Barbara Tryźnianka/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barbara Tryźnianka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
W początku marca Władek Gozdawa otrzymał depeszę od brata, aby przyjechał do Warszawy. Że wieści z Paryża przychodziły skąpo i lakonicznie, ruszył z gorączką ciekawości i niepokoju i spotkał Tomka na dworcu. Wydał mu się zmizerowany i z bardziej jeszcze wyraźnym grymasem cynizmu na twarzy. Przywitał go obojętnie, jakby się wczoraj rozstali, i spytał o zdrowie »Kreta«.
Uraziło to Władka, że się oburknął.
— Mógłbyś o matkę się dowiedzieć!
— Pisze dość często. Zresztą wiem, że pewnie opowiada Denisce o swych snach proroczych — i popłakuje, żeby nie wyjść z wprawy.
— Ojciec nie przyjedzie prędko?
— A poco. Ja mam się z tobą rozmówić.
— O czem? Pewnie trudno i wolno idą formalności. Zapewne i tam są urzędowe spadkowe terminy.
— Uhm — są — a jakże. Tymczasem jedźmy do hotelu, żebym się przebrał i zjadł cokolwiek. Gdzie stoisz? W Europejskim?
— Tak. Wziąłem podwójny numer i dla ciebie.
— Roztropnieś postąpił — bo ja jestem bez grosza.
— Posłałem wam przecie dwa tysiące rubli.
— To już dawne nieboszczyki te twoje tysiące.
— Bo czyż koniecznie tam siedzieć. Można polecić sprawę prawnikowi.
— Można ją nawet polecić Św. Antoniemu Padewskiemu. То będzie jeszcze taniej — a z takim samym skutkiem.
— Jakto?
— Bo ten spadek zobaczymy, jak swoje ucho, a dostaniemy — jak gwiazdkę z nieba!
— Co ty mówisz! Cóż będzie?
— Żeby wiedzieć, co będzie — tu przyjechałem, z tobą się poradzić. Ojciec wrócić nie może. Zresztą tak jest klapnięty, że niema co z nim gadać. Zupełny idyota.
Władek z wrażenia oniemiał. Zajechali przed hotel — Tomek się rozgościł w pokoju brata, mył się, przebierał — Władek upadł, jak bryła, w fotel — i patrzał osłupiałym wzrokiem w próżnię.
— Chodźmy na obiad! — ozwał się Tomek, wiążąc krawat przed lustrem.
— Jednego kęsa nie będę w stanie przełknąć — zajęczał Władek. — Czy ty możesz chcieć jeść!
— Mój drogi, żebym tak to odczuwał, tobym był na czczo od dwóch miesięcy. Już w styczniu było do przewidzenia, że stryjowskie pieniądze to ananas — nie dla nas.
— Jakto? Opowiedz! Ty nawet nie przypuszczasz czem to grozi!
— Ano, każ tu podać obiad, to jedząc — będę ci opowiadał — chociaż to wszystko balast językowy — i niepotrzebny upust śliny. Fakt jest — że cała afera — figa!
— Stryj nic nie zostawił?
— Czy zostawił i ile — wie o tem tylko Barbara Tryźnianka. A kto jest i gdzie się znajduje owa Barbara Tryźnianka — o tem nie wie nikt. Od kilku tygodni szukają jej za nasze pieniądze; policya, ambasada, prywatni detektywi, biura specyalne — i widzi mi się, że te poszukiwania mogą trwać lata, kosztować tysiące — i nie doprowadzą do niczego. Staremu mało co się należy. Żył za te pieniądze — więc teraz maszynerya trzasła — i korknie lada chwila.
Przyjechałem, bo trzeba myśleć, co będzie dalej.
— Nad tem niema co myśleć! Dalej niema nic. Niema Zagajów, niema możliwości utrzymania się dłużej — jak do lipca. A te dwa tysiące pożyczyła mi teściowa. Co ja zrobię, czem oddam! — Władek desperacko ścisnął głowę w dłoniach.
