Barwinkowy wianek/W jesień pogodną

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA PIERWSZA
CZĘŚĆ PIERWSZA
WIATR NAD POKUCIEM





Boldog ki mindig újrakezd
Boldog kit az élet maraszt
Boldog aki vigán kaszál
Boldog aki paraszt[1]
ADY ENDRE



I. W JESIEŃ POGODNĄ

W jesień pogodną, gdy silny a ciepły wiatr się rozwieje od szczytów w Pokucie, wcale nie wróży to deszczu ani zmian.
Przygrywką zacznie sobie gdzieś północą, nad ranem już się wahadłem rozmachnie, koło południa coraz potężnieje na cały kraj. Nie psuje jednak modrej pogody, odradza ją nawet. Opary wymiecie, skraj nieboskłonu oczyści z kosmyków chmur, z zastygłych smug. Zawróci skłaczone mgły, pełzające od wschodu, od dołów, dolinami rzek: Pistynki, Luczki, Prutu, Czeremoszu. Jarami, bramą dniestrową wymknie się ku stepom i tam przepada.
I znów lśnią w ciszy, w cieple: Wierchowina, Pokucie i Bukowina falista.
I tak też było lat temu sześćdziesiąt w okresie Pokrowy, gdy Krzyworównia przygotowywała pamiętne swe gody.
Kogóż w tej porze skusi pójść na szczyty? Któż wówczas troszczy się o nie? I mało kto pomni, że tam jest wiatru kolebka. A tam się właśnie rozpętała burza, niepostrzeżona dla reszty kraju.
Z łona mgieł gęstych, co szczelnie obsiadły wał Czarnohory, wybuchał wciąż wicher. Gdy poryw uderzył, łoskot potężny grzmiał krótko, przysiągłbyś, że blisko piorun gdzieś się rozłuskał. Lecz huk ten wstrząsał górami, tonął w przepaściach, nawatowanych zaporą chmur, wchłonięty mgielną pustką, która go przedtem wytchnęła.
W chmurach, w wichurze trudzili się wszakże, nie wiedząc o sobie, niewcześni wędrowcy dwaj, wracający z węgierskiej strony.
Obaj podążali na wesele do Krzyworówni. Jeden, kłusownik, z ciężkim łupem myśliwskim zmykający z puszcz łużańskich, rad właśnie, że chmury go okryły, że wichura chroni go od spotkania. Drugi, niemłody już, bywalec jarmarków w Marmaroskim Szigecie, fatalnie uwiedziony wczorajszym ciepłem i pogodą, z trudem przedzierał się przez wichurę wraz z koniem obładowanym zakupami i podarkami. Gdy chmury rzedły, zobaczyli się raz i drugi, i w tej chwili, według starej recepty, obaj pośpiesznie oddalili się w przeciwnych kierunkach. To uspokoiło chwilowo każdego.
Byli to ludzie przywykli do harców Czarnohory. A przecież co jakiś czas ten i ów kładł się na ziemię, by przeczekać poryw wichru. Lecz odpocząć nie było gdzie, a nawet tylko zatrzymać się nieco dłużej nie było po co.
Skaliste urwiska Berbenieskiej były mokre, śliskie, niegościnne. Ukryte w łonie pasma między dwoma bliźniaczymi wierchami, długie a wąskie jeziorko Tomnackie szamotało się z wichrem, toczyło spore fale, zalewało pianą płaskie brzegi. Było bardziej samotne niż zwykle, bardziej smutne. Nakazywało zostawić je — tak z wichrem.
Na grzbiecie ruchome mgły niby to pozwalały już na chwilę przypomnieć podobieństwa dobrze znanych wierchów, naprawdę jednak nie dały rozpoznać żadnego. Wciąż gasiły zarysy, wciąż znów łudziły, szydziły po prostu. Bezpieczniej było iść za myślą i za stopą niż za wzrokiem. Płaj wciąż gubił się wśród głazów. Wędrowcy gubili go tym częściej, im więcej go szukali. Ogłuchli od łoskotu wichru, zaniewidzieli od mokrej mgły, stracili rachubę czasu, nie wiedzieli dobrze czy to dzień jeszcze, czy już wieczór. Raczej dziwili się, niż się bali. Cierpliwie zachowywali wszelką ostrożność, by wiatr nie strącił którego w berdo.
