Barwinkowy wianek/Posłowie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Vincenz
Tytuł Posłowie
Pochodzenie Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POSŁOWIE

Barwinkowy wianek jest ostatnią częścią czy też, jak go nazwał sam autor, ostatnim „pasmem“ Na wysokiej połoninie. Książka, główne dzieło Jego życia, pisana była przez blisko czterdzieści lat. Ojciec mój rozpoczął pracę nad nią w roku 1930. Tom I ukazał się w Warszawie w roku 1936, zaś w Jego ówczesnym zamierzeniu, dalszym ciągiem, tomem drugim czyli ostatnim miało być wesele — stąd też symboliczna nazwa Barwinkowy wianek — zapowiedziane w tomie pierwszym wraz z towarzyszącym mu turniejem opowiadań. Niektóre z tych opowiadań napisane zostały jeszcze przed rokiem 1939, dwa z nich Syrojidy oraz pierwsza część Opowieści o Żydowskim Kamieniu zostały nawet wówczas ogłoszone drukiem.
Podczas wojny i w pierwszych latach powojennych powstały dalsze teksty Barwinkowego wianka, ale przede wszystkim powstał pomysł nowego tomu, nazwanego Nowe czasy. Oddajemy tu głos samemu autorowi.

„Pytasz co z «Barwinkowym wiankiem». Otóż trzeba by na to odpowiedzieć pytaniem, co jest z dalszymi tomami «Połoniny»? Więc odpowiadam: między tom pierwszy, który jest Ci tak dobrze znany, a Barwinkowy Wianek, wsunął się tom drugi, tom nazwany Nowe Czasy. «Wsunął się» prawdę mówiąc jak lawina wsuwa się między skały na wiosnę, bo jest spory, bo ogromny i może obszerniejszy niż pierwszy i ciągle jeszcze nie ukończony, ale bądź co bądź co najmniej trzy czwarte tego drugiego tomu ukończone i zapewne precyzyjniej niż pierwszy tom. Tom pierwszy był tłem, a drugi to zderzenie się tego odrębnego świata z nowym światem. Więc [jak] zawsze tam gdzie cienie i ciemne tło, wyrazistość większa i postawa swobody bardziej podkreślona, ale wcale nie zaniedbałem pracy nad «Barwinkowym wiankiem», który w rezultacie stał się tomem trzecim. I tak być musiało.
Może pamiętasz, że w tym (obecnie trzecim) tomie ramą książki jest wesele (temat wzięty z wesela mojej Matki), na którym spotykają się wszystkie stany, a nawet cudzoziemcy przybywają. Cóż to znaczy? To zagadnienie już nie regionalne, tylko pytanie, co nasz kraj, względnie jego postacie duchowe, mogą dać światu. Pamiętasz może takie mity jak «Syrojidy», «Rachmanna Kraina»? Otóż o to chodzi. Idąc śladami Platona, ale nie naśladując go, chciałem postawę i światopogląd wyrazić za pomocą tych naszych rodzimych mitów. Do tych znanych Ci mitów przybyła napisana kompletna fantazja czy «apokalipsa» pt. «Samael w niebie». To według wierzeń i tradycji chasydzkich, że szatan będzie po końcu świata odkupiony i zbawiony przez człowieka. Temat drażliwy, nie tylko dogmatycznie i konfesjonalnie, lecz osobiście. Bo znaczy to, że my mamy zrozumieć to wszystko straszne, męczące i rozdzierające, co przebyliśmy, tak aby przyjąć możliwość, że ten właśnie szatan, który był odrębany od Boga i samotny i przeklęty, wróci. Na to też, aby ludzie nie wymawiali się na szatana.
Komentarzem trochę popularnym, ale dobrym do tej całej fantazyjnej i nieco trudnej koncepcji jest — jak mi opowiadała moja siostra — że stary Berko Lantner, gdy go odprowadzali gestapowcy, a zebrani chłopi, którzy go lubili i cenili, byli przerażeni, uspokajał ich tak: — Dzieci, nic nie narzekajcie, bo to wszystko od Boga.
Widzisz więc, że staram się częściowo zaspokoić Twoje zainteresowanie ukazując przynajmniej nerw (a «nerw» jest zawsze czuły lub bolesny) tego nad czym pracuję“ (list do Mariana Haleniaka, Grenoble, 14 marca 1954).