— Także najmniejszy kłopot. Może ci w najgorszym razie położyć areszt na żonie, a chyba to wytrzymasz — zaśmiał się Tomek — zasiadając do obiadu.
Jadł z całą niefrasobliwością — i zaczął szczegółowo opowiadać przybycie do Nicei — i podał bratu ów list doktora.
Władek rzucił się gorączkowo do czytania — to bladł, to czerwieniał z wrażenia. Wreszcie skończył i z oczami wbitemi w podpis znieruchomiał.
A Tomek zapalił papierosa do czarnej kawy, i rozwaliwszy się w fotelu, spoważniał.
— Między nami mówiąc, stryj ma racyę — rzekł. — Stary całe życie nic nie robił — i my także nic. Ale najgorsza rzecz i cała moja do niego pretensya, że trudno będzie nam dalej — nic nie robić. Stary korknie sobie spokojnie — ty masz żoniny fartuch, wikt i opierunek — a mnie na kark spada stara i Terka. Naprawdę — Zagaje uważasz za przepadłe?
— Zostaną jeszcze długi! — mruknął Władek. — A moje życie w takich warunkach!
— Jak ci baby zanadto dopieką — możesz je rzucić do dyabła. Masz patent z Puław — dostaniesz posadę gdzie w Rosyi — czy na południu — na Ukrainie.
— Ależ to niemożliwe. Ta Barbara Tryźnianka się odnajdzie! Musi się odnaleźć. Trzeba się rozpytać zręcznie doktora Sabińskiego. On stryja znał, kolegowali w Paryżu.
— Taak — rzekł przeciągle Tomek. To może ten stary cap dawał o nas informacye. Może to był szpieg stryja.
— Co znowu. Mówił, że go ledwie pamięta — nigdy nie wyjeżdżał za granicę. Zresztą bardzo dla nas życzliwy i przyjaźny.
— Mniejsza z tem, chociaż ja wierzę w życzliwość, gdy w tem jest interes, zresztą człowiek człowiekowi wilk. Czy znasz dobrze stan zagajskich interesów, bo stary mi tu dał spis, ale pewnie fałszywy — bo się wstydzi przyznać do wszystkich długów.
Wydobył arkusz zapisany z kieszeni i podał bratu, a sam zapalił papierosa i popijając kawę śledził smugi dymu i pogwizdywał przez zęby. Władek przejrzał spis i rzekł:
— Toć ojciec nie umieścił Małeckiej.
— Mówił, że ta z wdzięcznością kapitał zostawi.
— Już wymówiła oficyalnie — i była u mnie. Powiedziała, że ojciec w drodze łaski obiecał jej zatrzymać kapitał do śmierci stryja — więc na wieść o tej śmierci, kupiła kamienicę na Starem Mieście, zadatkowała, i prosi o pieniądze. Rozumie się — zapewniłem, że będą wypłacone, boć myślałem, że to fraszka. Zresztą niema w tym spisie trzech tysięcy żydowskich należności, którzy będą najdokuczliwsi. Oni się rzucą na ruchomości i inwentarze. Są też zaległe raty Towarzystwa, nieopłacone od pół roku zasługi — otchłań — i ruina! Głos Władka łamał się — jakby dusił w sobie łkanie. Rysy Tomka, przeciwnie, twardniały — i oczy nabierały zaciętości. Przestał gwizdać.
— Psia krew! — warknął z wściekłością, ale nie rzekł do kogo stosował ten epitet.
— Masz jaką radę, widzisz wyjście? — spytał po chwili.
Władek myślał, patrząc na złowieszczy arkusz pełen cyfr.
— Może utrzymywać jak najdłużej w tajemnicy klęskę — zwłóczyć, tłómaczyć zwłokę urzędowemi trudnościami — a tymczasem starać się o kredyt. I może potrosze spieniężać co się da i gotówkę ukryć. Zebrałoby się jakie z dziesięć tysięcy — za sągi — konie — bydło. Srebra można wywieźć, przechować, cenniejsze sprzęty także.