Po wielu, wielu godzinach, po uciążliwej przeprawie wśród mgieł, skał, mchów śliskich, dopiero głęboko po stronie leckiej, już poniżej źródlisk a niedaleko kolib pasterskich wychylili się z chmur.
Niewypowiedzianej to szczęśliwości chwila wrócić do światła, do świata!
Wyrwali się huśtawce wiatrowej, ujrzeli jak dobrotliwe popołudniowe słońce poufale igrało w okienkach z dala widocznych nielicznych chat. A wciąż dziwnie im było jakoś, że nie do piekieł idą, nie do mgielnej krainy Syrojidów, lecz do chat i na wesele.
Wędrowcy, każdy dla siebie, usiłowali rozpoznać gdzie są. Wyrywali się wzrokiem coraz dalej, hen ku pasmom odległym. A tam najszczodrzej światło zasypało przestrzeń. Przeciążało ją światłem, przetapiało. Nie topiło jak mgły, lecz podwyższało rzeczywistość do przemienienia. W widmowe mary, w pochody duchów światła.
Najdalej, na horyzoncie łańcuchy do złotości prześwietlonych trawiastych wierchów opasane szmaragdowymi wstęgami, dźwignięte światłem wzwyż, piętrzyły się w blaskach tak wysokie, tak niebostrzelne, że podróżni ze ściśniętym sercem, z lękiem wprost — z zawrotem w głowie niemal — przyglądali się tym oczywidnie zupełnie obcym a potężnym szczytom.
Obezwładnieni uczuciem zbłąkania, bliskim rozpaczy, rozważali długo. Z trudem rozpoznawali w zjawach świetlistych stoki Jasienowa, a w wyniosłych widziadłach tak dobrze, najlepiej im znane połoniny: Białą Kobyłę, Ihrec, Pisany Kamień, Morelową.
Ich własny stary świat! Pastwiska rozległe, carynki zaciszne. A niżej lasy: haj, lasy to, myśliwskie ostępy, Boże komory, schowki pełne wszelakiego zwierza. Wspomnienia oprowadzały każdego z nich niezawodnie po tych tęczach i blaskach jak po mapie przejrzystej. Lecz rozzwierciadlone oblicza starych wierchów, wyzwolone od trosk i smutków, utraciły swe zmarszczki, wygładziły karby. Temu to, gdy już rozpoznasz ten przenicowany światłością świat wywyższony, odmłodzony, odbudowuje ci się tym prędzej jego wnętrze.
Nie wspomnienia już — te i owe — lecz wszystek rdzeń życia, smak świata. Z mieszanego tworzywa wszelaką mozaiką wypisany. Wspomnienia, ale w świętych koronach tęsknot oczekiwania — nigdy nie spełnione — tym niebosiężniej rzeczywiste, przygody tak rozświetlone nadzieją, że topią w sobie, co mogło być naprawdę. Takież one, we wnętrzu tych pasem, przemienionych w świetliste słupy, w skalnych skrytkach — skarby: skarby Wielitów, skarby Doboszowe, cerkwy i organy skalne, sygnaturki kapliczek tajemnych dzwony rachmańskie — skarby kto wie jakie jeszcze. W tych skalnych i w innych jeszcze skrytkach.
Zaprawdę światło samo wydarło gór wnętrze wiecznie młode, objawiło je. Ich dziejom wzniosło pomniki najświetniejsze.
Powoli wzrok ich wracał ku najbliższym przeciwległym stokom Bystreca. Poczuli, że są w domu. Rozpoznawali wśród lasów i carynek każdą chatę, każdy stóg siana.
Światło wyzwoliło ich, rzuciło poza świat i zwróciło ich światu.
Toteż na młakach obok wyżnej stai wędrowcy nabrali wzajemnie śmiałości do siebie. Spadły z nich podejrzenia, obawy. Poznali się w końcu. Byli to: Pigacz, znany strzelec z Bereżnicy i czterdziestokilkoletni gazda z Hołów, Dmytro Szekieryk. Pierwszy wysoki, chudy, chyży biegł stromiznami z ciężkim ładunkiem na plecach, skacząc czasami z głazu na głaz. A drugi, podpierając się bardką, ostrożnie przeprowadzał wciąż zsuwającego się na zadzie konia maści myszatej, pomiędzy skały i zarośla kosodrzewiny.
