Biesy/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biesy
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.

W kilka dni później Sprogis dojechał do Tukkumu. Spojrzał na zegarek, dochodziła jedenasta. Pozostawiwszy walizkę na stacji poszedł ulicą biegnącą od dworca. Dawno już nie był w rodzinnym miasteczku. Spostrzegł od razu, że zaszły tu znaczne zmiany. Na miejscu starej poczty stanął duży gmach z polewanej, żółtej cegły. Inne też, nowe trzypiętrowe domy widniały z obydwu stron ulicy. Ciągnęły się szeregi słupów z lampkami elektrycznymi. Nieduży skwer, gdzie będąc w szkole strzelał z procy do wróbli, rozrósł się do niepoznania. Sprogis wszystko to zauważył i zapamiętał bezwiednie.
Myślał nad tym, że przeszedłszy placyk rynkowy musi skręcić na lewo, a potem iść już prosto, aż do cmentarza.
Szedł ociężałym krokiem rozglądając się wokoło. Ujrzał wreszcie czarne grupy drzew i białą, czworokątną wieżyczkę kościołka.
Przypomniał sobie, że omijając go i idąc wciąż prosto, przez pola — można dotrzeć do wzgórza, na którym pozostały ruiny starego zamku.
W Sprogisie odżyły na chwilę niejasne wspomnienia o ogrodniku miejskim.
Chłopcy lubili słuchać jego opowiadań o dziejach miasteczka. Była to zabawna mieszanina historii, legend i wprost bajek.
Przed zamyślonym człowiekiem wyrósł niby spod ziemi niewysoki murek z cegły.
Bronił on spokoju nieboszczyków od wtargnięcia na cmentarz psów i bydła.
Gdzieś taro za ścianą bzu i jaśminów stoi nagrobek nad mogiłą jego rodziców...
Żelazna brama z krzyżem, zamknięta na dużą, wiszącą kłódkę, obudziła w nim niewyraźny niepokój. Zatrzymał się i zajrzał przez kratę.
Od bramy biegła aleja, zamknięta fasadą kościoła. Na cmentarzu chyba nic się nie zmieniło. Z pewnością przybyło tylko dużo nowych nagrobków?
Ruszył dalej.
Musiał okrążyć cmentarny mur i dojść aż do zapasowej bramy, tam właśnie, gdzie krzyżowały się dwie drogi... Wkrótce spostrzegł załamanie muru i skręcił na prawo.
Z każdym krokiem był bliżej małego, białego domku, otoczonego drzewami. Wreszcie stanął przed nim. Nad furtką paliła się latarka.
Nie zatrzymując się i nie namyślając zadzwonił. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał i dopiero po drugim dzwonku uchyliło się okno, a kobiecy głos spytał:
— Do pastora Lejtana? Nie ma go... Bardzo chory... Zapadł na zdrowiu po nieszczęściu z synem... Pastor wyjechał do doktora Zende. Mieszka teraz w Salis... nad morzem...
— W Salis... u doktora Zende? — powtórzył Sprogis.
— Tak! — potwierdziła kobieta. — Pastora przewieziono tam przed trzema dniami...
Sprogis mruknąwszy coś odszedł.
Powrócił na stację i siedział aż do rana czekając na najbliższy pociąg. W drodze dwa razy się przesiadał i dopiero przed trzecią dojechał do ubogiej, nadmorskiej mieściny rybackiej.
Dźwigając walizkę wypytywał o dom doktora. Wskazano mu go. Stał w środku miasteczka.
Sprogis w tym samym stanie zobojętnienia, które zawładnęło nim po zrzuceniu z pociągu ścigającego go wywiadowcy, zadzwonił i wszedł do czyściutkiej sieni, gdzie pachniało karbolem i eterem.
— Chciałbym się widzieć z pastorem — rzekł do lekarza, który mu sam otworzył drzwi. Nic więcej nie mówiąc stanowczym ruchem postawił walizkę przy piecu i zdjął palto.
Doktór patrzał na niego z zakłopotaniem.
— Pastor jest bardzo słaby... coś na kształt paraliżu... Jeszcze nie wiem, czym się to może skończyć... — szeptał poprawiając okulary.
— Ja na krótko tylko... Mam nadzieję, że moja wizyta nie zaszkodzi mu — mruknął cicho Sprogis i nawet uśmiechnął się, czym ostatecznie przekonał lekarza.
Doktór poprowadził go przez salonik, gdzie stały meble w białych pokrowcach, i ostrożnie uchylił drzwi.
— Pastorze, jakiś pan pragnie widzieć was koniecznie — oznajmił przyciszonym głosem i przepuściwszy gościa zamknął za nim drzwi.