— A potem?
— No potem — wszystko rzucić — na pastwę. Żeby ojciec umarł — toby też katastrofę odwlekło.
— A któż będzie urządzał to spieniężanie i wywożenie. Bo ja — nie.
— Ojciec powinien wrócić. On potrafi oczy zamydlić.
— Już nie. Mówię ci, że klapnął. Płacze i desperuje — jest jak szmata!
— Mój Boże — aleć tę Barbarę Tryźniankę odnajdą. Wierzyciele poczekają. To niemożliwe, żeby pieniądze się nie odnalazły. A ty widzisz jakie wyjście? — masz radę?
— Ja — pojadę do Strażyca i wyznam mu całą prawdę. On ma grube kapitały i doskonałą głowę — jak chce myśleć. Twojej rady ja nie spełnię — bo to jest świństwo, takie pokątne ograbianie wierzycieli, żeby uratować marne dziesięć tysięcy. Rozumiem szwindel milionowy — ale takie paskudzenie się — to nie! Strażyc może poratuje — a pewnie coś poradzi. Trzeba też sprytnie wybadać Sabińskiego.
— A matka? Co powiesz matce?
— Powiem, że mam katar żołądka. Tak będzie zajęta leczeniem i dyetą — że to ją pochłonie.
— Wiesz, że Strażyc asystuje Terce.
— Pewnie nie dla posagu. A niechby ją brał. Tembardziej mogę go mieć za powiernika.
— Powiedz mi — a ta gospodyni stryja — coście z nią zrobili?
— Wisi przy nas. Z początku miałem nadzieję, że nam na co się przyda w poszukiwaniach, ale to idyotka. Wyjeżdżając, umieściłem ojca w prywatnem mieszkaniu, bo hotele nas zjadły. Baba siedzi przy nim, jeść gotuje i dogląda.
— Więc ostatecznie nie znaleźliście nic?
— Zabraliśmy z Nicei dwie skrzynie książek — narzędzia lekarskie — i kufer rzeczy osobistych. Ojciec na tem tkwi — szuka pieniędzy między kartkami i w podszewkach odzienia. Myślę, że to mu przejdzie w manię i na tym punkcie zbzikuje. Brr — com ja użył!
— Ba — ale ostatecznie — ty jeden — może coś mieć będziesz. Możesz czekać dziesięć lat, możesz mieć jakąś nadzieję.
Tomek się rozśmiał szyderczo.
— Mój drogi — ojciec żył także taką nadzieją i my także. I ta »matka głupich« ładnie nas wyposażyła. Pamiętam, że kiedyś bolały mnie zęby — i stara Błażejka — nasza piastunka, tak mi je zamawiała: na morzu dąb — pod dębem kamień, pod kamieniem nitka — jak ślimak tę nitkę dostanie, a wróbel ją na gniazdo zaniesie, wtedy niech cię zęby zabolą. Teraz to można zastosować do owego spadku.
— Jesteśmy jak ten z ewangelii: robić nie umiemy, żebrać się wstydzimy. Ano — jasna przyszłość: Ojciec skończy w przytułku dla idyotów — Terka sprzeda się mężowi, ty się sprzedałeś żonie, matka obsiądzie na karku rodziny — a ja, w łeb sobie palnę.
— No — tymczasem powiedzieliśmy sobie wszystko — wyjdę trochę na miasto — i wieczorem możemy jechać do domu — póki go jeszcze mamy.
Władek pozostał, zgarbiony w fotelu, bez możności otrząśnięcia się ze zgrozy położenia — i w tej samej pozycyi zastał go brat po paru godzinach.
— Byłem w biurze adresowem — no i naturalnie żadnej Barbary Tryźnianki niema w Warszawie. I spotkłem na ulicy Ruchnę — tego, co kupił folwark u Chojnowskich. Przyjechał do swego składu maszyn, z Ameryki. Winszował mi sukcesyi — i bardzo żałował, że już nie potrzebuję posady, bo wakuje u niego w biurze miejsce korespondenta! Czy nie ironia. Musiałem przyjmować powinszowania z miną obojętnego milionera! A za pół roku będę wycierał przedpokoje różnych biur — z prośbą o miejsce choćby woźnego. A ty — możeś coś wymyślił nowego?