Pigacz ułatwił sobie przeprawę niejednym łykiem węgierskiej palinki. Przejawiał w powitaniach niehamowaną serdeczność. Odpowiadały mu bez przerwy, hukały skalne kotły Czarnohory. Poważny zaś i zmęczony Dmytro pod deszczem wymowy Pigaczowej nie mógł prawie dojść do słowa. Cieszył się także, bez słów.
Na stokach i dolinach był jeszcze zapach letni. Także koliby pachniały niedawnym dymem, a lasy nie przebyły oczyszczenia wichrowego.
Doszli do chat w zupełnej ciszy. Spoglądali czasami w stronę Czarnohory, kiwali głowami. Przynieśli wieść, że „idzie coś stamtąd“.
Dopiero o północy przed Pokrową zastępy wichrowe ruszyły ku dolinom. Jak zaczęło na dobre wiać gdzieś przed Maryszeską, to od razu wszystkie staje powytrząsało. Wywiało z reszty zapachu człowieczego. Oczyściło na zimę, zagarnęło dla wiatru.
Uderzało raz po raz, coraz potężniej druzgotało i waliło po stokach drzewa co słabsze.
Odpoczywało jeszcze. Próbowało sobie harców tędy i owędy. Kołychnęło się naprzód pod szczytami ku wschodowi. Krokiem nie byłe jakim, nie to by zbyt potężnym, ale wcale nie drobniutkim człapało po wierchowinach.
Naprzód pobudziło po licznych zymarkach pasterzy zaszytych w sianowych łożach. Młody pastuch, jeden i drugi, poderwał się, przetarł oczy, krzyknął coś dziko, posłuchał półprzytomnie grania wichru i spał dalej. A ten i ów staruch, o trzodę po ojcowsku zatroskany, wychylił się z ciepłej zymarki.
Na Wierchowinie huculskiej równomiernie płynie życie gazdowskie. Dopóki człek żyje, dopóki zdrów, z daleka, zda się, można by odgadnąć co robi niemal o każdej porze dnia.
Zapewne wówczas, obudzony nalotem wichru, wykołysał się z zymarki Bażyło, pogromca starowiecznych lasów, ojciec tylu zielonych carynek. Bażyło z twarzą szeroką, brzydką, popękaną jak pień wiekowej wierzby i z tak kudłatą głową jak korona wierzby, gdy tylko wysunął się z chaty sianowej, właśnie tak jak wierzba kołysana wiatrem, zaskrzypiał. Przemówił z przejęciem do chudoby: „Haj, biedactwa, biedactwa serdeczne, nie lękajcie się maleństwa kraśne“. Modlił się potem skrzypiącym głosem:

Hospody, miłościw bądź na Twoją rosiczkę!
Na wszystkich płajach, na wszystkich płaiczkach,
Na wodach — zdroiczkach!
Przy skokach — przeskoczkach,
W skałach i debrach, w chmurkach — obłoczkach.
W zaspach, w zasowach,
W igrach wiatrowych,
W fortunie groźnej, w zawiei mroźnej,
Hospody Boże, Święta Dziecino!
Skrzydłem leciuchnym,
Rączką zorniczną,
Łaską księżyczną, słonkową zorzą,
Krówki, owieczki,
Kozy i konie,
Jałownię wszelką —
Osłoń je, Boże.

Głaskał, to znów odpędzał białe kudłate psy, zagradzające mu wciąż drogę, skaczące nań, tulące się doń. Uważnie sprawdzał stan dachów, starannie oglądał płoty i wrota, w obawie, aby wiatr nie sprzymierzył się z niedźwiedziami i wilkami.
