hałas nie ustał ani na chwilę. W młynie samym również rozlegały się od czasu do czasu kroki, zapewne zmieniano wartę. Najbardziej jednak ze wszystkiego zajmował ją każdy szelest w izbie o piętro niżej, tuż pod jej pokoikiem. Co chwila kładła się na podłodze i przykładała ucho do desek. W izbie owej znajdował się uwięziony Dominik. Musiał przechadzać się po niej tam i nazad od ściany do okna, słyszała bowiem długo regularny rytm jego kroków. Potem nastała wielka cisza — zapewne usiadł. Zewnątrz również zapanowało milczenie, wszystko usypiało. Skoro się Franciszce wydało, że dom cały już śpi, otwarła okno jak tylko się dało najlżej i wsparła się na niem rękoma.
Na dworze była noc ciepła i pogodna. Wąziuchny sierp księżyca, na pół schowany po za lasem Sauval, oświetlał wieś mdłym blaskiem nocnej lampki. Długie cienie drzew przecinały pola czarnemi smugami, gdy tymczasem trawa miała w miejscach bardziej otwartych miękkie wejrzenie aksamitu. Ale Franciszka nie zwracała wcale uwagi na tajemnicze uroki nocy. Rozglądała się natomiast po okolicy, szukając oczyma wart, jakie Niemcy musieli porozstawiać na wybrzeżu. Cienie ich dostrzegała wyraźnie wzdłuż Mozelli. Jedna jedyna znajdowała się naprzeciw młyna niedaleko wierzby, której gałęzie kąpały się w rzece. Franciszka widziała żołnierza wybornie. Był to mężczyzna wysokiego wzrostu. Stojąc w miejscu bez poruszenia zwrócił oczy ku niebu w marzycielskiej postawie zadumanego pasterza.
Skończywszy staranny przegląd miejscowości wróciła do łóżka i usiadła. Siedziała tak może z godzinę w głębokiem zamyśleniu. Potem zaczęła na nowo nasłuchiwać: w całym domu jednak nie było słychać najlżejszego szelestu. Powróciła do okna i wyjrzała przez nie, jakby wahając się; zdaje się wszakże, że jaśniejący jeszcze na niebie z po za wierzchołków drzew rożek księżycowego sierpa musiał się jej wydać świadkiem zbytecznym, czekała bowiem dalej. Nakoniec osądziła, jak się zdaje, że chwila stosowna nadeszła. Noc stała się zupełnie czarną, nie było widać wśród mroków najbliższej nawet placówki, cała okolica przedstawiała się niby sadzawka, pełna atramentu. Przez chwilę jeszcze dziewczę nastawiało uszu, w końcu zdecydowała się. Zewnątrz w pobliżu okna biegła po murze pionowo żelazna drabinka na sztabach wpuszczonych w ścianę, która wiodła od koła na strych, służyła zaś młynarzom do doglądania w razie potrzeby niektórych części maszyneryi młyna. Później urządzenie tychże zmieniono i drabina, nieużywana, znikła od dawna pod grubą warstwą bluszczu, obrastającą gęsto mur młyna z tej strony.
Franciszka, przekroczywszy odważnie parapet swego okna, ujęła za żelazne pręty i znalazła się w próżni. Poczęła zstępować na dół po szczeblach. Suknia przeszkadzała jej bardzo. Naraz kawałek rumowiska oderwał się od muru i wpadł w rzekę z pluskiem. Zatrzymała się, uczuwszy zimny dreszcz. Pojęła jednak natychmiast, że spadek wody, jej szum nieustanny, pokrywają w pewnem oddaleniu wszelki odosobniony łoskot i poczęła zstępować śmielej, rozsuwając stopą gąszcz bluszczu, dopóki, dosięgnąwszy bucikiem żelaznego szczebla, nie wsparła się na nim. Znalazłszy się na wysokości izby, będącej więzieniem Dominika, zatrzymała się. Nieprzewidziana przeszkoda omało nie odebrała jej całej odwagi: okno tego piętra nie znajdowało się tuż pod jej oknem, lecz nieco dalej od drabiny, a kiedy wyciągnęła ku niemu rękę, nie była w stanie nic więcej namacać prócz nagiej ściany. Miałaż wrócić do siebie, nie doprowadziwszy swego planu do końca? Ręce jej już omdlewały z wysiłku a szum Mozelli na dole zaczynał przyprawiać o zawrót głowy. Poczęła więc odrywać od muru małe kruszyny tynku i rzucać je w okno Dominika. Nie słyszał, spał zapewne. Zdrapywała dalej tynk, obdarła sobie już skórę z palców. Czuła się tak wyczerpaną, jakby miała za chwilę runąć w tył, w rzekę — gdy naraz Dominik począł delikatnie uchylać swe okno.
— To ja — szepnęła. — Podaj mi rękę, prędko, bo spadnę...
Po raz pierwszy w życiu powiedziała do niego ty.