Z biegiem czasu ów środkowy tom rozrósł się z kolei do dwóch ksiąg, i tu znowu między Prawdę starowieku a Listy z nieba „wsunął“ się nowy tom Zwada. Jak intensywna była podczas pisania ta wizja walki drwali z pierwotnym lasem, zakończona jego zagładą, świadczy, że kiedy ojciec przerywając pracę wychodził w dzień lub wieczorem na ulicę w Grenoble, dziwił się przez chwilę, że nie widzi wokół siebie powalonych lub jeszcze stojących olbrzymów leśnych, lecz zgiełk ruchliwej ulicy.
Zwada ogłoszona została w wydawnictwie „Oficyna Poetów i Malarzy“ w Londynie dopiero w r. 1970, dwa miesiące przed śmiercią autora. Listy z nieba ukazały się tamże w r. 1974, a Barwinkowy wianek w roku 1979. Wszystkie te tomy przedrukowano obecnie z wydania londyńskiego, przy czym poprawione zostały różne błędy druku. Barwinkowy wianek różni się jednak o tyle od poprzedzających go tomów, że nie został przygotowany do druku przez autora. Wydanie londyńskie z roku 1979 dokonane zostało zasadniczo na podstawie pozostawionych przez mojego ojca maszynopisów. Są to z pewnymi wyjątkami teksty ukończone, nieraz na wiele lat przed wydaniem, niektóre ogłoszone już drukiem (Rarytas, Leśny Żyd i inne) lub też krążące od dawna w formie definitywnej wśród przyjaciół autora. Kilka rozdziałów (w tym „Dzieje Derejuka“) ogłosiliśmy z trudno czytelnego rękopisu autora. Do obecnego wydania dało się odczytać jeszcze dalsze teksty. Najważniejszy z nich to druga część opowieści o Jekelym. Mimo że nie wycyzelowany do końca, wydał mi się on na tyle kompletny i na tyle ważny, że uznałem za możliwe, mimo pewnych luk, ogłosić go w całości (w kwadratowych nawiasach umieszczone zostały słowa, których odczytania nie jestem całkiem pewien). Pozostałe teksty były zbyt niekompletne i niewykończone, sądziłem więc, że lepiej będzie podać ich treść w skrócie (co zaznaczam kwadratowymi nawiasami i kursywą): nie wydaje mi się, aby przynosiło to szkodę czytelności całej książki, jako że chodzi przeważnie o fragmenty stanowiące przejście od jednego opowiadania do drugiego.
Pewne drobne niekonsekwencje w układzie książki czytelnik zechce wybaczyć pamiętając, że autor pracował nad nią niemal do końca życia, lecz że rażony chorobą, nie zdołał już książki wykończyć.
A wreszcie kilka słów o Epilogu, który przeznaczony był początkowo dla pierwszego tomu i ogłoszony jako jego zakończenie w roku 1936. Drukujemy go tutaj w formie lekko skróconej przez samego autora i z drobnymi Jego poprawkami.