Z innej zaś zymarki na zharach-paleniekach wypadł wyprostowany starzec Matarha. Jak widmo snuł się zagrodami pośród krów. Stał długo nieruchomy między setkami owiec, jak kiedra wśród ciemnej trzody kosodrzewiny. Ani potężny wiatr, ani łagodne światło miesięczne nie zdołały rozchmurzyć troski zastygłej na twarzy gazdy. W miarę jak zanurzał palce w runa owiec, tłoczących się wokół, jak gładził ciepłe pyszczki i nozdrza, rozjaśniało się jego lice. Krówki wzdychały, rezolutnie parskały konie, jakaś młoda owieczka zabeczała sennie. Nad wszystkim jaśniały w pogodnej toni rzęsiste gwiazdy jesiennego nieba. Wznosiły się powoli ku szczytowi nieba, Siedmiu Archaniołów — Plejady święte. Świetlistym rojem błogosławiły westchnieniom pasterzy.
Nie było powodu do niepokoju. Ludzie i zwierzęta spoczywali dalej ufnie w kołysce wiatrowej.
Potem wianie sunęło dalej puszczami ku wschodowi, gdzie nie było ludzkiej stopy, ludzkiego tchu.
I dopiero pod przełęczą Suligułu, wysoko na skraju puszczy zbudziło muzykantów, również na wesele zdążających.
Łostuńskie puszcze, głębie Wierchowiny puszczowej! Gdzież jeśli nie w szumawie waszej, w świątyni waszej ciszy, całego świata bezdomników smutnych, wątpicieli spragnionych — napoi prawdą!
Stara piastunka na nich tam czeka.
Cierpliwie czeka łaska puszczowa. Ciemno-zieloną zasłoną zasnuje błędy, otuli rany. Oczyści oczy z pyłu, w świeżość ziemi rosistej przemieni pot, oddech spalony — w zapach zielny. I słuchać nauczy — nauczy bez trudu — szelestów z coraz głębszych kryjówek. Puszczowa łaska pozwoli szukać w wdzięczności, łaska pomoże w podziwie odnaleźć Tego, który jest przybytków gałęzistych gazdą, a ponad puszczą duchem szczodrości gwiaździstej.
Do takiej puszczy przyłatali się właśnie — naprawdę ni stąd ni zowąd, bo ze szlaku wiecznej wędrówki — muzykanci cygańscy z Węgier, posłani przez pana z Leordiny do pana z Krzyworówni. Drzemali tam sobie synowie wędrówki, opodal ścieżki na wzgórzu niewielkim, wśród mchów, w głębokim uśpieniu starej puszczy. W drzemce otwierali oczy. Widzieli wysoko nad chojarami usiany gwiazdami pogodny strop niebieski. Uspokojeni zasypiali na dobre. Obok na mchu leżały jak dzieci dobrze otulone instrumenty muzyczne. U stóp ich drgała mała waterka.
Aż tu nagle zakręciło smerekową puszczą łostuńską, jakby wilk stado owiec okrążył. Wielkie gwiazdy zakołysały się nad głowami przebudzonych ze snu. Zasyczała waterka, prasnęła iskrami. Zawyło, zatrzaskało, wdarło się do wnętrza i strzeliło raz groźnie. Zatarasowało w pobliżu płaj jakimś powalonym leśnym olbrzymem. Zapadło głucho.
Niemało strachu wrzepiło biednym Cyhaniukom, tak iż zapominając cudownej beztroski wędrownych sztukmistrzów, wcale małodusznie przeklinali się wzajemnie za to, że zaufali przyczajonej pogodzie jesiennej i puścili się aż z Węgier ścieżkami przez te puszcze.
Ludziom naszym zdaje się czasem, że żadna dola nie jest zbyt ciężka dla Cygana, jakby nie można go dość obarczyć troską, biedą, nawet nieszczęściem. Serca niektóre bywają zatwardziałe obcością, niejeden nie wierzy prawie, że Cygan odczuwa jakiekolwiek cierpienie, jak gdyby wątpi, czy umiera naprawdę.
Naprawdę zaś muzykanci nie tylko wiatru się przelękli, nawet przed ciszą po wietrze radzi byli pod ziemię się schować. Jak zwykle ochłonęli prędko, chociaż nie puszczowi ludzie to byli, ani górscy. Gdy wiatr zwrócił się w inną stronę, już zaczęli wykpiwać się wzajemnie. Pokazywali sobie swoje pocieszne w przerażeniu miny. Zaśmiewali się nad tą zabawą.
Niedługo jednak śmiali się; tylko tyle, by pogrzebać nagły przestrach. Czuli, że wszelki hałas niesamowicie narusza uroczystość puszczy. Rodzi jakiś nowy lęk, głębszy, może lęk przed świętokradztwem.