— Tak. Ojciec powinien mi wydzielić część z Zagajów, którą ja kupię formalnie. Zaraz do niego o tem napiszę, i nawet myślę — z tem do niego pojechać.
— I owszem. To ja już do niego nie pojadę. Z dwojga złego wolę ze starą zostać — a wy sobie urządzajcie różne kruczki.
— Ja wprost się lękam do Żernik wrócić. Teściowa mnie zamęczy śledztwem. Jestem zanadto przybity — nie potrafię udawać.
Tomek spojrzał nań z pogardą i zaczął zbierać do kufra swe tualetowe przybory. Gdy zbliżył się czas wyjazdu na kolej, spytał ostro:
— Więc cóż! Jedziesz ze mną, czy do Paryża?
— Zostanę tu — jutro się zdecyduję! — odparł wahająco.
Tomek ruszył ramionami.
— Dobrą sobie założyłeś obrożę — ale syty brzuch mieć będziesz w każdym razie. Ja jadę.
Wypadek posłużył mu wybornie. Na dworcu spotkał doktora Sabińskiego, który go powitał swym uśmiechem starego, szpetnego Fauna.
— Co to, jedziesz ze zwykłą hołotą. Nie bierzesz extra cugu?
— Nie mam czego tak bardzo spieszyć.
— Ileż wzięliście milionów?
— Ojciec je liczy w Paryżu — jeszcze nie skończył. Rad jestem, żem doktora spotkał.
— Mam nadzieję, że mi nie każesz siebie leczyć.
— No nie. Rad jestem tylko z towarzystwa.
— No, no — nie jestem taki naiwny, żeby w to wierzyć. Masz pewnie jakiś interes.
— Wcale. Chciałem z doktorem nieco o stryju pomówić. Doktór go znał przecie.
— Ja! Trzydzieści lat temu kolegowaliśmy w Sorbonie. Jeśli to znajomość!
— A potem już go doktór nie spotykał?
— Mogę ci zaręczyć, że do konsylium mnie nie wzywał.
— A ja właśnie byłem pewny — że wzywał.
— Co? Skąd to wnosisz? Może mi zostawił legat. Bardzo by był na czasie, bo mi ostatnia para spodni dziękuje za służbę — a jakoś na nowe brak mi funduszu.
— Niech doktór o swój legat spyta Barbary Tryźnianki.
— Co zacz jest?
— Myślę, że doktór wie coś o niej?
— Co mi za rebusy zadajesz. Wiem tylko o Tryźnie — że »grzechu wyzna« i »Byteń na klasztór oddaje«. Tryzna — znaczy ofiara po starosłowiańsku.
— Więc jednakże jest taka rodzina?
— Była przynajmniej, kiedy jest wspominana w kantyczkach. Ale co to ma do twego stryja i mego legatu?
— Bo zapisał dużo Barbarze Tryźniance, która się dotąd nie zgłosiła.
— Zgłosi się — bądź spokojny. Nie było wypadku, żeby obdarowany spadkiem nie upomniał się o swoje.
— A doktór nie wie, z jakich stron była rodzina Tryznów.
— Możesz znaleźć w heraldyce lub spisach szlachty. Macie pewnie Niesieckiego w bibliotece.
— Zapewne.
Tomek umilkł. Miał jakieś niejasne przeczucie, że Sabiński dużo wie, ale zarazem czuł, że w ten sposób nic się nie dowie.
Doktór zapalił nowe cygaro, strasznie podłego gatunku i wyładował z kieszeni całe stosy gazet, ale że w wagonie było już ciemno, więc nie czytał, tylko dymił, jak lokomotywa.
— Nie był doktór w Zagajach? — spytał chłopak po chwili.