Wychylił się górną połową ciała, aby ją pochwycić i wciągnął ją szczęśliwie do swego pokoju. Tutaj porwał ją na samym wstępie paroksyzm płaczu, stłumiła jednak łkania, z obawy, by jej nie posłyszano. Uspokoiwszy się wreszcie z wielkim trudem, spytała cicho:
— Pilnują was?
Dominik, nie mogąc ciągle jeszcze przyjść do siebie z zdumienia, że widzi ją u siebie, skinął głową w milczeniu, wskazując drzwi. Szmer chrapania dawał się słyszeć za niemi: pilnujący, nie mogąc widać oprzeć się senności, położyć się musieli spać tuż pod drzwiami, mniemając, że w ten sposób więzień bezwarunkowo nie zdoła się wymknąć z celi.
— Musicie uciekać — rzekła z żywością. — Przyszłam was błagać, abyście uciekali i pożegnać się z wami.
Jakby nie słysząc, co mówiła, powtarzał raz po raz:
— Co ja widzę?... Co ja widzę?!... Wy tutaj?... Wy?... Jakżem się przestraszył!... Toż mogliście się zabić!...
Ujął jej ręce i całował.
— Jak ja was kocham, panno Franciszko!... Jesteście tyle odważną co i dobrą. Jednego się bałem: umrzeć, nie zobaczywszy was więcej. Lecz oto jesteście przy mnie!... Niech mnie i rozstrzelają teraz!... Niech tylko przepędzę z wami z pół godziny a będę gotów na wszystko.
Przyciągnął ją ku sobie delikatnie a ona wsparła głowę na jego ramieniu. Niebezpieczeństwo popchnęło ich ku sobie. Zapomnieli o całym świecie w uścisku.
— Ach! Franciszko! — odezwał się Dominik pełnym pieszczoty szeptem — toż to dzisiaj św. Ludwika!... Tak długo oczekiwany dzień naszego ślubu!... Nic nas nie mogło rozdzielić, bo przecież znaleźliśmy się razem, we dwoje, sami, jak w noc poślubną!... Nieprawdaż?...
— Prawda!... Jak w noc poślubną!...
Zamienili pocałunek, drżąc z niezmiernego wzruszenia. Naraz Franciszka oswobodziła się z jego ramion, ujrzawszy przed sobą znowu straszną rzeczywistość.
— Uciekać, uciekać — wybełkotała. — Nie traćmy ani minuty.
A kiedy wyciągnął w ciemności ręce, by ją powtórnie pochwycić w objęcia, odezwała się do niego po raz drugi przez „ty“:
— Błagam cię, zrób jak mówię... Jeżeli ty umrzesz, ja umrę także. Za godzinę będzie świt, musisz uciekać bez zwłoki...
Szybko opowiedziała mu swój plan. Drabina żelazna spuszcza się aż do samego koła. Stąd będzie mógł zejść po szuflach do łodzi, ukrytej w zagłębieniu za kołem a przeprawiwszy się na brzeg przeciwny, ucieknie z łatwością.
— Muszą przecie stać warty.
— Jedna tylko: na tamtym brzegu pod wierzbą, zaraz naprzeciwko.
— A jeźli mnie dostrzeże i narobi wrzawy?
Franciszka zadrżała. Wsunęła mu w rękę nóż, przyniesiony z sobą.
Umilkli oboje.
— A wasz ojciec? a wy?... — odezwał się znowu Dominik. — Nie! ja nie mogę uciekać. Skoro mnie tu nie będzie, żołnierze gotowi was pomordować. Wy ich nie znacie. Obiecywali darować mi życie, jeźli im będę służył za przewodnika w okolicznych lasach. Skoro spostrzegą, że uciekłem, będą gotowi na wszystko.
Młoda dziewczyna nie przestała upierać się przy swojem. Na wszystkie argumenta Dominika miała za całą odpowiedź:
— Przez miłość dla mnie, uciekaj!... Jeżeli mnie kochasz naprawdę, Dominiku, nie zostaniesz tutaj ani jednej chwili dłużej...
Przyrzekła mu zaraz po jego ucieczce wrócić do swego pokoju, w ten sposób nikt się nie dowie, że mu była pomocną. W końcu porwała go w objęcia i poczęła obsypywać pocałunkami, pełnymi ognia, aby go nimi przekonać. Uległ wreszcie. Postawił jej jedno tylko jeszcze żądanie:
— Przysięgnij mi, że ojciec wie o tem, co uczyniłaś i że mi doradza ucieczkę?
— Sam mnie tu przecie przysłał — odrzekła bez wahania.
Skłamała, w tej chwili wszakże jedno ją tylko przenikało pragnienie: mieć pewność, że Dominik znajduje się w bezpiecznem miejscu, oswobodzić się od tej myśli straszliwej, że świt ma być hasłem jego śmierci. Skoro Dominik już będzie daleko, niech wtenczas wszystkie nieszczęścia spadają na nią, będą jej one rozkoszą, byle on żył. Egoizm jej miłości domagał się przedewszystkiem zachowania przy życiu ukochanego.