W pokoju ciemno było, bo światło dzienne przenikało jedynie przez szpary zapuszczonych drewnianych żaluzji.
Sprogis widział przed sobą wysokie i szerokie łóżko, lecz nie od razu zdołał dojrzeć leżącego na nim pastora. Jego siwa głowa i blada twarz zlewały się z bielą poduszki. Tylko woskowo-żółte dłonie o zaciśniętych palcach odcinały się od ciemnej kołdry.
Sprogis stał przy progu i nieruchomym wzrokiem patrzał na pastora.
— Przepraszam, ale nie poznaję... — rozległ się słaby głos starca. — Proszę się zbliżyć i wziąć krzesło...
Nie ruszając się z miejsca malarz odpowiedział niskim, spokojnym głosem:
— Jestem Wiliums Sprogis...
Pastor poruszył się i usiłował usiąść opierając się na lewym łokciu. Był w tej chwili podobny do dużej ryby szamocącej się na ziemi. Zdołał wreszcie unieść się trochę. Oparty plecami o poduszkę, dyszał ciężko i porywczo.
— Sprogis?... — spytał przenikliwym, ostrym szeptem. — Niemożliwe!... Chodźcie tu bliżej!
Te ostatnie słowa wymówił rozkazującym, niecierpliwym tonem.
Sprogis podszedł i stanął przy łóżku.
Widział teraz wyraźnie szeroko rozwarte, zapadłe oczy i drżące usta pastora. Patrzyli na siebie długo i groźnie nie oddychając prawie w ostrym przeczuciu tajemniczych wypadków.
Pierwszy odezwał się pastor:
— Jeżeli zaprawdę jesteś Wiliumsem Sprogisem... Wiliumsem Sprogisem, to czego żądasz ode mnie?
Sprogis pochylił głowę i podniósł szerokie ramiona. Czując skurcz, biegnący mu po twarzy, syczał przez zęby, jak gdyby wściekłość zacisnęła mu gardło:
— Czego żądam? To ja musiałbym zapytać cię o to, Michale Lejtan! Byłem już w bezpieczeństwie, lecz tyś jął wołać na mnie: „Przychodź... przychodź, Wiliumsie Sprogis, oczyść pamięć mego syna!“ Widzisz? Powróciłem na twój zew... Musiałem przyjść i nic nie mogło mnie zawrócić... a ten, kto chciał mi stanąć na drodze, — zginął... strąciłem go pod koła pociągu... czy, może zrzuciłem z mostu do rzeki... No, więc patrz! Przybyłem do ciebie... A teraz krzycz! Zwołaj ludzi, policję!... Niech mnie aresztują... wyznam wszystko... na twoim synu żadna już nie będzie ciążyła wina, bo nie był on mordercą... nie był nim Ernest Lejtan!
Pochylił się ku pastorowi i tupnąwszy nogą rzekł groźnie:
— Nie zwlekajże! Śpiesz się! Chcę, żebyś się pomścił, Michale Lejtan!
Pastor usiłował podnieść ręce, lecz prawe ramię zwisało mu bezwładnie, a żółta dłoń nie poruszała się wcale; tylko lewą ręką zaciskał koszulę na piersi.
Blada, wyniszczona twarz jego okrywała się cieniem niby mgłą zasnuwającą jej rysy. Głębokie zmarszczki fałdowały mu czoło, brwi się chmurzyły, oczy patrzyły surowo.
— Zawołam doktora, powiem przed tobą i przed nim wszystko, jak było, a potem naradźcie się, co mam zrobić... — rzucił Sprogis i zamierzał iść ku drzwiom, lecz pastor potrząsnął głową i szepnął:
— Stój... Pójdziemy razem do sędziego...
Sprogis obojętnie spojrzał na niego i odszedłszy od łóżka usiadł przy biurku. Dopiero teraz poczuł straszne znużenie. Siedział na krześle i niby przez sen śledził ruchy pastora.
Wzdychając i porywczo dysząc starzec walczył z niemocą. Z trudem zwlókł się z łóżka i stanął wreszcie — wysoki, przygarbiony. Siwe, rozwichrzone włosy, niby obłokiem rozmiotanym otaczały jego bladą, znękaną twarz. Posługując się tylko lewą ręką zaczął się ubierać. Trwało to beznadziejnie długo. Stary pastor był zupełnie wyczerpany ciężkim dla niego wysiłkiem i pośpiechem. Oddech jego stawał się coraz bardziej głośny i świszczący.
Spostrzegłszy to Sprogis chciał mu dopomóc.