Zasnąć już nie mogli. Dla ogrzania się dokładali do waterki. W jej blasku łyskały ciemne oczy, duże białka, świeciły srebrne pękate guziki na żupanach. W milczeniu, cichutko oglądali instrumenty. Gdy już je wydobyli, nie rozstawali się z nimi. Próbowali strun. Powoli wiązali tony: skrzypce z basem, skrzypce z cymbałami. Wichrem zbudzona wędrowna muzyka rozszeleściła w puszczy łostuńskiej, wsnuła się w nabożne granie wód górskich.
Tymczasem wianie zwróciło się ku północy. Wpadło do jaworzyny, na bukowinki. Usypało liści, wszystkie płaje wyścieliło suchym listowiem. Już galopowało bez przeszkód dolinami, już panoszyło się nad Żabiem.
A całe Żabie spało. Spoczywało największe osiedle w górach. Nie troszczyły się o wiatr uśpione chaty, umiejętnie poukrywane po stokach w zaciszach. Tylko nad samą Rzeką, na stromym brzegu, na zakręcie pod Głyfą, z daleka byś dostrzegł w domu pustelnika światełko zwrócone w stronę wiatru. Tam czuwał, jak zwykle po nocach, pan Władysław. Przeglądał wśród głuszy śpiącego świata pożółkłe papiery. Tak — zatopiony w tym, co dawno zamknięte, zakończone na zawsze — z natężeniem nadsłuchiwał szeptów przeszłości, wydalonej ze świata przestrzeni. Toteż on, przeszłości więzień, radośnie witał wiatr z Czarnohory.
Wiatr płynąc swobodnie otwartym łożyskiem Rzeki, całą siłą rozmachnął się na zwrócone ku Czarnohorze okna domku. Zatargał oknami, dmuchnął w lampę, z lekka poruszył nawet leżące na stole papiery. Więcej zrobić nie mógł. Zbudzony tym jedyny towarzysz pana Władysława, potężny czarny kot, zwany Kamiński, wskoczył na stół. Cierpliwie i ciekawie zaglądał do okna. Postanowił wreszcie: „to nas nie dotyczy“. Ułożył się na stole wśród papierów.
Na chwilę granie wiatru zatrzymało się w bramie skalnej między Hromową a Synyciami. Piszczało tam tylko i pojękiwało długo, jakby siłą-mocą wciskało się w szyję Czeremoszu za Bereżnicą. Widać natłoczyło się wreszcie i znów zadęło. I nagle zbudziło wszystkie sady w Krzyworówni. U nich wciąż było lato jeszcze. Gwałtownie zadrżały drzewa napadnięte znienacka. Gięły się rozpaczliwie, jakby już miało je łamać. Ale skończyło się na tym. Tylko nie pozrywane jabłka posypały się obronną kanonadą, a mieszkańcy dworu, co zmęczeni mozolnym przygotowaniem wesela zaledwie posnęli, od razu na równe nogi powstawali.
Gospodarz zaświecił dużą ruchomą lampę naftową, przytwierdzoną z boku ściany. Wdziawszy ciepły chałat oglądał naprzód barometry w oknach pokoju. Po czym otulił się staranniej, wyszedł na tył domu, na galerię, by i tam obejrzeć przyrządy meteorologiczne. Barometry trzymały się. Było nadspodziewanie ciepło. Wszystkie drzewa, nawet stare modrzewie gięły się w wichrze, aż żal było patrzeć.
Czeremosz szumiał jasno, niebo między szczytami, a co ważne między Tarnoczką i Ihrecem — było wyiskrzone gwiazdami. Świerszcze śpiewały równomiernie, przeciągle. W dużej sieni obok komina zapach dymu był słaby.
Wszedł na przód domu, na ganek. Zajazd z dziedzińca był zasypany liśćmi, schody i deptaki pod gankiem usłane płatkami róż. Zobaczył światło w pokoju pani domu. Wszedł do pokoju: „Nie śpisz, Otille? Pogoda zapewniona na tydzień. Dla nas zapewne wystarczy“.