∗             ∗

Stanisław Vincenz urodził się 30 listopada 1888 roku w Słobodzie Rungurskiej koło Kołomyi, w rodzinie wywodzącej się z Prowansji, a osiadłej w ówczesnej Galicji Wschodniej w końcu XVIII wieku. Matka jego Zofia z Przybyłowskich pochodziła z rodziny ziemiańskiej, z dworku w Krzyworówni nad Czeremoszem, w którym mój ojciec spędził znaczną część dzieciństwa, mając za piastunkę Hucułkę Pałahnę, której poświęcił szczególnie ciepłe słowa w Epilogu.
Zastanawiając się nad genezą pisarstwa mego ojca można by obok tej piastunki i obok genialnego „brechuna“ Petra Kuzyka, którego opowiadań słuchał ojciec mój w dzieciństwie, przypomnieć jeszcze, choć w całkiem innej dziedzinie, dziadka i babkę Przybyłowskich, a po nich dopiero dom rodzinny. Ojciec Feliks Vincenz był pionierem przemysłu naftowego i towarzyszem pierwszych bojów Stanisława Szczepanowskiego o uprzemysłowienie Galicji. Feliks Vincenz odnosił się z pietyzmem do postaci Szczepanowskiego i do jego wersji pracy organicznej w wydaniu galicyjskim. W pierwszym, niezrealizowanym zamyśle Barwinkowego wianka Stanisław Szczepanowski i lwowski poeta Iwan Franko mieli figurować wśród gości weselnych i wśród uczestników rozmów w gospodzie. Niektóre myśli Szczepanowskiego można też odnaleźć w ustach pana Kołaszki w opowiadaniu Nasz rarytas.
Następnymi etapami rozwoju było gimnazjum w Kołomyi i uniwersytet w Wiedniu. Z dzisiejszej perspektywy te dwie wielkości wydawać się mogą nieco niewspółmierne: po pierwszym z tych miast zachowało się w dzisiejszej polszczyźnie jedynie wyrażenie „Anglik z Kołomyi“, niewiele już mające wspólnego z owymi wiertaczami kanadyjskimi, których sprowadził Stanisław Szczepanowski i od których mój ojciec uczył się, jako chłopiec, angielskiego. Miasto, kraj i okres ów stały się według wyrażenia mego ojca zatopioną Atlantydą i trzeba pewnego wysiłku myślowego, by zdać sobie sprawę, że Kołomyja należała do tego samego państwa co Wiedeń, Salzburg i Triest, że podróż z niej nie tylko do Wiednia lecz również i do południowej Francji (dokąd zabrał mego ojca po maturze wuj Torosiewicz), jak i wypady do Wenecji podczas studiów, nie wymagały ani wizy, ani nawet paszportu.
Gimnazjum kołomyjskie miało poziom europejski, co w latach 1898—1906 coś znaczyło. Wśród jego profesorów znajdowali się członkowie krakowskiej Akademii Umiejętności oraz towarzystw naukowych austriackich i zagranicznych. O poziomie nauki języka greckiego, którego wykładowcą był Zachariasz Dembitzer, świadczy chociażby, że ojciec mój do końca życia czytał swobodnie w oryginale nie tylko Odyseję lecz i inne dzieła aż po Pauzaniasza i Apoloniusza z Rodos. Nauka języka niemieckiego musiała również stać dość wysoko, skoro siedemnastoletni uczeń czytał już współczesne dzieła filozoficzne w tym języku. Wypożyczał je z jednej z miejscowych bibliotek, specjalizującej się w publikacjach obcojęzycznych, a założonej przez kołomyjskiego księgarza i wydawcę Jakuba Orensteina. Stamtąd wypożyczał mój Ojciec również dzieła Jamesa, Bergsona, Poincaré’go i wiele innych. Również w gimnazjum zapoznał się po raz pierwszy z poezją francuskich symbolistów i pod ich wpływem napisał kilka młodzieńczych wierszy.
Kołomyja była miastem trzech tradycji: polskiej, ukraińskiej i żydowskiej. Żydzi, wymordowani przez hitlerowców w latach 1941—1944, byli nieodłączną częścią miasta. Toteż poświęcił im mój Ojciec wkrótce po wojnie wzruszające wspomnienie, ogłoszone po francusku w roku 1954, zaś po polsku w książce Tematy żydowskie, wydanej w Londynie w roku 1977, a przedrukowane w tomie Z perspektywy podróży (Kraków 1980).
O Kołomyi wspomina poza tym kilkakrotnie w swych szkicach, zresztą bez większego zapału, gdyż w późniejszej świadomej refleksji opowiedział się — jak to sam wyznaje — po stronie tradycji pasterskiej, dla której Kołomyja utożsamiała się z sądami pańskimi, mandatoriami Józefa II, strasznymi murami kryminałów i całą cywilizacją miejską, a więc trochę tak, jak ten czy inny z nas widzi Nowy Jork czy Chicago.
Mimo to przeskok z metropolii Pokucia do Wiednia, jednej z najważniejszych wówczas intelektualnie stolic Europy musiał być spory. Tam studiował mój ojciec w latach 1906—1914 najpierw biologię, potem slawistykę i sanskryt, by zwrócić się wreszcie definitywnie ku filozofii. Tak długie studia były w owych czasach niezwykłe, skoro normalnie trwały najwyżej trzy do czterech lat. W Wiedniu został więc filozofem z powołania i z wykształcenia, choć nabył tam też solidnej wiedzy w kilku innych dziedzinach, jak na przykład w psychologii, słuchając między innymi wykładów Freuda, co z kolei (jak i dobra znajomość pism Adlera i Junga) pozwoliło mu na krytyczny dystans wobec psychoanalizy, przyjmowanej w Polsce od końca lat 1920-tych dość bezkrytycznie.
Jako filozof zajmował się z początku przede wszystkim filozofią niemiecką; poświęcone jej były zarówno rozprawa doktorska o wpływie Hegla na filozofię religii Feuerbacha, jak i praca habilitacyjna o Heglu w Polsce i w Rosji. Ale z wyboru był platonikiem, pisma Platona były jego stałą lekturą aż do końca życia. W Wiedniu interesował się również filozofią i religią indyjską, a w latach dwudziestych ogłosił nawet jeden czy dwa artykuły na ten temat. Przypominam też sobie z lat 1960-tych namiętne dyskusje filozoficzne z Jeanne Hersch, o której mówił, że ma „głowę filozoficzną“, spory między innymi o Jaspersa, dyskusje o jej książce L’illusion philosophique, a także późniejsze lektury od św. Tomasza z Akwinu po Ojca Teilharda de Chardin.
Wiedeń był ponadto jeszcze dlatego ważny, że ojciec mój zetknął się tam ze studentami z Kongresówki (był to rok 1906) i ze studentami rosyjskimi, że nauczył się dobrze po rosyjsku, rzecz w Galicji całkiem wyjątkowa, i zapoznał się z literaturą rosyjską w oryginale i to bardzo gruntownie. Do jego pierwszych drukowanych prac należy też w roku 1920 przekład z Dostojewskiego.
Wojnę 1914—1918 spędził mój ojciec naprzód jako podchorąży, a następnie jako oficer w armii austro-węgierskiej, między innymi na szczególnie ciężkim froncie włoskim w Dolomitach, gdzie stracił najbliższego przyjaciela Maksa Grubera (jest on prototypem Piotrusia Sawickiego ze Zwady). Znamienne jest, że o ile ojciec chętnie opowiadał swe wspomnienia, to o tym okresie nigdy nie wspominał. Wojnę roku 1919—1920 przebył jako kapitan w sztabie VI Armii.
Czy już wówczas był tak znakomitym opowiadaczem? Pierwsze świadectwo mamy co prawda o roku 1919—1920, być może jednak wyolbrzymione ex post, jako że pochodzi ono dopiero z roku 1971. W nekrologu-wspomnieniu zamieszczonym w lutym owego roku w „Życiu Warszawy“, Jarosław Iwaszkiewicz wspomina częste spotkania w Warszawie z mym ojcem w roku 1919 lub 1920. I pisze, że Na wysokiej połoninie dać może tylko słabe pojęcie o Jego darze narracyjnym (dodałbym może: o ile czyta się tę książkę po cichu zamiast na głos), a także, że tak jak opowiadał Stanisław Vincenz nikt już nie opowiada. Talent opowiadania oraz zdolność podbijania słuchaczy bezpośredniością opowieści, i to nie tylko w języku polskim, a także całą swą osobowością, miał niewątpliwie. Był zresztą w ogóle człowiekiem kontaktu osobistego przede wszystkim. Toteż całe Na wysokiej połoninie jest tekstem mówionym, jednym wielkim opowiadaniem, rozmową z czytelnikiem. O tym należy stale pamiętać. Gdyż także pisane było w ten sposób: najpierw notowane całkiem nieczytelnym pismem, czymś w rodzaju prywatnej stenografii, jako pierwszy brulion, z którego dyktował potem mojej Matce na maszynę tekst mniej więcej definitywny. Niektóre teksty były tak dyktowane dwa albo i trzy razy, a wszystkie powstawały jako teksty ustne, mówione. Łatwo się o tym przekonać czytając je na głos. I to także odpowiadało wewnętrznemu charakterowi dzieła, którego autor uważał się za ostatniego opowiadacza huculskiego. Wszystkie teksty też lub niemal wszystkie były następnie wielokrotnie odczytywane głośno przyjaciołom albo członkom najbliższej rodziny, a stąd znów dalsze poprawki i uzupełnienia. Ojciec lubił też wyciągać z szafy niby już gotowe rękopisy i wprowadzać w nich dalsze poprawki, których oczywiście nie przenosił do kopii. Można więc sobie wyobrazić kłopoty przyszłych historyków literatury, gdy będą kiedyś porównywali te maszynopisy, niby jednakowe, a jednak różniące się między sobą setkami szczegółów (kłopoty albo też i zachwyt, jak powiedziała raz Jeanne Hersch, myśląc o przyszłych doktorantach czy innych szperaczach z dziedziny literaturoznawstwa).
W niniejszym wydaniu zachowane zostały partykularyzmy językowe autora wraz z ortografią odpowiadającą wymowie lokalnej, a także gdzie tylko było możliwe interpunkcja, odpowiadająca mówionemu charakterowi tekstu. Za niezmiernie staranną pieczę nad tekstem winniśmy szczególną wdzięczność panu Andrzejowi Więckowskiemu.
Lata 1920—1930 można by nazwać poszukiwaniem własnej drogi w polityce, w przemyśle naftowym (za przykładem ojca Feliksa), w publicystyce. W roku 1924 podczas pobytu w Szwajcarii poznał się i zaprzyjaźnił z filozofem Rudolfem Marią Holzapflem, starszym od niego o jakich lat piętnaście. Z Holzapflem łączyła go nieufność do płytkiego racjonalizmu i naiwnej wiary owych lat w postęp, jakże prędko zachwianej przez nadchodzący hitleryzm. Łączyła go też niechęć do „sztuki dla sztuki“ i przekonanie o wadze słowa pisanego i o odpowiedzialności pisarza za słowo. Od niego też pochodzi późniejsza rada, gdzieś w roku 1928—1929, aby opisał kraj dzieciństwa (opowiadał mu widać o nim z równym talentem jak Iwaszkiewiczowi). Holzapfel miał zrozumienie dla mitu, jego antypozytywistyczna filozofia kładła nacisk na uczucia religijne, na „głębsze złoża duszy“, toteż można przypuszczać, że ojciec mój opowiadał mu nie tylko o „opryszkach“, o Doboszu czy Wasyluku, lecz także o tematach bardziej mitycznych, zawartych właśnie w dzisiejszym Barwinkowym wianku. Do tych tematów mogły należeć „Opowieść o Żydowskim Kamieniu“, mit o Rachmanach lub „Opowiadanie starego Maksyma“.
Te elementy dzieciństwa i młodości wspominam tu nie dlatego, bym koniecznie wierzył bardziej we wpływy otoczenia niż na przykład w dziedziczność, lecz raczej w tym sensie, że gdy po różnych poszukiwaniach i wędrówkach w innych dziedzinach, od przemysłu po politykę, ojciec mój wybrał wreszcie literaturę, to za radą starszego przyjaciela i poniekąd mistrza powrócił też do kraju lat dziecinnych, widzianego jednak przez pryzmat podwójnego oddalenia, nie tylko czasowego lecz i intelektualnego.