Starzec odtrącił go ramieniem i zwróciwszy ku niemu twarz zajrzał w oczy. Stojący przed nim malarz odpowiedział mu obojętnym, zgasłym wzrokiem. Twarz miał spokojną, raczej skamieniałą, — tak jak gdyby wszystkiego już dokonał i żadnych więcej nie miał i nie mógł mieć pragnień.
— Boisz się? — spytał pastor.
Sprogis wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział nie spuszczając oczu przed surowym spojrzeniem starca. Po długim milczeniu odpowiedział:
— Kazałeś mi przyjść... przyszedłem i uczynię wszystko, co każesz...
Cień zdumienia przemknął w oczach pastora, lecz zniknął natychmiast w migotliwych błyskach gniewu, wybuchającego w jego nieruchomych źrenicach.
— Rozkazuję, słyszysz? — rozkazuję ci wskrzesić Ernesta! — zasyczał trzęsąc głową.
Sprogis zbladł i wzdrygnął się, bo wraz z obłędnym żądaniem starca odezwały się w nim znowu krzyczące z każdym tętnem serca słowa — „Ernest Lejtan powiesił się na rzemyku“...
— Nie mogę... — jęknął rozpaczliwie, — nie mogę! Przyszedłem, abyś mi wymierzył karę...
Starzec tupnął nogą i schwycił Sprogisa za ramię wstrząsając nim z nagle zrywającą się w nim siłą.
Z trudem łapiąc oddech wyrzęził:
— Nie znam dość strasznej kary dla ciebie!...
Stojący przed nim malarz pochylił swoją twarz, wykrzywioną skurczem. Czując na sobie oddech pastora szeroko otwierał usta i jak gdyby z głębokiej jaskini, wyrzucał głuchym głosem słowo po słowie:
— Co ty możesz wiedzieć o karach, Michale Lejtan? Ty — cichy, skromny pastor, nie znający życia?! Nigdy się nie dowiesz nawet, jaką karę już nosiłem ot tu — w sobie, nim zamordowałem Panina, a potem...
Z siłą bił się pięściami w pierś i jeszcze bardziej głuchym, zdławionym głosem ciągnął:
— ...potem rozgorzało tu piekło... wypalając wszystko... wszystko, a to, co już się spaliło, bolało mnie jeszcze stokroć okropniej!... Stałem się płonącą żagwią... która nie gasła... zrozum! nie gasła, podsycana męką... Słuchaj... słuchaj, sługo Boży!
Nie zdając sobie sprawy Sprogis opuścił się na podłogę. Ukląkł, czy usiadł na ziemi i zacisnąwszy głowę rękami jął opowiadać.
Pastor siedział na łóżku i patrząc na mordercę wsłuchiwał się z chciwością i biciem serca. Surowe oblicze jego i pałające gniewem oczy mieniły się pod wpływem szybko następujących po sobie wrażeń.
Sprogis to patrząc w ziemię to znów mocno zaciskając powieki mówił głosem cichym, beznamiętnym, lecz starzec wyczuł prawdę i jeszcze coś ważniejszego od niej. Nie wiedział tylko, czy była to skrucha, kajanie się najszczersze, czy też rozpacz, co już nie miała żadnych granic i żadnej miary ludzkiej. Chwilami czuł się już tylko kapłanem wysłuchującym spowiedzi grzesznika; wtedy pochylał się niżej i wchłaniał każde drgnienie i załamanie głosu, wnikał w ukrytą treść padających słów, łowił każde westchnienie i najsłabszy odruch duszy.
Wkrótce przypomniał sobie jednak, że jest to głos mordercy, uświadomił, że człowiek ten związany jest niewidzialnymi nićmi z tym najdroższym, który odszedł, okryty hańbą oskarżenia, obciążony grzechem śmierci, własną zadanej ręką.
Wtedy wyprostował się, zesztywniał stary pastor, z przerażeniem, odrazą i nienawiścią jął wpatrywać się w pochyloną do jego kolan okrągłą, jasną głowę i szerokie barki Sprogisa.
— Wszystko obmyśliłem sam, wszystko sam przygotowałem... — rozbrzmiewał jego ponury głos. — Ernest o niczym nie wiedział! Sam zamierzałem zabić Panina... już wyjąłem truciznę, lecz weszła służba... Nie wiem, co potem wstąpiło we mnie... Jakaś siła obca kierowała mną, gdym budził twego syna i wkładał mu igłę do rąk... Nie myślałem o niczym, mówiłem do niego nie słysząc własnych słów, które ktoś nieznany włożył mi w usta... działałem bez myśli i woli! Jest to prawda, bo po cóż, Michale Lejtan, miałbym ciebie oszukiwać w tej chwili? Przyszedłem tu, aby spełnić twoje żądanie i wybielić, oczyścić imię Ernesta... Teraz zwołaj ludzi, każ sprowadzić policję, sędziego... Powtórzę wszystko przed nimi... Nigdy nie żałowałem Panina, lecz Ernest... Ernest i ty wzywaliście mnie... pozwoliliście, abym zamordował wywiadowcę, gdyż musiałem tu przybyć...