— Byłem, bo na moje i swoje nieszczęście, Deniska się oparzyła benzyną — myjąc jakieś koronki, a Terka miała anginę.
— Matka musiała dopiero desperować.
— Bardzo zaaferowana waszą długą nieobecnością.
— Тak — tyle z temi pieniędzmi kramu.
— Gorszy by był bez nich. I zdadzą się wam bardzo. Potraficie je przewietrzyć.
— Przedewszystkiem trzeba oczyścić Zagaje.
— Zacny zamiar. Boć wy wszyscy jesteście dworscy ludzie. Urodzony Gozdawa na Zagajach.
— Jednakże stryj umiał wybierać ludzi na szpiegów i policyantów. Z pozostawionej ostatniej woli wnoszę, że informowany był przez kogoś z tych stron bardzo szczegółowo.
— I na mnie padło twe posądzenie?
— Niech doktór wybaczy, ale dotąd je zachowuję.
— Wybaczam, wybaczam. Jakie to szczęście, że minęły czasy inkwizycyi. Gotówbyś był mnie torturować. Mój chłopcze, szukaj gdzieindziej. Owej Tryźnianki przedewszystkiem. A może pytaj Strażyca. On co roku miesiącami siedzi w Paryżu — może coś paplał — i doszło do twego stryja. Zresztą — macie pieniądze — to grunt.
I doktór Sabiński wydobył świeczkę z kieszeni, zapalił i zagłębił się w gazetach.
W duszy Tomka jakiś głos wołał, żeby wyznał całą prawdę, brutalnie, cynicznie, zuchwale, jak on to lubił i umiał, ale zadał sobie gwałt, zaciął się i niefrasobliwie gwizdał resztę drogi.
Na stacyi, gdzie obadwaj wysiadali, czekał na niego wolant zagajski, a doktór począł się targować z furmanami o cenę do miasteczka.
Wtedy znowu »coś« targnęło Tomka i zaproponował doktorowi swoje konie.
— Ale to ci z drogi! — lekko się stary certował. — Nałożysz godzinę czasu i ze cztery wiorsty.
— Czas niebardzo mi drogi, a cztery wiorsty nie moja fatyga, ale końska. Jeszcze nie przeszedłem do piechoty — zaśmiał się.
Doktór rozsiadł się w wolancie i pokazał figę furmanom, wołając:
— Niechno wasze Ruchle i Sury będą rodzić, to ja wam też moją cenę zaśpiewam!
Ale żydy znali te pogróżki, od trzydziestu lat — nigdy nie spełnione, i śmieli się w brody.
— Tak, tak! — mówił stary, rozpierając się w wolancie. — Dobrze jest za młodu nogi zaoszczędzić — na starość będziesz dymać, jak listonosz — swoją szewską parą rumaków. Twój stryj, co je zdarł za młodu, musiał potem karetą jeździć.
Tomek milczał — ogarniał go gorzki żal i potrzeba zuchwałego wyznania.
Wieczór był wyjątkowo ciepły, jak na marzec — zalatywało już wiosną od pól czarnych, od bezlistnych jeszcze drzew.
Przypomniał sobie jakieś zdanie, słyszane lub czytane, że miłość ojczyzny rozpoczyna się z chwilą wygnania — i myśl ta uderzyła go, zadźwięczała, jak dzwon na trwogę.
— Czy doktór tu się urodził? — spytał.
— Nie. Jestem z Podlasia — młynarski syn. Pan ze dworu wziął mnie na wychowanie, bo ojciec zginął w ruchawce u jego boku. Takie wtedy były głupie młynarze — i takie głupie dziedzice. Nawet się teraz nie chce wierzyć w takie melodramaty. No, ale fakt jest — że temu zawdzięczam — iż nie kręcę wiatraka i nie okpiwam chłopów na miarce, ale za rubla grzebię w podołku babom i zapisuję jakieś świństwa, żeby ludziom przedłużyć cierpienie i utrudnić skonanie. Nie urodziłem się tutaj, ale tkwię już lat trzydzieści — i niby to ratuję cierpiącą ludzkość. No — ale skąd ci ta ciekawość — czy tylko tak czujesz się w obowiązku bawienia mnie rozmową — w dodatku do ekwipażu?