— Dobrze więc — rzekł Dominik. — Uczynię, czego żądasz.
Nie mówili do siebie o tem więcej. Dominik poszedł otworzyć okno. Nagły łoskot zmroził ich lodem. Drzwi drgnęły — byli pewni, że otworzą się natychmiast... Patrol musiała posłyszeć ich szepty. Stanąwszy bez ruchu, przyciśnięci do siebie, czekali przez chwilę w niewypowiedzianej trwodze. Drzwi zadrżały po raz drugi, nie otwarły się jednak. Wtenczas odetchnęli oboje uradowani, domyślając się, że to żołnierz, który wyciągnął się do snu wzdłuż progu, przewrócić się musiał na drugi bok. Istotnie nic nie przerwało więcej głębokiej ciszy prócz odgłosów chrapania, dolatujących z tamtej strony drzwi.
Dominik uparł się, aby Franciszka pierwsza wróciła do siebie na górę. Objąwszy ją ramieniem, żegnał w milczeniu. Następnie pomógł jej uchwycić się prętów drabinki i zawisł na nich również. Nie chciał jednakże bezwarunkowo zejść ani o jeden szczebel niżej, dopóki ona nie znajdzie się u siebie. Skoro Franciszka weszła już do swojego pokoju, rzuciła mu stłumionym szeptem:
— Do widzenia!... najdroższy!
Została przy oknie, starając się śledzić Dominika wytężonym wzrokiem. Noc ciągle jeszcze była nieprzejrzanie czarną. Warty na przeciwległym brzegu nie mogła już dojrzeć w żaden sposób. Tylko wierzba nieco jaśniejszą plamą występowała z mroków. Chwilę jakąś słyszała szmer liści bluszczu, o które Dominik ocierał się, zstępując ku wodzie. Potem zaskrzypiało koło i rozległ się lekki plusk, na dowód, że Dominikowi powiodło się znaleźć czółno. W chwilkę zaś potem dostrzegła rzeczywiście ciemną sylwetę łodzi na szarej wstędze Mozelli. Wówczas na nowo strach ścisnął ją za gardło. Co chwila zdawało się jej, że słyszy alarmowy okrzyk warty; najlżejsze szmery, unoszące się w ciemnościach, brała za odgłos przyspieszonych kroków żołnierzy, za szczęk broni, trzask nabijanych strzelb. Sekundy jednak biegły jedna za drugą a głęboki spokój, w jakim pogrążoną była okolica, pozostał niezmącony. Dominik musiał się szczęśliwie dostać na drugi brzeg Mozelli. Oczy Franciszki jednak nie były w stanie go tam dostrzec. Cisza, zalegająca podwórze, pełną była majestatu. Wtem usłyszała nagły tupot, urwany krzyk chrapliwy i głuchy odgłos padającego ciała, — poczem nastała jeszcze głębsza cisza. Wówczas, jak gdyby odczuwając tchnienie przelatującej śmierci, Franciszka, mrozem przejęta, pozostała długą chwilę bez ruchu w obliczu czarnej i głuchej nocy.

IV.

Zaledwie na niebie dnieć poczęło, zgiełk głosów ludzkich napełnił cały młyn. Ojciec Merlier przyszedł otworzyć drzwi pokoju córki. Zeszła na dziedziniec blada ale spokojna. Tu jednak nie była w stanie poskromić dreszczu, jakim ją przejął widok trupa żołnierza pruskiego, ułożonego pod studnią na rozpostartym płaszczu.
Dokoła zwłok żołnierze wrzeszczeli wściekle wśród gwałtownych giestów. Wielu wygrażało pięścią w kierunku wioski. Oficer jednak rozkazał przywołać ojca Merlier, jako naczelnika gminy.
— Oto ciało jednego z naszych ludzi — rzekł głosem, zdławionym przez gniew — znalezione dziś rano na brzegu rzeki. Musimy dać surowy przykład! dlatego też liczę na to, że mi pan dopomożesz w odszukaniu mordercy.
— Zrobię, czego pan zażąda — odparł młynarz ze zwykłą swoją flegmą. — Nie przyjdzie to jednak z łatwością.
Oficer nachylił się, aby odwinąć połę płaszcza, przysłaniającą twarz zabitego. Ukazała się okropna rana. Żołnierz ugodzony został w szyję narzędziem, które dotychczas w ranie tkwiło. Był to nóż kuchenny z czarną rękojeścią.
— Spojrzyjcie na ten nóż — rzekł oficer do Merliera, — może on się nam przydać w poszukiwaniach.
Starzec drgnął zlekka. Zapanował jednak nad sobą natychmiast i odrzekł z całkiem spokojną twarzą:
— W naszej okolicy wszyscy tu mają takie same noże... A może waszemu żołnierzowi sprzykrzyła się wojna i sam sobie tak zrobił?... Któż to może wiedzieć?...