Sprogis oparł głowę o posłanie i wyczerpany umilkł.
Pastor Lejtan nie odzywał się. Opuścił powieki i lewą rękę przycisnął do rozedrganego serca.
Powoli podniósł rozświetloną twarz, otworzył oczy i wzrok skierował ku górze. Cicho poruszały mu się usta szepcąc:
— Zwróciłeś mi syna... Biały, jak gołąb, czysty!... Niezgłębione są wyroki Przedwiecznego... On daje, On zabiera...
Lewą ręką dźwignął bezwładne ramię i usiłował nakreślić krzyż nad klęczącym, lecz nie mógł. Ciężka zimna dłoń opadła natychmiast i żółtą, martwą plamą legła na granatowej kołdrze.
Sprogis wstał i znowu obojętnie patrzył na pastora jak gdyby nic nie widząc przed sobą.
Starzec podszedł do drzwi i uchyliwszy je zawołał:
— Doktorze! Proszę tu na chwilkę...
Wszedł lekarz i zdumiał się.
— Pastor taki chory i wstaje? — upomniał z przestrachem i wyrzutem.
— Doktorze, każcie Julii, aby powiedziała Marcinowi Edkwist, że chcę się widzieć z nim natychmiast... Niech się tylko śpieszy!
Po odejściu przyjaciela pastor położył się do łóżka i milczał. Sprogis — nieruchomy i spokojny — stał i nic nie widząc wpatrywał się uparcie w żółte desenie na kobiercu.
W kilka minut potem do pokoju wszedł przewalając się na krzywych nogach barczysty, ogorzały człowiek w szerokiej, czarnej kurcie z kotwicą na lewym rękawie.
Pastor przywitawszy go rzekł słabym głosem:
— Mój Edkwist, — mam do was prośbę! Bardzo bym sobie życzył, aby ten oto Aksel Ikonen mógł się przedostać do Brazylii... Mówiliście mi wczoraj, że wkrótce odpływacie tam na żaglowcu...
— Jutro już podnoszę kotwicę, pastorze! — przerwał mu żeglarz. — Płynę do Pernambuco z ładunkiem miki, azbestu i marmurowych płyt... Jeżeli pasażer posiada paszport zagraniczny, to lepiej, bo wypadnie mi zahaczyć o Rygę, jeżeli zaś nie ma, to i tak da się jakoś urządzić...
— Aksel Ikonen ma dokumenty w porządku, Edkwist! — odparł Michał Lejtan. — Dziękuję wam! Ale... jeszcze jedna prośba — możebyście mogli go zabrać od razu na swój okręt?... Możecie? Bardzo jestem wam wdzięczny! Szczęśliwej podróży, Edkwist, z Bogiem! Zaczekajcie chwilę przed domem...
Żeglarz wyszedł, a Sprogis stał przy łóżku i patrzył na starca nieruchomym, jak gdyby już nieżywym, szklącym się wzrokiem.
Pastor przyglądał mu się uważnie usiłując na zawsze zapamiętać każden rys jego twarzy, wedrzeć się do wnętrza jego duszy, zrozumieć wszystko, co było takie niepojęte, straszne i nieznane dla niego — sługi bożego.
Po chwili rzekł cichym, urywanym głosem:
— Zwróciłeś mi syna... nie szczędząc siebie... Idź teraz... ruszaj w świat... żyj, jak możesz... niech Bóg...
Urwał nagle. Czy zasłabł w tej samej chwili, czy też nie mógł połączyć imienia Bożego z tym człowiekiem o bladej, stężałej twarzy i ponurych, bezbarwnych oczach.
— Idź! idź! — szepnął znowu i skinął ręką.
Sprogis ruszył ku wyjściu. Otworzył już drzwi, lecz zatrzymał się jeszcze na progu i niby wyzwanie lub groźbę rzucił z rozpaczliwą namiętnością:
— Lżej by mi było, gdybyście mnie oskarżyli...
Starzec poruszył się gwałtownie i wydał bolesny jęk.
— Zaklinam imieniem syna mego — idź! — prawie krzyknął przyciskając rękę do piersi.
Zamknął oczy, głowę wtulił w poduszkę, aby nie słyszeć, kiedy zamilkną ciężkie, powolne kroki odchodzącego i nie widzieć oddalającej się sylwetki jego na tle jasnej ściany salonu.

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.