— Chciałem tylko się dowiedzieć — czy doktór uznaje — to przywiązanie — do swego kąta.
— O — tak. Jestem pewny, że żadne brudy i śmiecie tak mi się nie spodobają — jak te tutejsze, że nie wybaczę żadnej głupocie na całym świecie, tylko tutejszej — i że nienawidzę żydostwa, o ile to nie żydostwo »mojego« miasteczka. Zdaje mi się, że to dowód wielkiego przywiązania.
— No, to ja przeciwnie. Niecierpię i tego kraju, i tych ludzi — i wsi — i natury — wszystkiego, co tutejsze.
— Więc co?
— Więc się lękam — czy mi tego nie będzie brak — jak to wszystko stracę.
— Jakoś cię ten milionowy spadek dziwnie sentymentalnie nastroił.
— Spadek. — Tomek się roześmiał i nagle zwrócił się do doktora, a oczy mu się aż zaiskrzyły.
— Poco doktór drwi i udaje? Doktór wie, że nas stryj wydziedziczył.
— Taak? No — proszę — taki filut! — rzekł po swojemu doktór i zaśmiał się ryhotem złośliwego Fauna.
Tomek milczał, więc po chwili Sabiński zagadnął.
— Będziecie mieli trochę ambarasu z tą siurpryzą.
Nie było odpowiedzi.
— No — więc gadaj, kiedyś zaczął. Któż spadkobiercą?
— Doktór wie! — burknął Tomek.
— Głupiś z tym ćwiekiem w głowie. Nie wiem nic i co mnie to zresztą może obchodzić. Twój ojciec pożyczył u mnie kiedyś sto rubli, ale jak mi nie zwróci, to się bez nieb obejdę. Chcesz mówić — dobrze, a nie — to nie.
— Mogę mówić — od doktora dowiedzą się inni, to mi oszczędzi śliny. Po stryju nie znaleźliśmy nic, oprócz papieru z całą lejendą wymysłów i urągań, zakończonych obietnicą, że za dziesięć lat Barbara Tryźnianka mnie ma wręczyć spadek pod warunkiem, że będę człowekiem. Widocznie do tej pory mam być małpą.
— Tak mi gadaj. Więc jesteś spadkobiercą.
— Za małe pieniądze sprzedam doktorowi spadek taki.
— Poczekać dziesięć lat, to dla ciebie fraszka. Młody jesteś — ale warunek! Nuż ta Tryźnianka nie uzna ciebie za człowieka.
— To najmniejsze. Mogę to jej dowieść na poczekaniu.
— Aha! tak to rozumiesz. Hm! stryj jednak nie napisał — że masz być samcem.
— Tylko co przez to rozumiał? Na czworakach przecie nie chodzę.
— A jeśli, broń Boże, owa Tryźnianka — ściągnie z ciebie egzamin pracy i cnoty? Znałem kiepskich waryatów — co licho wie czego wymagają od ludzi — a był jeden taki, co po dniu, z latarnią — bezskutecznie — szukał człowieka. Zawszeć, dla miliona, warto tę rzecz rozważyć, bo nuż twoja zoologiczna męskość nie będzie wcale wzięta w rachubę? Ale na to masz czas — a teraz trza myśleć, co będzie z Zagajami.
— O tem pomyślą wierzyciele.
— No — a rodzice?
— Warzyli piwo — niech je piją.
Sabiński pocałował kilkakroć swoją rękę.
— Co doktór wyrabia?
— Dziękuję sobie, żem nie założył rodziny — i nie nahodował dzieci — tak zwanej podpory starości. I tobie toż samo radzę, bo w takim razie, nie wyrzucą cię dzieci na śmietnik.
— Nie będę odpowiadać i cierpieć za czyjąś głupotę. Ojciec mnie się nie radził, jak długi zaciągał.