∗             ∗

Lata wojny spędził ojciec od maja 1940 na Węgrzech, dokąd udało mu się przedostać wraz z rodziną dzięki pomocy zaprzyjaźnionych kłusowników huculskich. Węgry były krajem usposobionym dla Polaków niezmiernie życzliwie, panował tam też do marca 1944 roku właściwie pokój. Te cztery lata spędził ojciec mój na intensywnym zapoznawaniu się z Węgrami — taki już był, że nie mógł zamieszkać gdziekolwiek by nie zacząć natychmiast zapoznawać się z krajem, przede wszystkim za pomocą wędrówek pieszych krótszych, dłuższych czy nawet bardzo długich, potem zaś (lub równocześnie) za pomocą lektur. Plonem tego pobytu był szereg esejów, w tym dwa o krajobrazie węgierskim, ogłoszone w tomie Po stronie pamięci (Paryż 1965) i przedrukowane w Z perspektywy podróży.
To zamiłowanie do wędrówek zwłaszcza górskich było obok kontaktowania się z ludźmi cechą zewnętrzną najbardziej rzucającą się w oczy. Każdy, choćby najdalszy znajomy mógł przyjść o każdej porze dnia i nocy i być pewny, że zostanie przyjęty z życzliwością, ba, z prawdziwym zainteresowaniem, i to nawet wtedy (ku zdenerwowaniu mej Matki a zwłaszcza mojemu), gdy ojciec pisał właśnie jakiś nie cierpiący zwłoki list czy artykuł. Wydawać się mogło, że człowiek ten spędza cały dzień na spacerach i pogawędkach. Że nie była to jednak tylko daremna gadanina świadczy nie tylko blisko 4000 pozostawionych stron druku, lecz ponadto dalszych kilka tysięcy stron korespondencji: uporządkowane listy zajmują już ponad trzydzieści pięć klaserów; samej korespondencji z Hansem Zbindenem jest ponad tysiąc stron. Nie liczę nie odczytanych dotąd zeszytów, zapisanych trudno czytelnymi notatkami, i nie liczę przeczytanych książek, po których ślad tylko częściowo się zachował w esejach czy w owych notatkach.
Korespondencja świadczy też o wpływie na rozmaitych ludzi, od wybitnych i ważnych do nieznanych i nie wybitnych. Wpływ ten był także funkcją wędrówek, gdyż ojciec wędrował chętnie sam tylko wtedy, gdy miał do rozwiązania jakiś trudny problem pisarstwa lub kompozycji. A przeważnie były to spacery i wycieczki w towarzystwie. Jak pisał przed laty pewien gość i przyjaciel, ukrywający się pod pseudonimem Włodzimierza Dołęgi:

„Jeśli jesteś podatny na zawroty głowy, patrząc choćby z bezpiecznego miejsca w próżnię, nie jedź do Stanisława Vincenza. Nie mogąc bowiem dalej tkwić w swych ulubionych wschodnich Karpatach, zamieszkał on wśród Alp francuskich, w tej starożytnej delfinackiej ziemi, gdzie i dzieje i geologia są wielce romantyczne a poszarpane. Zaraz cię zabierze na jakąś pobliską połoninę choćby autokarem, a potem złaź jeśli możesz. Złaź godzinami, trzymając się lada trawki czy krzewiku, złaź czekając na miłosierną rękę jakiegoś przechodnia, co cię wesprze, bo twój gospodarz chyżo zbiega po serpentynach i zboczach nie obejrzawszy się nawet na ciebie. Och, te spacery i wycieczki z Vincenzem, niech go kule biją, niech go kaczki depcą za taką gościnność! Ale wiadomo, oryginał to jest i tyran taki! A i leniuch tęgi! Oczywiście zawsze zajęty, tylko nie tym co trzeba. Bo powinien pisać, pisać i jeszcze raz pisać. I drukować wszystko, wszystko co się da ze swoich szpargałów, a na resztę parlofon postawić na te niepisane, a wciąż bieżące słowa, zdania, myśli. Bo też byłoby co: i te studia Dantejskie rozstawione po kątach pamięci i notatek, i filozoficzne dociekania, krytyka literacka zarywająca w metafizykę, i roje wspomnień, nie ot tak gadatliwych, ale myślowych, i korespondencja, która jest tutaj orężem i orędziem. Jeśli odpoczniesz od zawrotów głowy będzie ci czytał nie wydane epizody i rozdziały — ma w sobie coś z Homera i coś z Biblii. Vincenz wie wiele, bardzo wiele, myśli więcej. Informacja powszechna, zaciekawienie wiecznie świeże, a najbardziej uderzające u niego to te dwa bieguny właściwego mędrca: ucieczka w samotność, zawarcie się w niej i zupełne, natychmiastowe zainteresowanie się osobnikiem ludzkim. Tak jakby nic innego nie miał do roboty i na nic właściwie innego w życiu nie czekał. Jest w tym coś sokratesowego. Ale jest w tym przede wszystkim coś na wskroś chrześcijańskiego.“


∗             ∗

Na Węgrzech powstała też część Barwinkowego wianka, zwłaszcza „Wiatr nad Bukowiną“. Natomiast zarówno pomysł jak i wykonanie pasma środkowego, to jest Zwady i Listów z nieba powstały dopiero we Francji, gdzie rodzice moi osiedlili się w roku 1946 najpierw w Uriage-les-Bains, a potem w Grenoble.


∗             ∗

Jeśli ostatni tom Na wysokiej połoninie nie został już wcześniej ukończony, to zawinił tu też chyba w pewnej mierze brak echa u czytelników i wydawców. Polskie wydawnictwa londyńskie i paryskie miały dość skromne możliwości i perspektywa wydania jednego sześćsetstronicowego tomu, a cóż dopiero trzech, bez wielkich szans na rozprzedanie, mogła je słusznie przerażać. Nie lepiej było pod tym względem w kraju. Wprawdzie w roku 1957 PIW zaproponował memu ojcu wydanie całości Na wysokiej połoninie, i trzy tomy złożone zostały w tym wydawnictwie, ale 3 marca 1961 roku napisał do ojca nowy dyrektor PIW-u, że przeszkodą w wydaniu jest „specjalny charakter książki oraz zmniejszenie przydziału papieru“.
Trzeba przyznać, że również większość czytelników niezbyt interesowała się wówczas dziełem uważanym przez nich za tylko regionalne, za coś w rodzaju huculskiego Na skalnym Podhalu. Z natury rzeczy gusta szerszej publiczności były raczej tradycyjne, statyczne, trudno więc było od niej wymagać, by pojęła pisarza, który jako jeden z wówczas nielicznych proponował dynamiczny, twórczy, skierowany w przyszłość użytek tradycji, „ochronę środowiska“ duchowego, nie bierną lecz czynną, opartą na motywach nie utylitarnych lecz transcendentalnych, na łączności umarłych z żywymi, a żywych z wszystkim co żyje i co zostało stworzone.
Nic też dziwnego z drugiej strony, że czytelnicy o zainteresowaniach mniej tradycyjnych, ci, których pociągała najnowsza giełda literacka Paryża czy Nowego Jorku, nie mieli zrozumienia dla autora, który w centrum swego pisarstwa postawił tradycję, który opowiedział się „po stronie pamięci“ (tytuł tomu esejów wydanego przez „Kulturę“ w roku 1965), przeciw zapomnieniu, będącemu często udziałem tych, co zbyt pilnie śledzą za najnowszą modą.
Potrzeba było czasu, by znaczenie dzieła dostrzegł ten sam czytelnik, który rozumiał przecież doskonale, że Pan Tadeusz nie jest regionalnym utworem przemawiającym jedynie do mieszkańców dawnego powiatu nowogródzkiego, a Soplicowo symbolem parafiańszczyzny czy „zaścianka“, lecz że jest ono ogólnopolską „Itaką“ (jak to zwykł nazywać mój ojciec), tak jak wyspa ta stała się dla całej chyba ludzkości symbolem „najbliższej ojczyzny“, do której się zawsze powraca. W tym też sensie odpisał ojciec ówczesnemu dyrektorowi PIW-u.
Z drugiej jednak strony o swoim „pisaniu do szuflady“ mówił ojciec przeważnie z humorem, niekiedy może tylko nieco melancholijnym. Świadectwem tego jest wypowiedź w ankiecie polskiego wydawnictwa katolickiego „Veritas“ w Londynie z jesieni roku 1952.