— Milczeć! — zawołał oficer z furyą. — Nie wiem doprawdy, co mnie jeszcze wstrzymuje od puszczenia z dymem całej tej waszej wsi przeklętej!
Na szczęście wybuch tej irytacyi przeszkodził mu zwrócić uwagę na wyraz twarzy Franciszki, pełen przerażenia. Musiała aż usiąść na kamiennej ławeczce przy studni. Oczy jej, jakby przykute, wpatrywały się uporczywie w trupa, rozciągniętego na ziemi u jej nóg. Był to wysoki, przystojny chłopak, blondyn z błękitnemi oczyma, przypominający poniekąd Dominika. Podobieństwo to rozdzierało jej serce. Przyszło jej na myśl, że ten zabity zostawił pewno także w ojczyźnie kochankę, która będzie gorzko płakać po jego stracie. Poznała swój nóż w szyi zabitego. To ona go zabiła!
W chwili gdy oficer groził Rocreusie strasznym odwetem, nadbiegli żołnierze z drugą wieścią. Spostrzeżono ucieczkę Dominika. Sprawiło to ogromne poruszenie. Oficer udał się zaraz na miejsce, wyjrzał przez okno, które pozostało otwartem i zrozumiawszy wszystko, powrócił wściekły na podwórzec.
Ojciec Merlier zdawał się bardzo niekontent z ucieczki Dominika.
— Głupiec! — mruknął — psuje wszystko.
Franciszka, posłyszawszy to, zlękła się. Ojciec jednak nie podejrzywał jej wcale o wspólnictwo. Kiwając głową, rzekł do niej półgłosem:
— A tośmy wleźli!
— To ten łotr! to ten łotr!... — krzyczał oficer. — Musiał się już dobrze schować w lesie. Ale jeżeli nie zostanie odszukany, wieś nam zapłaci za to!
I zwracając się do młynarza:
— Dalej!... Musicie wiedzieć, gdzie się ten ptaszek ukrywa...
Na to ojciec Merlier wskazał z spokojną miną obszar zalesionych wzgórz i rzekł:
— Jak pan chce znaleźć człowieka w takich lasach?
— No, no!... Muszą tam być dziury, które wy wszyscy dobrze znacie. Dam wam do poszukiwań dziesięciu ludzi, będziecie im przewodnikiem.
— Zgoda. Tylko uprzedzam z góry, że trzeba będzie najmniej ośmiu dni, by przetrząść okolicę należycie.
Spokój starca doprowadzał oficera do wściekłości. Odczuwał on w gruncie rzeczy śmieszność tych poszukiwań. W tej jednak chwili spostrzegł na ławeczce Franciszkę, wybladłą i drżącą. Wylękła postawa dziewczyny uderzyła go. Umilkł na chwilę, spoglądając kolejno to na młynarza, to na jego córkę.
— Czy ten człowiek nie jest przypadkiem kochankiem waszej córki? — zapytał wreszcie starego brutalnie.
Ojciec Merlier posiniał na te słowa i zdawało się przez chwilę, że rzuci się na oficera, by go zadusić. Opanował się jednak i nie odrzekł ani słowa. Franciszka zakryła rękoma twarz.
— Tak jest, nie ma o czem mówić — ponowił Prusak. — Wy, albo wasza córka pomogła mu się wymknąć. Jesteście jego wspólnikami!... Dlatego po raz ostatni: wydacie mi go, czy nie?
Młynarz nie odpowiedział. Odwróciwszy się w inną stronę, zapatrzył się w dal z obojętną miną, jak gdyby słowa oficera nie do niego były skierowane. Wzmogło to gniew tego ostatniego do najwyższego stopnia.
— Dobrze więc — wyrzekł. — Będziecie rozstrzelani w jego miejsce.
I wydał po raz drugi rozkaz plutonowi, aby wystąpił z bronią gotową do strzału.
Ojciec Merlier nie stracił nic ze swego spokoju, wzruszył tylko zlekka ramionami, jakby chciał powiedzieć, że cały ten dramat robi na nim bardzo niesmaczne wrażenie. Nie wierzył prawdopodobnie ciągle jeszcze, aby człowieka można było tak lekkim sposobem skazywać na śmierć. Lecz kiedy ujrzał pluton w szeregu, wyrzekł z powagą:
— Więc to na seryo?... Zgoda. Jeżeli wam czyjegoś trupa potrzeba koniecznie, niechżeż nim będę ja raczej, nie tamten.
Ale Franciszka zerwała się napół oszalała, bełkocąc:
— Łaski panie!... Nie czyńcie, zaklinam was! nic złego memu ojcu... Zabijcie mnie w jego miejsce, bo to ja dopomogłam Dominikowi do ucieczki... Ja sama jestem winna!...