Pani domu była już ubrana. Dla niej nieraz za mało było dnia. Stąd mawiała, że chciałaby aby dwa dni były razem, tym bardziej wówczas w okresie przedweselnym. Nie kładła się już aż do świtu. Cały dom zresztą spał dalej.
Gospodarz wrócił do swego pokoju i usiadł na jednym z niskich foteli sprężynowych. Fotele te wysokie, o oparciu bardzo szerokim okrągłym, obite były szorstkim a ciepłym materiałem czerwonym ze złotymi drucikami, używanym przez kobiety huculskie na zapaski. Zapisał w rubrykach daty meteorologiczne, skreślił swoje uwagi o pogodzie. Potem czytał długo, w przerwach nasłuchiwał wiatru.
Przyczaiło się, znów wzięło rozpęd. Dalejże hasać przez jedne, przez drugie, przez trzecie pasmo. Lasy na Bukowcach wywijały się bez lęku, wtórowały ochoczo: potężne starodrzewy na Rokietach zaledwie mruczały. W bukowinkach podgórskich tu i ówdzie trzasło coś i upadło.
Aż w Ropie-Uroczysku, w kotlinie między Kniażem a Waratykiem rozpasały się figle wiatrowe. Tam bowiem, na karczowiskach, wśród na wpół wyrąbanych bukowin, nowi a śmiali — dla wiatru może zuchwali — przybysze nastawiali sobie, jak zabawek mądraśnych, wież wiertniczych. Poprzez przerzedzone bukowiny, przez wyrąbane z lasu przełęcze rozdzieliły się wichry na cztery głosy. Zawszeć je słychać tam, na stokach kopalni na wietrze: przeciągłe jęki strun harfianych, niskie tony fłojery, koloratury fletni, piszczałek gwizdy. Tam grały i wówczas. Dały radę bukom potężnym, lecz samotnym, a tak osaczyły wieże, że jedna za drugą fikały kozły. W lesie i na kopalniach strzaskane kłody pokryły ziemię niby rozsypane zapałki. Obudziło tam wszystkich, wstrzymało ruch kopalń.
Lecz wiatr, jeśli gdzie to tutaj, naleciał na takich, co mu sprostali. Na przeciągły alarm syren wysypały się z domków, z ogrzewalni i z szynowych zabudowań dziarskie postacie robotników. Siarczyście wymyślali po mazursku wiatrowi, odgrażali się mu nieprzystojnie. Kierownicy kopalń, mieszkający daleko aż pod Kamienistym, aż pod Kniażem, zjawili się niezwłocznie. Gorączkowo uprzątywano rumowiska, usuwano kłody, rąbano, piłowano, aż trzeszczało wszędzie. Posłano wozy po nowe słupy dla wież. Rozlegały się wprawdzie ostrzeżenia by uważać, bo przecież wiatr wciąż zagraża stojącym jeszcze wieżom. Na to nikt nie zwracał uwagi. Bez rozkazów młodzi robotnicy wdrapywali się po stopniach przymocowanych do wież lub wprost po słupach na wieże tańczące w wietrze. Ubezpieczali je, przywiązując każdą z trzech lub czterech stron manilowymi linami do wystających z ziemi rur głęboko wkopanych.
Pan Szczepanowski, z odkrytą głową, w niebieskim płóciennym ubraniu robotniczym i szalu przebiegał wszystkie kopalnie. Widział, że wszystko idzie sprawnie, upominał wszystkich tylko, by broń Boże nie palić tytoniu. Zgadywał, że w przekorności młodzieży robotniczej wobec najazdu wiatru kryje się może diabla chętka by zaćmić tak sobie, by łyknąć wonnego dymku. Zrozumiano go od razu, zrozumiano, czym byłby pożar gazów naftowych wśród wichru. W końcu rzucił hasło: „Do rana uporać się z wiatrem!“ — Te słowa przebiegły przez wszystkie kopalnie. Nie tylko ubezpieczono stojące wieże, także już powalone częściowo postawiono na nowo. O świcie znów balanse kiwały się miarowo, znów świdry raźnie waliły, a przy opuszczeniu do głębi szybu świdra czy „łyski“ polatywał przez kotliny i lasy zwycięski śpiew z wieży: „O hej-ja — hej-ja — gotów.“
Wichrowe zagony puściły się dalej Podgórzem. Naleciały na dwory w Kiedańczu i Sopowie. Tu porozwierały na oścież okna, tam wyrywały ramy okienne. Niepotrzebnie gospodarze nastawili budziki. Naokoło wszędzie stukało, dzwoniło, budziło. Wicher szastał się po pokojach, na wpół obudzone salony, przywykłe do przyjęć w świetle rzęsistym, gościły w ciemności niewidzialnych pląsarzy. Dreszczem przejmowały ich kroki zbyt ciche, szepty ledwie dosłyszalne, lęk krzesały zbyt głośne wiatrowe porywy, wiwkania junackie.