„Jak wiadomo Panu pisarze na obczyźnie żalą się niekiedy, że piszą dla szuflady. Żałują ich za to zapewne dobrze myślący pisarze w kraju, mający rzekomo zapewnione wydanie swych prac. Z solidarności narodowej czy zawodowej litują się może nad takimi nieszczęśnikami, dopóki sami nie zaczną pisać dla szuflady. Za to autorowie nie tak dobrze myślący, podobno czasem urągają kolegom z emigracji. A przecie nietrudno dostrzec do czego może doprowadzić przesadny lęk przed szufladą, nie tylko w kraju lecz także na emigracji. Bowiem szufladowi autorowie, godni tej nazwy, nie zadowolą się tym, że wyzwolili się spod fetyszyzmu druku, ani tym, że «wolność dla nich nie jest brzemieniem», nie poprzestaną też wcale na kółkach zwolenników lecz w oscylacji między niepokojem a rzekomym sukcesem i w szukaniu wyrazu, będą przewietrzać swoje szuflady. Do tego potrzebne liczne obcowania imaginacyjne, tym cenniejsze, im bardziej rozprasza się poczucie izolacji. «C’est parce que je pars en guerre contre l’oubli».
Mam w mym pokoju bardzo dużą szafę w ścianie, a jako że nigdy nie śpieszyłem się do wydawania, wypełnianie i przewietrzanie tej szafy nie przyprawia mnie o żaden smętek. W zgodzie ze sobą mógłbym umieścić nad nią słowa Montaigne’a «Je n’ay pas plus faict mon livre que mon livre m’a faict.» Bo te pisaniny przeważnie długo modelowane, obejmujące w miarę możności całość myśli i życia, nawet domenę snów, usiłują być rachunkiem sumienia wobec życia i śmierci. Wydaje mi się dodatkowo, że przeżywanie, uświadamianie i formowanie za pośrednictwem pisania do szafy, wymyka się próżności i błahym względom, którymi obciążeni bywają pisarze zależni od wydawców. Ponadto przeskakuje sytuacje zmienne i zmieniające się w świecie obecnym tak sfalowanym, szukając platformy trwałej. Jeśli komu potrzebna pociecha, że wydawcy nie czekają z sieciami, mógłby uprzytomnić sobie dwa obrazy i ich różnice: ryby w wodzie żywe chyże i ryby na straganie z charakterystycznym zapachem. Już samo złożenie czegoś gotowego do szuflady może dać zadowolenie i uczucie euforii, jak gdyby skok dla pływania w wolnym żywiole. Lecz wiadomo, że ani szuflada, ani nawet klosz szklanny nie jest medium stosownym dla żywych ryb. Należy je przeto przenosić wciąż do właściwego środowiska, w inną przestrzeń i w «nadprzestrzeń». Stąd walka między samouznaniem a niezadowoleniem, nieustanny prawie niepokój, ciągłe odkrywanie luk, skreślanie stronic, przeróbka całych rozdziałów, czasem pokusa, aby wszystko zacząć od początku na nowo jest udziałem szufladowych autorów. I w końcu niekiedy chce się zgasić lampę, obrócić się do ściany: daj Boże, aby cała ta dusza o ile jest pamięcią, nie była nieśmiertelna. Lecz jedno jest pewne: dopóki szuflada jest pod ręką uchwytna i obecna, dostawca jest stale zajęty, nie ma potrzeby ani czasu narzekać. Gorzej jest gdy jakieś siły dynamiczne, choćby występowały jako wyzwoliciele, w czystej nieświadomości spalą zawartość szuflady. To przydarzyło się na Węgrzech podczas okupacji mojej szufladzie, w której między innymi był daleko posunięty przekład Timaiosa platońskiego, dokonany z pomocą pomnikowego komentarza A. E. Taylora. Opowiadają, że w Warszawie sporo szuflad takich zniszczono w okresie zburzenia miasta. Kto według platońskiego wyrażenia jest «przyjacielem słowa», niechaj westchnie nabożnie o dobrą dolę dla szuflady. I daj Boże tym, którzy w izolacji pragną przemówić do odległych a bliskich, jaką taką szufladę.
Przeważna ilość mych rękopisów, w tym połowa co najmniej przepisana na maszynie, jest gotowa do druku, ale nie ostatecznie przygotowana, bo ciągle nad nimi laboruję, wykańczam je, czasem zmieniam. Przerobiłem nawet wydany przed laty pierwszy tom Na wysokiej połoninie. Czy całe tomy choć długo filtrowane lecz tak obszerne, że nazwałem je pasmami, kiedyś przemówią? Thoreau mówi ze swego ustronia w Concord: «Wherever men have lived there is story to be told.» Gdybyż mi się udało dać świadectwo o kraju ojczystym przynajmniej tak, by choć częściowo wyrazić pamięć i wdzięczność! Równałoby się to zamiarowi wyrażonemu przez Thoreau: «To make the history of his parish more interesting than another’s history of the world.»“