— Cicho bądź, córko! — krzyknął młynarz. — Po co kłamiesz?!... Ona była przez całą noc zamkniętą w swoim pokoju, panie, kłamie więc, zapewniam pana.
— Nie! ja nie kłamię — ponowiła z ogniem młoda dziewczyna. — Zeszłam z pokoju oknem po drabinie i nakłoniłam Dominika, żeby uciekł. Tak było!... mówię najszczerszą prawdę!...
Starzec pobladł jak ściana. Wyczytał jej z oczu, że nie kłamała w rzeczy samej i przeraził się tą całą historyą. Ach! te dzieci!... te serca młode!... Jak one wszystko psują!...
Uniósł się teraz:
— Ona zwaryowała! Nie słuchajcie jej!... Baje wam głupstwa. Dalej, skończmy to raz!
Chciała się jeszcze sprzeciwiać, padła przed oficerem na kolana z załamanymi rękoma. Przypatrywał się całkiem zimno tej walce bolesnej.
— Mój Boże! — odezwał się w końcu. — Biorę twego ojca, ponieważ nie mam tamtego... Staraj się tamtego odnaleźć a ojciec będzie wolny...
Patrzyła na niego przez chwilę osłupiałemi oczyma, które jej wysadziło na wierzch okrucieństwo tej propozycyi.
— Ależ to straszne! — szepnęła. — Gdzież pan chce, bym poszła szukać Dominika?!... Ja nie wiem, gdzie on jest.
— Wybieraj zatem: on — albo ojciec.
— Och! mój Boże!... Czyliż ja mogę wybierać?!... Rozdzierasz mi pan serce... Wolałabym umrzeć w tej chwili... O! tak, prędzejby się to wszystko skończyło! Zabijcie mnie! błagam was, zabijcie!
Ta scena płaczów i rozpaczy zaczynała oficera niecierpliwić.
— Dość tego! — zawołał. — Będę na tyle dobrym i dam ci dwie godziny czasu... Jeżeli przed upływem dwóch godzin kochanek twój nie będzie tutaj, twój ojciec mi za niego zapłaci...
I kazał odprowadzić starego do tego samego pokoju, co służył za więzienie Dominikowi. Młynarz zażądał tytoniu i począł palić. Na jego obojętnej twarzy nie można było wyczytać żadnego zgoła wzruszenia. Dopiero kiedy się znalazł sam jeden, dwie łzy duże stoczyły mu się zwolna po licach. Jego biedne, drogie dziecię!... Jakże ono cierpieć musiało!...
Franciszka została jak skamieniała na środku dziedzińca. Prusacy, śmiejąc się drwiąco, chodzili dokoła niej. Niektórzy ciskali jej od czasu do czasu jakieś uszczypliwe słowo, żart jakiś, którego nie mogła rozumieć. Patrzyła ciągle na drzwi, po za któremi zniknął ojciec, a potem podniosła zwolna rękę do czoła, jakby się o nie bała, że pęknie.
Oficer zwrócił się ku niej na pięcie, powtarzając:
— No!... masz panienka dwie godziny czasu, starajże się z nich korzystać.
Miała dwie godziny czasu... Frazes ten szumiał jej w głowie. Opuściła machinalnie podwórze, idąc prosto przed siebie drogą. Dokąd tu pójść?!... gdzie się zwrócić?!... Nie próbowała nawet zastanawiać się nad tem, czując całą bezużyteczność podobnego wysiłku. A przecież chciałaby się zobaczyć z Dominikiem. Porozumieli by się, znaleźliby może we dwoje jakieś wyjście... W chaosie takich myśli doszła nad brzeg Mozelli i przebyła ją po dużych kamieniach, sterczących z wody w pewnej odległości powyżej śluzy. Nogi same ją zaniosły pod pierwszą z kraju wierzbę, na brzegu łąki. Wtem nachyliła się i zbladła, ujrzawszy kałużę krwi... To tutaj... Poczęła szukać w zbroczonej trawie śladów Dominika: musiał pędzić co sił, widać było szereg dużych kroków, przecinających w ukos łąkę. W pewnym punkcie zgubiła dalszy ślad. Wydało się jej jednak, że go odnajduje na sąsiedniej łące. Tak doszła na samą krawędź lasu, gdzie się kończyły wszelkie dalsze wskazówki.