— Żył na rachunek spadku po stryju, a ty żyłeś na rachunek po nim.
— Tylko on używał — dłużej, niż ja.
— Phi! może lepiej być bankrutem, w lat dwadzieścia parę — niż w sześćdziesiąt. Ty możesz jeszcze wszystko zdobyć — byleś chciał — a on — ruina!
— Władek do niego pojechał. Może na spółkę coś wymyślą, żeby okpić kredytorów.
— No, a ty nie masz jakiego pomysłu?
— Z początku — jakeśmy to mydło zjedli — miałem tysiące projektów, ale teraz to niech oni radzą. Wołałbym zarżnąć paru żydów — jak im łgać.
— Dlaczegóż ojciec sam nie przyjechał?
— Bo się jeszcze łudzi. I tak mi obmierzł, że wolałem tu wrócić, jak słuchać jego desperacyi — lub głupich nadziei.
— Na wieść o twoim powrocie żydzi się zlecą — no — i najważniejsza — Malicka. Baba się zaraz zjawi, bo strasznie jej pilno kapitał odebrać.
— Za drzwi ją wyrzucę. Jakie ma prawo mnie napastować. Niech czeka ojca. Do lipca jeszcze Zagaje nasze.
— Radzę ci, ćwicz się tymczasem na skrzypcach. Będziesz mieć z tego kawałek chleba.
Tomek umilkł, patrząc na srebrny od księżyca krajobraz.
Powóz wjechał do miasteczka i stanął przed mieszkaniem doktora.
Gdy wysiadł, Tomek go pożegnał drwiąco.
— Proszę powiedzieć Tryźniance — że i dla miliona nie będę się nudził cnotą — ani starał o jakieś głupie ideały. Życie jest, by użyć, a niemożna — to kulą w łeb.
— To bardzo dobre, jak człowiek ma takie stałe zasady. Staraj się tylko dobrze trafić, żeby mi nie było potrzeba z tobą się babrać.
Gdy Tomek został sam w powozie — chwilę gwizdał — a potem zapytał stangreta.
— Zuzia jest w garderobie?
— Nie — odjechała w zeszłym tygodniu do rodziców.
— A gdzież oni?
— Gajowym jest stary u pana Strażyca.
Tu stangret umilkł, a po chwili się obrócił i dodał z uśmiechem faktora.
— Ale ona do panicza przyleci i z za dziesiątej rzeki — byle zawołać. Moja stara ją sprowadzi, jak panicz każe.
Tomek coś zamruczał tylko. Coprawda, Zuzi miał już dosyć, więc spytał znowu.
— A jaka jest na jej miejscu w garderobie?
— Marciniakówna, dzióbata.
— Pan Strażyc dawno był u nas?
— Onegdaj. Konno przyjeżdżał. Musi, do naszej panienki się ma! Często bywa. Ale to, proszę panicza, wartałoby naszą czwórkę zmienić. A pan Chojnowski ma parę kasztanów — coby nam się w lejc zdały. Sześćset je ceni — pięcioletnie — jak jeden.
— Mało jeszcze swoich — młodych.
— Starszy pan, wyjeżdżając, o tych mówił. Nasze — trochę małej miary.
— To niech starszy pan — jak wróci, tem się zajmuje. Ja mam polecenie stare sprzedać. Powiedz Żydom handlarzom.
— Rudy Berko kupiec na nie. Jutro będzie.
Stangret coś prawił dalej o zaprzęgach nowych i o karecie — co »jak piórko«, — ale Tomek nie słuchał — i ocknął się z zamyślenia czy drzemki — na bruku gankowym w Zagajach.
Pomimo spóźnionej pory, przyjęła go w sieni matka i Terka.
Przemógł zniecierpliwienie na powitalne okrzyki — i dość uprzejmie odpowiadał na pytania. Odbył też godzinę posiłku, ciekawe przysłuchiwanie się służby, blagował o stryju, o Paryżu, o trudnościach i zwłoce prawnej, a wreszcie zmęczony — począł narzekać na niedomagania żołądkowe, na zmęczenie podróży — i wycofał się do swego pokoju.