∗             ∗

Skoro mówiliśmy o łączności z wszystkim co żyje i co zostało stworzone, to może nie będzie od rzeczy przypomnieć, że nie ma w takim stosunku do świata oczywiście żadnego „panteizmu“ (jak nazywała to przedwojenna warszawska kawiarnia i jej tygodnik „Wiadomości Literackie“). Była w tym natomiast niezaprzeczalna tradycja franciszkańska, ta sama, którą ojciec mój, zresztą nie jedyny i nie pierwszy, odnajdywał również na przykład w pobożności chasydzkiej. Zbyt mało wiem zarówno o chasydach jak i w ogóle o religii mojżeszowej, aby móc ocenić czy człowiek, który — jak mój ojciec — znał tę religię jedynie z zewnątrz, był w stanie zrozumieć ją i oddać ją wiernie i czy nie zdarzyło mu się coś podobnego, mutatis mutandis, jak to, co zarzucano nawet Żydowi autentycznemu, choć wyrosłemu już w zlaicyzowanym środowisku wiedeńskim, Martinowi Buberowi, że przypisał zarówno Baal Szem Towowi, jak i jego następcom cechy franciszkańskie, znane mu z lektury.
Ojciec mój skłonny był raczej widzieć jakąś „osmozę“ między chrześcijańską ludnością dawnej Rzeczypospolitej a tymi Żydami, mieszkającymi wśród niej od tylu stuleci, i kształtującymi swe pojęcia z natury rzeczy w jakimś, trudnym zresztą bliżej do określenia, kontakcie z nią (podobny wniosek narzuca się również polskiemu czytelnikowi dzieł Izaaka Baszewisa Singera, mimo że chodzi tu o inne z kolei zbieżności).
Niektórym czytelnikom te teksy „chasydzkie“ ojca wydawały się podobno strasznie obce (co oczywiście jednych odpycha, a innych znowu przyciąga).
Pewien wybitny polski teolog zaświadczył wprawdzie w swoim czasie, że nawet najbardziej jakby się zdawało „chasydzki“ tekst Na wysokiej połoninie, a mianowicie ogłoszony w niniejszym tomie „apokryf“ o Samaelu, jest nieposzlakowany z punktu widzenia prawowierności katolickiej. Nie przeszkodziło to zasłużonej skądinąd recenzentce londyńskiej w napisaniu, że opowiadanie porusza tematy dla polskiego czytelnika katolickiego całkowicie obce i niezrozumiałe. A przecież tekst zmaga się z odwiecznym i centralnym problemem chrześcijaństwa, którym jest pochodzenie i funkcja Zła w Boskim planie zbawienia. Skłonny więc byłbym podejrzewać, że w tej egzotycznej szacie ukryte są sprawy o wiele nam bliższe, niż się to na pierwszy rzut oka może wydawać. Mamy na ten temat ciekawe świadectwo samego autora w postaci listu do siostry z lutego 1966 roku.

„Przeznaczony dla tej części (Barwinkowego wianka) rozdział «Samael w niebie», co miałoby oznaczać nową koncepcję zła i szatana. Raz jeden młody rabin przeczytał mi podobną historię, pochodzącą zresztą z owego okresu, kiedy niejako równolegle w żydostwie i chrześcijaństwie formowały się koncepcje zła, piekła i szatana. Przedostatni papież bardzo sobie życzył, aby puścić w obieg koncepcję nową. Możliwe, że ta moja, to znaczy przeze mnie odszukana, odpowiadałaby mu. W zasadzie jest ona bardziej optymistyczna. Zresztą podobno, jeśli można się dowiedzieć o tym z dziejów Ojców Kościoła, koncepcja Orygenesa także nie jest taka pesymistyczna, jak ta, którą dzisiaj wyznajemy. Nowością jest to, że piekło podobno nie jest wieczne i że także szatan może być zbawiony i to dzięki interwencji ostatniego człowieka. Sądzę, że i Ciebie to zainteresuje, tym bardziej iż myślę sobie, że w sferach kościelnych znajdzie to zainteresowanie i uznanie.“


∗             ∗

Niewątpliwie (niewątpliwie, gdyż wiadomo o tym zarówno z esejów i szkiców, jak i z korespondencji) przyświecała Ojcu memu idea, że Polska — choć w porównaniu z Rzecząpospolitą przedrozbiorową zmniejszona do granic tak zwanych etnograficznych — ma prawo i obowiązek podjąć całą spuściznę tej ostatniej. Jego „bliższa ojczyzna“, w której dożyły do jego czasów trzy główne tradycje: szlachecka, pasterska wolnych chłopów i żydowska wydaje się tutaj całkiem niezłym wzorem, „mikrokosmosem“, wskazówką na przyszłość. W tym przekonaniu należy podjąć wszystkie dobre tradycje. Jeśli więc pisze o Jekelym (a gdzie indziej znów o Baal Szem Towie), że nie chcieli oni zrzekać się niczego z dotychczasowej nauki, lecz przeciwnie, pragnęli ją jeszcze rozszerzyć, uzupełnić, to można w tym chyba widzieć też własne przeświadczenie autora (a nawiasem mówiąc także echo słów z Ewangelii św. Mateusza: „Nie mniemajcie, żem przyszedł, aby znieść Zakon lub Proroków. Nie przyszedłem znosić lecz wypełniać“), że nie powinniśmy się zrzekać żadnej z naszych dobrych tradycji, uważając za nasze wszystkie te tradycje, którymi była bogata dawna Rzeczpospolita, podobnie jak i nie wolno nam się zrzekać głównego nurtu, tego, który przez Rzym św. Piotra wywodzi się z Grecji i z Judei (że bez Kościoła Rzymskiego nie ma Polski powtarzał ojciec mój nieraz, co nie oznaczało oczywiście, że nie złościł się przy okazji na rodzimych „katabasów“ i na rzymskich „urzędników od religii“). I skoro do myśli polskiej XV, XVI czy XVII wieku zaliczamy również łacińskie pisma różnych, prawowiernych czy heretyckich Prusaków lub też polskich Niemców, Węgrów czy Włochów, którzy w Rzeczypospolitej znaleźli schronienie, to dlaczego mielibyśmy z niej wyłączyć Żydów polskich piszących po hebrajsku albo opiewających w języku jidysz piękno Warszawy, Wilna lub Radzymina, a cóż dopiero piszących po polsku prawosławnych obywateli wspólnej Rzeczypospolitej? We właściwy sobie sposób ojciec wyraził to w jednym ze szkiców, wspominając pewnego młodego chasyda rodem z Węgier, spotkanego po wojnie, który opowiadając o swych lekturach mówił, że najbardziej pociąga go obok literatury rosyjskiej, Tołstoja i Dostojewskiego, literatura polska: Wielki Magid, słowa samego Baal Szema, Mendel z Witebska i Nachman z Bracławia. I ojciec dodaje: wiedziałem znacznie mniej niż on o tej gałęzi literatury „polskiej“, ale czułem, że to prawda.
Nie są to wbrew pozorom myśli całkiem nowe. Bo co do Żydów podobne wskazówki pozostawił nam już Mickiewicz. I to on napisał do dziś aktualne, a może nawet (skoro rozszerzanie granic nie jest już ani możliwe, ani sensowne) jeszcze aktualniejsze dziś słowa o rozszerzaniu dusz naszych. Streszczone tu myśli spotykamy w wielu listach Stanisława Vincenza. Wystarczy zacytować jeden, z grudnia 1954 roku do Aleksandra Bobkowskiego w Genewie:

„Książka moja nie tylko nie jest historyczna, ale prawie z pewną przesadą rzec można antyhistoryczna. I to podwójnie: po pierwsze, że zajmuje się przeważnie legendami, podaniami i mitami, i w dodatku przeciwstawiając właśnie te niby fantazje aktom grodzkim, miejskim czy pańskim, to jest relacjom tak zwanych obszarów dworskich i zamków pańskich, staje po stronie mitów. Nie jest to decyzja byle jaka, bo niektóre z tych aktów, zwłaszcza tzw. pańskie zaczerpnąłem z archiwów lub wspomnień naszej rodziny i zadeklarowałem się «przeciw» moim przodkom. Mam nadzieję że mi wybaczą. Po drugie także teoretycznie, jeśli nie anty — to niehistoryczna, co rozumieć nietrudno, gdy się przypomni, że Słowacki w Królu Duchu już na samym początku kazał Królowi Duchowi dojrzeć ideę Polski zawieszoną ponad dziejami jako dolę i jako misję.
Ale przecież w pewnym sensie, bardzo dobrze przemilczanym, a jednak widocznym, ta książka jest «historyczna». Oto nie mogłem się rozstać i nigdy się nie rozstanę z tradycją tak zwaną jagiellońską. A mianowicie od Karaimów na północy aż do Hucułów czy chasydów (jako produkt regionalny) a historycznie na przykład od Jezuitów w Smoleńsku, siewców oświaty na Moskwę, aż do Arian polskich, których autentyczne resztki spotkałem na Węgrzech, to wszystko dla mnie całkiem widocznie — Polska. Więc chociaż nie ma ani śladu aktualnej polityki, to przecież konsekwencja jasna. Niedawno czytałem umyślnie bardzo uważnie czwarty tom Tołstoja «Wojna i mir», umyślnie teraz w okresie największego «zalewu», dla porównania sobie jakie my możemy mieć zaplecze.
Poza tym książka namiętnie jeśli nie z furią opowiada się przeciw tyranii, a także w przeszłości przeciw bezmyślnej pańszczyźnie, której tyle przykładów smutnych słyszałem i czytałem, a przecież na pociechę nasz tylko teren huculski (i może Kurpie) był jedynym, gdzie pańszczyzny nie przeprowadzono.“


∗             ∗

Na wysokiej połoninie jest jednak przede wszystkim epopeją pasterską. Po raz pierwszy wprowadza ona do literatury polskiej odwieczne natury wywodzące się częściowo ze starej Rusi, częściowo poprzez Rumunię i Bałkany z Bizancjum, z Grecji, od dawniejszych jeszcze cywilizacji jakichś Daków czy Traków. Wszystko jednak stopione w ramach kultury pasterskiej i pasterskiego sposobu życia w jedną żyjącą całość przeżywanego chrześcijańskiego obrzędu, choćby nawet ten czy inny jego składnik wywodził się z jeszcze dawniejszej przeszłości. W Na wysokiej połoninie chłop-pasterz równy jest panom i od nich niezależny, zaś pańszczyzna zobaczona jako tyrania pozwala też zobaczyć nowoczesną tyranię jako nową pańszczyznę.
Ojciec mój swoje pisarstwo uważał zawsze za powołanie, może więcej nawet, za misję, a Na wysokiej połoninie nie za powieść jedną z wielu, lecz za „odę do młodości rodu ludzkiego“, jak to napisał w posłowiu do wydania w roku 1936. Epopeja, wierszem czy prozą, jest zawsze „mikrokosmosem“, zawiera w sobie cały świat. W Itace homeryckiej przeglądamy się w jakiś sposób do dzisiaj wszyscy; w zamierzeniu mego ojca Huculszczyzna była taką Itaką, a Na wysokiej połoninie Odyseją tej Itaki.

Andrzej Vincenz
Getynga — La Combe
15 sierpnia 1981



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.