Zapuściła się pomimo tego w gęstwinę. Samotność sprawiała jej ulgę. Usiadła na chwilę. Naraz, przypomniawszy sobie, że czas upływa, zerwała się z miejsca. Jak dawno opuściła młyn?... Pięć minut temu?... czy przed pół godziną?... Straciła zupełnie rachubę czasu. Może Dominik ukrył się w owej dolince, gdzie jedli oboje pewnego po południa orzechy?... Pobiegła w tamtę stronę, przeszukała gąszcz. Kos frunął jej nad głową, wydając gwizd swój smutny i słodki. Wtem przyszło jej znowu na myśl, że ukrył się może w jamie skalnej, która mu czasem służyła za schronienie, kiedy go deszcz złapał w lesie. Pieczara była pusta... Po co go szukać?!... Nie znajdzie go! Lecz żądza odszukania narzeczonego poczynała ją coraz mocniej roznamiętniać, przyspieszyła kroku. Przyszło jej znów do głowy, że mógł się wedrzeć na drzewo. Od tej chwili szła z oczyma podniesionemi w górę, wołając Dominika po imieniu co kilka kroków, by zwrócić jego uwagę. Kukułki jej odpowiadały a szmer, przelatujący wśród liści, czynił złudzenie, że Dominik usłyszał ją i zaczyna schodzić z drzewa. Raz nawet wydało się jej, że go widzi, stanęła z tchem zapartym, mając ochotę uciec. Bo i cóż mu powie?... Więc zabierze go stąd po to, by poszedł dać się rozstrzelać?!... Och! nigdy!... Nie wspomni mu nawet o tem. Zaklnie go, aby uciekał, aby nie pozostawał ani chwili dłużej w tej okolicy. Potem jednak myśl o ojcu, który tam czekał, przejęła ją bólem dotkliwym. Upadła na trawę, zalewając się łzami i powtarzając na cały głos:
— Boże mój! Boże!... Po co ja tu przyszłam?!...
Myśl ta doprowadzała ją do szału. I jakby strachem nagłym zdjęta, zerwała się i poczęła biedz, szukając wyjścia z lasu. Trzy razy już zbłądziła i zdawało się jej, że nie trafi do młyna z powrotem, gdy naraz wyszła z gęstwiny na łąkę, wprost naprzeciwko Rocreuse’y leżącą. Na widok wioski stanęła. Ma więc powrócić — sama jedna?...
Gdy tak stała chwilę — doleciał ją cichy szept:
— Franciszko!... Franciszko!...
Ujrzała Dominika, wychylającego głowę z blizkiego rowu.
Boże sprawiedliwy!.... Więc go znalazła!.... Nieba zatem chcą jego śmierci?!... Tłumiąc dobywający się jej na usta okrzyk, osunęła się w głąb rowu.
— Szukałaś mnie? — zapytał.
— Tak — bąknęła, czując szum w głowie, nie wiedząc dobrze, co mówi.
— Cóż się tam stało?
Spuściła oczy i wyjąkała:
— Nic... Byłam niespokojna... Chciałam was zobaczyć....
Wtenczas, uspokojony, wyznał jej, że nie chciał się oddalać z obawy o nich. Te łajdaki Prusacy gotowi mścić się nawet na kobietach i dzieciach. Wszystko więc weźmie pomyślny obrót:
— A za tydzień — zażartował — odprawimy wesele i koniec.
Wszakże dziwny wyraz jej twarzy przejął go powagą.
— Ale co tobie jest? Ty coś ukrywasz — wyrzekł wreszcie.
— Nic! Przysięgam ci! Przybiegłam, żeby się z tobą zobaczyć.
Ucałował ją i powiedział, że dłuższa rozmowa byłaby z ich strony nieroztropną; powstał, chcąc wyjść z rowu i ukryć się w głębi lasu. Wstrzymała go, cała drżąca.
— Słuchaj.... Możeby lepiej było, żebyś tutaj pozostał... Nikt cię tam nie szuka... Nie potrzebujesz się lękać niczego...
— Franciszko! — zawołał — ty coś kryjesz przedemną!...
Zaklęła się po raz drugi, że nic nie ukrywa. Tylko wolałaby mieć pewność, że on znajduje się w pobliżu. Przytaczała jeszcze, niewyraźnie bełkocąc, inne jakieś powody. Wydała mu się taką dziwną, że terazby już sam za żadną cenę stamtąd nie odszedł. Ufał zresztą, że lada chwila ukażą się francuzcy żołnierze. Ludzie widzieli wojsko w okolicy lasu de Sauval.
— Ach! żeby się tylko pospieszyli!... Żeby tu byli, jak tylko można najprędzej!... — szepnęła niecierpliwie Franciszka.
W tej chwili jedenasta wybiła na wieży kościoła w Rocreuse. Dźwięki leciały wyraźne i czyste. Podniosła się pomięszana; dwie godziny mijały, odkąd opuściła młyn.
— Słuchaj — rzekła z pospiechem — jeżeli cię będę potrzebować, pójdę do mego pokoju i dam ci z okna znak chustką.
Oddaliła się pędem, podczas kiedy Dominik, bardzo niespokojny, wyciągnął się na krawędzi rowu, aby nie tracić z oczu młyna. Wstępując między pierwsze domy Rocreuse’y spotkała Franciszka starego żebraka, który znał dobrze całą wieś. Pozdrowiwszy ją, opowiedział, że widział właśnie na dziedzińcu młynarza pośród kupy żołnierzy pruskich. Potem przeżegnał się i mrucząc pod nosem pacierze, poszedł w swoją stronę.