Pokój ten wychodził na służbowy korytarz — a okno miał do ogrodu. Znalazł ogień na kominie, swoje graty, atmosferę tak różną od hotelowej, że zamiast się położyć, wyciągnął się w wygodnym fotelu i poraz setny zaczął rozmyślać: co dalej?
Odpowiedzi przychodziło wiele — wszystkie nie wytrzymujące krytyki — a pozbyć się pytania nie mógł.
Wtem, ktoś zcicha zaskrobał w szybę okna. Tomek podniósł zdziwione oczy. Był to sygnał Zuzi — gdy latem wykradała się do niego z garderoby.
Za oknem migał cień. Wstał tedy — i otworzył. Smukła postać dziewczyny skoczyła na parapet — i ruchem kocim znalazła się w pokoju.
— Dobry wieczór, paniczu! Tak gnałam, że myślałam — serce wyskoczy.
— Z Leśniczówki?
— Ee — ktoby tam w lesie wytrzymał. Podrapałam się z macochą — i już trzy tygodnie, jak służę w Drobinie — niedaleko.
Śmiała się pysznymi, zdrowymi zębami — cała obraz zdrowia, gorącej krwi — wiosennej wybujałości i rwącego życia.
— Wybielał panicz i zmarniał — rzekła, ogarniając go wzrokiem rozkochanym. — Ale panicz nie wie, dlaczegom zaraz przyleciała.
— No, może i wiem! — zaśmiał się.
— Bo nie! — odparła, usuwając mu się z rąk. — Przyleciałam — bo miałam o paniczu zły sen — dawno — jeszcze zimą i trapi mnie. Coś złego wisi nad paniczem.
— Ejże — Deniska ci wytłómaczyła.
— Zaśby — albobym komu się przyznała. Schowałam se w pamięci — ale ciężko samej nosić! Tak mi się śniło, że jakiś stary łysy pan — wyrwał paniczowi zęby i panicz cały okrwawiony — wołał na mnie, bym podała wody — a ja ruszyć się nie mogłam — bo włosy mi się rozpletły i omotały nogi.
— I tyle! Jakoś na jawie skaczesz jak koza, przez okno.
— Niech panicz nie prześmiewa. Zęby i włosy, jak się śnią — to nie chybi wielkie nieszczęście — choroba albo śmierć.
To ja nawet przez to zamąż nie poszłam. Posyłał swata Janek Ryczałek z Rudnik. To krewniak pana Ruchny — i on go zabiera do Ameryki — na dobrą posadę.
— Toś głupia. Ja ci pewnie dobrej posady nie dam.
— Ja też nie łakoma na bogactwa. Mnie byle robota i uciecha. Co tam! Choć głodno i chłodno, ale żyję swobodno. Panicz wie, żem nie chciwa, jak drugie. Nie poszłam za Jaśka — bo jak przyjdzie — że panicz zawoła »Zuziu« — to ja przylecę — będę niedaleko — i wolna. A tak mnie wciąż trwoga męczy o to nieszczęście!
— To się nie trap na zapas. Żyję i zdrów jestem — i przywiozłem ci kolczyki z Paryża. Choć-że — coś taka niedotknięta!
— Nie zostanę — przylecę innego wieczora — i kolczyków dziś nie chcę. Spieszno mi!
Objął ją — i do piersi przygarnął. Szarpnęła się — wyślizgnęła — jednym susem dopadła okna — i zginęła w ciemności.
Zdziwiony patrzał na nią długą chwilę.
— Ta idyotka — naprawdę mnie kocha — zamruczał. — Szkoda, żem nie Jasiek Ryczałek, albo ona nie milionerka!
Położył się i, zasypiając, roił jakiś wielki statek, pełen emigrantów — i siebie — w ciżbie brudnego chłopstwa — i wokoło ocean bez granic — i cel daleki — szary, mroczny, jak jesienny, ciężki dzień.