W Kołomyi-mieście tak trzaskało wywieszkami, a tak coś bulgotało jękliwie i lamentowało w blachach, jakby ze zduszonego gardła, że nawet strudzeni tarapatami wędrowni Żydkowie, śpiący w dusznych izdebkach właściciele i woźnice omnibusów — „bałaguły“, którym harce wiatrowe w którejkolwiek porze roku nie nowina — rzucali się i sami pojękiwali w kamiennym śnie, za każdym porywem wiatru. Wyrwał się przecie z pęt ciężkiego snu stary i mocny Bjumen, patriarcha woźniców. Obrócił się na drugi bok obok swej odwiecznej baranicy. Obudzony odetchnął z ulgą. Wiatr nie przeraża na wpół osiadłego koczownika. Dom jego w przestrzeni. Łożem jego stara baranica, którą wozi ze sobą wszędzie. Modlił się głośno, przykładnie. Po cichu podziękował Bogu, że można się zbudzić, że to tylko harce wiatru — kto wie jakie — ale tam, w Bożej przestrzeni. A nie to, co rozkłębi się, co rozjęczy się w niewoli snu, w duszy odciętej od świata, zabutelkowanej, zakorkowanej, a tak samotnej jak w ciągłym umieraniu.
Dolatywało i na Bukowinę falistą. Zajazgotało, zawyło przez chwilę, jak czarny gość-sczeznyk z Czarnohory. Rozczochrało lasy i sady, zaniepokoiło wody. I znów schowało się za Czeremosz. Rechotało wciąż stamtąd, z leckiego boku. I Bukowinie sen popsuło.
Zawróciło ku Dniestrowi. Buszowało, szurgotało jarami. Napadło i na stare dwory w Stanisławowie i Jezupolu. Dobijało się do tęgich murów, do dobrze dopasowanych okiennic. Senne dwory przyjęły to pogardliwie: niechże tam kolęduje pod oknami sobie samemu, pijany jakiś dziadyga, co nie w porę nocą się przyplątał.
Lecz dwory i mury nie wiedziały, co naprawdę działo się na świecie.
Aż gdy świt przyszedł, niebo odkryło i odkryła ziemia, że to sam kędziorny watażko o tchnieniu gorącym — czarnohorski wicher — przybył na gody Pani Jesieni. Skokami-prysiudami, arkanami-wirami rozhulał się. Tanecznie panoszył się nad całym krajem. Wyrwał go z kleszczy ciężkości. Przewiał w wichrową, w swoją dziedzinę, przemienił w inny świat — wietrzny-powietrzny.
Z daleka warzył się i kipiał, bliżej już toczył się jak morski wał, spadał nagle płachtą powietrzną. Zdawało się, że zniszczy coś i zdusi, nałamie drzew, poszarpie, porwie z sobą dachy, poroztrąca domy.
Gdy zaś ogarnął osiedla, orzeźwił je, kąpał i muskał. Oczyszczał powietrze, porywał do lotu, wymiatał troski. Łudził, że człowiek tak samo swobodny.
I sięgał jeszcze śmielszej gry: w igrzyskach światła uczestniczył. Nie tylko płonących barw Jesieni nie gasił, nie tylko stroił się sam wiatr w godowe barwy Dnia i Nocy. Wszędzie wiatrowe karby rewaszował i dosypywał nowych barw. Pląsając mieszał barwy w nowe stopy, w nowe desenie iskrzył.