— Dwie godziny minęły! — odezwał się oficer, na widok wracającej Franciszki.
Ojciec Merlier siedział pod studnią na ławce i palił fajkę. Dziewczyna uciekła się znowu do błagań, padła na kolana i zalała się łzami. Chciała zyskać na czasie. Nadzieja doczekania się francuzkiej odsieczy odżyła w niej na nowo a pośród próśb i szlochów zdawało jej się, że słyszy w oddali rytmiczny łoskot maszerującego wojska. Och! gdybyż się pojawili!... Gdyby ich wszystkich zdołali ocalić!...
— Słuchajcie, panie... Godzinę!... Jednę tylko godzinę!... Możecie przecie zlitować się i dać nam godzinę zwłoki...
Lecz oficer pozostał niewzruszony. Polecił nawet dwom żołnierzom wyprowadzić ją po za obręb podwórza, by stracenie starego odbyć się mogło bez przeszkody.
Wówczas w sercu Franciszki zawrzała walka straszliwa. Nie mogła przecie pozwolić na zamordowanie ojca. Nie! nie!... Zginie raczej sama wraz z Dominikiem! — i poskoczyła do swojej izdebki, aby mu dać umówiony znak chustką — lecz w tejże chwili Dominik ukazał się na dziedzińcu.
Oficer i żołnierze wydali okrzyk tryumfu. On jednak, jak gdyby tam nikogo więcej nie było prócz Franciszki, podszedł do niej zupełnie spokojny, nawet surowy nieco, i rzekł:
— Jak to niedobrze!... Dlaczego nie wzięliście mnie z sobą tutaj?... Więc dopiero Bontemps musiał mi opowiedzieć wszystko?!... Zresztą — oto jestem.

V.

Była godzina trzecia. Wielkie, czarne chmurzyska zawaliły niebo niby skłębiony płaszcz burzy, która szaleć musiała niedaleko. To żółte niebo, te rude i czarne łachmany na niem, przeobraziły Rocrensę, tak wesołą w słoneczku, w jaskinię, pełną mroków, lęk i niedowierzanie budzących. Oficer pruski zadowolnił się na razie wydaniem rozkazu, by Dominika zamknięto, nie zdradzając wcale postanowień, powziętych co do jego dalszego losu. Franciszka wiła się z tego powodu od południa w mękach trwogi nie do zniesienia. Nie chciała opuścić dziedzińca mimo ojcowskich nalegań. Czekała na Francuzów. Ale godziny upływały, noc się zbliżała, a ona cierpiała tem dotkliwiej, że cały ten czas zyskany zdawał się wcale nie obiecywać zażegnania strasznego końca.
Tymczasem około trzeciej Prusacy poczęli czynić przygotowania do wymarszu. Od dłuższej chwili oficer zamknął się z Dominikiem jak wczoraj. Franciszka zrozumiała, że życie młodego człowieka rozstrzyga się w tej sekundzie. Złożywszy ręce, poczęła modlić się gorąco. Ojciec Merlier zachowywał u boku córki ciągle milczącą i surową postawę starego wieśniaka, który nie porywa się nigdy do walki z fatalizmem wypadków.
— Boże mój! Boże! — poczęła łkać dziewczyna — oni go zabiją!...
Młynarz przygarnął do siebie biedną i posadził ją na swych kolanach jak dziecię.
W tej chwili oficer wyszedł, dwu żołnierzy wiodło za nim Dominika, wołającego z mocą:
— Nigdy! przenigdy!... Wolę umrzeć!...
— Namyśl się jeszcze — przekładał oficer. — Usługę, której nam odmawiasz, inny nam odda. Daruję ci za nią życie, jestem więc wspaniałomyślny. O nic więcej nie idzie, jak tylko abyś nas zaprowadził do Montredan przez środek lasów.
Dominik nie dał na to żadnej odpowiedzi.
— Więc obstajesz przy swojem?
— Zabijcie mnie; niech temu będzie raz koniec — odrzekł.
Franciszka, złożywszy ręce, posyłała mu zdaleka błagalne spojrzenia. Zapomniała o całym świecie, gotową była zachęcać go do podłości. Lecz ojciec Merlier ujął ją za ręce, aby Prusacy nie spostrzegli jej giestów — giestów kobiety oszalałej z rozpaczy.
— Ma racyę! — pomrukiwał — lepiej jest umrzeć.
Pluton stał w pogotowiu. Oficer rachował na kryzys słabości u Dominika, skoro tenże karabiny przed sobą zobaczy. Spodziewał się ciągle, że zdoła go wreszcie nakłonić. Zapanowało milczenie. Echa dalekich piorunów dawały się słyszeć od czasu do czasu. Ciężka duszność przygniatała okolicę. Wśród takiego nastroju rozległ się nagle krzyk:
— Francuzi! Francuzi!...
Oni to byli w rzeczy samej.
Na drodze z Sauval, na samej krawędzi lasu można było wyraźnie rozróżnić linię pąsowych spodni. W młynie zakotłowało się od nagłego ruchu. Żołnierze pruscy biegać poczęli na wszystkie strony wśród wrzawy głosów gardlanych. Ani jeden strzał nie padł jeszcze.
Franciszka, zerwawszy się, poczęła klaskać w dłonie i krzyczeć:
— Francuzi! Francuzi!...
Była jakby w szale. Wyswobodziwszy się z objęć ojca, śmiała się, wznosząc do góry ręce z nadmiaru radości. Przybywali więc wreszcie!... przybywali na czas!... ponieważ Dominik żył jeszcze, zdrów i cały!...
Ogień plutonowy, który w tej chwili hukiem eksplodującej miny doleciał jej uszu, sprawił, że się odwróciła.
Przed chwilą właśnie oficer pruski szepnął był do siebie:
— Przedewszystkiem załatwijmy tę sprawę.
Pchnąwszy Dominika własnoręcznie pod ścianę jednego z śpichlerzy, zakomenderował: ognia! — W chwili kiedy Franciszka się odwróciła, narzeczony jej padł na ziemię, z dwunastu kulami w piersiach.
Oczy jej pozostały suche, stanęła tylko jakby stężała w niemem osłupieniu. Rozwarłszy szeroko powieki, poszła pod śpichlerz i usiadła przy zwłokach o kilka kroków. Wpatrzyła się w nie i poczęła wykonywać ręką jakiś nie dający się określić, dziecięcy ruch. Ojca Merlier przytrzymali Prusacy jako zakładnika.
Pięknaż teraz zawrzała bitwa. Oficer w mgnieniu oka rozstawił żołnierzy, doskonale pojmując, że niepodobieństwem jest trąbić do odwrotu bez narażania się na pewną zagładę. Trzeba zatem przynajmniej drogo sprzedać swe życie. I otóż teraz Prusacy mieli bronić młyna — Francuzi zaś byli stroną atakującą.
Wymiana strzałów wszczęła się z niesłychaną gwałtownością. Przez przeciąg kilku godzin ogień nie ustawał ani na chwilę. Wtem dał się słyszeć głuchy huk, kula armatnia strzaskała pień wiązu. Francuzi mieli działa! Baterya, ustawiona tuż nad rowem, w którym Dominik niedawno znalazł był schronienie, poczęła zamiatać pociskami długą ulicę Rocreusy.
Od tej chwili walka nie mogła już trwać zbyt długo.
Biedny młyn! Kule dziurawiły go miejsce koło miejsca. Połowa dachu została zerwaną, dwie ściany runęły. Największym jednak spustoszeniom uległ od strony Mozelli. Bluszcz, poodrywany od obalonych murów zwieszał się tu nakształt łachmanów w strzępach; rzeka niosła wszelkiego rodzaju szczątki a przez wyłom w murze widać było wnętrze dziewczęcego pokoiku Franciszki z łóżeczkiem, ponad którem bieliły się starannie uprasowane firanki. Dwie kule działowe trafiły jedna po drugiej w koło młyńskie, które rozbite do szczętu wydało z siebie jęk ostatni; strzaskane szufle spłynęły z wodą, szkielet rozpadł się i runął. Wesoły młyn wyzionął ducha.
Teraz Francuzi przypuścili szturm. Przyszło do wściekłej utarczki na broń białą. Pod pełnym surowości nieboskłonem mroczna czeluść doliny zapełniła się trupami. Rozległe pola, spustoszone walką, wyglądały dziko u stóp ogromnych drzew, poszarpanych kulami i rzucających długie, czarne cienie. Na prawo i lewo lasy niby mury cyrku zamykały w pośród swej gęstwy kręgiem dwie zaciekłe gromady walczących, a niezliczone źródełka, krynice i strumyki zdawały się pod stopami ludzi syczeć, łkać i jęczeć.
Franciszka siedziała ciągle skulona i nieruchoma naprzeciw zwłok Dominika. Ojciec Merlier, trafiony jakąś zbłąkaną kulą, leżał bez życia opodal. Aż kiedy Prusacy wybici zostali co do nogi, szczątki młyna zaś ogień ogarnął, — kapitan francuski ukazał się na podwórzu. Był to jego pierwszy sukces wojenny od początku kampanii. To też rozpłomieniony nim, prostując dziarsko swą smukłą, wysoką postać, śmiał się z całego serca obliczem, promieniejącem radością, która jeszcze piękniejszym czyniła młodego zucha. Poznawszy zaś w pewnem oddaleniu Franciszkę, ogłupiałą między trupami narzeczonego i ojca, u stóp płonących zwalisk młyna, oddał jej szablą pełen gracyi wojskowy ukłon i zawołał:
— Zwycięstwo! Zwycięstwo!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.