O świcie widziano, jak czesał i mienił rozczochrane krwawo bukowe stoki. Rozchylając gąszcze, stalowymi pniami buków błyskał. A gdy strzałą wypadał z roztańczonych gęstwin, wydzierał z nich obłoki liści. Wpuszczał światłość do gęstwiny. Miótł przed sobą liście, cętkował nimi błękit. Sam zaszywał się w błękicie. Huczał okryty tonią błękitną.
Spadał na pola. Uganiając bez przeszkód polami podsycał przygasłe kilimy ściernisk, roztęczał je prawie. Szczebiotliwe gamy fłojer wiatrowych na źdźbeł tysiącach do nich dostrajał.
Spadał na wody. Rozmleczał pianą górskie wodospady — Huki. Podsycał ich gromkie szumy, lecz coraz zagłuszał je porywistymi chórami rozszumiałych kosodrzewin. Tańczących kosodrzewin odbicia w zielonych górskich jeziorkach mącił, pianą zalewając. Ciemne szmaragdy Szybenego jeziora osłoniętego uroczystymi lasami — kędzierzawił srebrnymi pręgami, lecz odbicia lasów w głębi nie naruszał. Czarną Rzekę rzeźbił w spienione puchary zielonego kryształu, a mleczność Białej Rzeki wciąż rozsnuwał w srebrno-łuską, przejrzysto-siną zasłonę. Rozpieniał też z lekka złotawe fale Dniestru. Na chwilę skłębił je, na chwilę wzburzył do burości. Najczujniejsze te fale dniestrowe, lecz cierpliwe, pokorne. Zaraz znów szeptały najsłodziej, nie rozhuśtały się szumem oburzenia ani walki. I wciąż ciepło naszeptywał wiatr w nadbrzeżnych kukurudzach i trzcinach zszarzałych. Zgasłą ich szarość złocił w odbiciu dniestrowym podwójnym ruchem: ukłonami czubatych łodyg i tańcem samych wód.
Jak ogar nurtując w trawach połonińskich goni sarnę, tak wiatr uganiał się za światłością. Oboje niewidzialni, on zanurzony, lecz zdyszany, ona strzelista, lekka tanecznica. A przecie o zmroku w trawach wysokich połonin kąpali się oboje: duch-wiatr i złoto-cielesna światłość. Zakołysała połonina morzem trawiastym, okryła falą oblubieńców.
Wieczorem i nocą w miesięcznej poświacie jedną stopą w przestrzeni tańczył, drugą w tajemnicy. Barwy drzemały, cienie i szepty wynurzały się z głębi tajemnicy. Na progu przestrzeni wahały się cienie, ku tajemnicy wracały szepty. Tylko szumy wędrowały raźnie szlakiem poświaty miesięcznej.
W skarbnicach jesieni czekały nań dawno gotowe do lotu nasiona: wszystkie pyły i ziarna tajemnic łąkowych, tajemnic leśnych. Na gody czekały, na skrzydła. Rozskrzydlał je ciepły wiatr, unosił pląsalnie, a sypał niby od niechcenia, niby tak sobie, dla zabawy wiatrowej. Tak dniem i nocą, zasiewał świat, on igrzec niebieski, a przecież Gazdowskie dziecko, siewca z Rodu siewców.
Niewidzialnie, najciszej dopełnił godów jesieni. Dla tych tajemnic wcale nie szukał osłony w ciemnościach, także w świetle zataił je przed całym światem, przed okiem słońca nawet. A gdy spoczęły nasiona w ciemnych łonach, wiatr spoczął na łonie, które go posłało.
Przez dwa dni takie igry rozigrywał, takie świętował gody. Napoił się wszystkim, wszystko grą wichrową rozegrał. I ucichł.
Gdzież był naprawdę, któż go widział? Zacichł jakby go nigdy nie było. A któż powie, że go nie było. Świątecznie uścielił listowiem wszystkie drogi i przywiał gości weselnych na dziedziniec w Krzyworówni.
Odwiedziliśmy szlaki wiatrowe, podążmy teraz szlakami ludzi.





  1. Szczęśliwy, kto wciąż na nowo zaczyna
    Szczęśliwy, kogo życie oszczędza
    Szczęśliwy, kto radośnie kosi
    Szczęśliwy, kto jest chłopem.
    Przekład Andrzeja Vincenza. Przypisy, w których nie zaznaczono, że pochodzą od autora, dodane są przez wydawcę.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.