Bohaterski miś/W wolnej ojczyźnie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisława Ostrowska
Tytuł Bohaterski miś
Podtytuł czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie
Wydawca E. Wende i Ska
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




W WOLNEJ OJCZYŹNIE






Życzenie wiernego przyjaciela spełniło się rychło.
Oto jadę, zamknięty w podręcznej torbie Stasia, razem z dokumentami, notatnikiem i najkonieczniejszemi drobiazgami.
Wracamy do niepodległej Polski.
Stałbym u szczytu szczęścia, gdyby nie jedyna zgryzota:
Razem prawie z tak upragnionym listem od Hali i pani Niedźwiedzkiej, że są u siebie w domu, nadeszła wieść o zajęciu Lwowa przez Ukraińców i o bohaterskiej obronie miasta.

Szczęściem Staś, będący obecnie na służbie u świeżo przybyłego do Francyi generała Hallera, został przydzielony do misyi sprzymierzeńczej, wyjeżdżającej do Polski wraz z jej wielkim wobec świata obrońcą.
Wyjątkowe okoliczności umożliwiły również panu Niedźwiedzkiemu przyłączenie się do jadących, tak, że wszyscy razem wyruszyliśmy do kraju.
Nigdy nie odżałuję, że jedyną podróż moją okrętem odbyłem w skórzanej torbie, która tylko z grzeczności udzielała mi skąpych objaśnień.
Jechałem okrętem — i nie widziałem morza! Jechałem do wolnej Polski — i nie widziałem Gdańska!
Czułem się głęboko pokrzywdzonym.
Dopiero w Poznaniu, na oknie Bazaru, wyjęty z mego podróżnego więzienia, popatrzyłem swobodnie na świat.
Popatrzyłem i poczułem odrazu, że chwila, na którą patrzę, jest momentem historyi.
Stary zegar, bijący właśnie, wygląda, jakby miał ochotę zatrzymać na niej wskazówki. Szyby mglą się, jak załzawione wzruszeniem oczy. W murach bije głębokie, dla przedmiotów jeno wyczuwalne, tętno.
Na ulicach kłębi się tłum. Czy to uroczystość tryumfalna, — czy — walki?
Ach, rozumiem!

Stary Poznań nie zrzucił dotąd jarzma. Nie zdołałem być w kraju podczas tak upragnionych przewrotów. Nie widziałem wypędzenia niemców z Warszawy, ogłoszenia niepodległości naszej w Krakowie oddania władzy, wracającemu z Magdeburskiego więzienia, Komendantowi, — zobaczę przynajmniej obudzenie Poznania.
Idą ku nam szeregi dzieci. Coś we mnie drży wzruszoną pamięcią. Dzielne, poznańskie dzieci! Idą świadczyć, jak zawsze, że chcą być polakami.

Na balkonie tuż obok mego okna stoi wysoka postać męska. Poznaję szlachetną, jasnowłosą głowę, widzianą już niegdyś podczas uroczystego przeglądu wojsk we Francyi.

W oczach ma żar natchnionego wzruszenia. Słucha swej, dziś tworzonej, żywej, najpiękniejszej pieśni.
W mieście walki.
Każdy kamień, każdy węgieł domu, każda odwiecznie polska piędź ziemi pod stopą — pomaga.

Niedługo dręczy mię wyrzut sumienia, że tylko z okna patrzę na drogą mi Sprawę.
Już padły nienawistne orły pruskie, czarne stróże niewoli.
Z ratusza wieje biało-amarantowa chorągiew.
Srebrny ptak wolności roztoczył skrzydła.
Zrasta się ziemia polska.
Jedziemy dalej.







Pochmurny ranek zimowy, ale we mnie słońce.
Podrywa mię niecierpliwość z mego samolotu, co stoi na polu Mokotowskiem, oczekując chwili.
Staś obchodzi aparat, bada, ogląda. O! może być zupełnie spokojny! Wszystko tętni w nas pragnieniem lotu i gorączką wiernej, serdecznej służby.
Za chwilę mamy lecieć do odciętego Lwowa z dobrą wieścią o idących posiłkach.
Przy hangarach na polu Mokotowskiem ruch. Sprawdzają jakiś świeżo nadesłany transport aparatów lotniczych.
Nagły hałas zatrzymanego blizko samochodu.
Zbliża się ku nam grupa wojskowych. Na barwnem tle mundurów jedyna siwa plama.
Pociemniało mi w oczach ze wzruszenia. A więc spełni się najtajniejsze marzenie. Zobaczę Komendanta!
Podchodzą do naszego aparatu. Niezapomniany głos pyta Stasia. On odpowiada radosnym raportem.
Tymczasem barwny adjutant pochyla się nademną.
Poznaję go. On to niegdyś przed chatą Komendanta ochrzcił mię pierwszy mascotte‘ą.
Ale i on mię poznał. Daj mu Boże zdrowie!
— Toż to nasz brygadowy Miś! — woła ze zdumieniem. — Skądże ten znowu tu? Od kiedyż awansował na lotnika?
Zapytany Staś w paru słowach streszcza moje dzieje.
— Ależ to bohater z wszystkich frontów! Serwus — bracie! — i adjutant potrząsa żartobliwie moją, omdlałą ze wzruszenia, łapą.

Siwe oczy Komendanta popatrzyły na mnie badawczo.
I nagle... czyli to złudzenie moje? — oto stal ich mięknie, — na dnie przesuwa się łagodna mgła...
Widzę, widzę drogi wspomnienia:
Rozwalona chata pod grzmotem dział. Wierne, oddane na śmierć serca. Radosna w trudach bojowych pieśń:

„Siwe mundury,
A w butach dziury...“

Hej, Mocny Boże!
Dzierżąca ręka niespodziewanie miękkim ruchem dotyka mię przelotnie. Milczę od niewypowiedzianego wzruszenia.
Pamiętał...
Już odchodzą ku rojącym się ludźmi hangarom.
Ja i Staś, z jednakowem w obu uczuciem, patrzymy za nimi długo.
Czas na nas.

Motor zaczyna drgać, jak żywe serce, w terkocie śmig. Kółka obracają się chwilę po ziemi. Aparat sunie coraz prędzej, wreszcie wzbija się dumnie w powietrze.
Tamci obrócili się teraz ku nam raz jeszcze i patrzą.
Przed nami nieobjęty, chmurny przestwór zimowy i myśl o czekających we Lwowie kochanych.







Lecieliśmy wysoko, niedostrzegalni w chmurach, gorzej niż zimnym wiatrem targani niepokojem:
— Byle przetrwali!
Aparat wytężał siły i dyszał od napięcia energii, jak śmiertelnie spracowany człowiek. Pędziliśmy bez tchu. Przelecieliśmy szczęśliwie nad frontem. W dole kanonada, łuny... Minęliśmy.
Teraz pod nami miasto. Zniżamy lot. Badamy teren. Lądujemy.
Dostrzeżono nas oddawna. Na placu awiacyjnym otoczono nas odrazu. Zczerniałe, przemęczone twarze, rozradowane w tej chwili naszym widokiem.
— Trzymają się resztą sił. Byle prędko posiłki!
Rozglądam się z rozczuleniem dokoła. Toż to Plac Wystawy! Stąd wyruszyłem niegdyś w życie.
Staś ma iść do komendy. Przedtem jednak odczepia z aparatu mnie i, zawiniętego w płaszcz, powierza żołnierzowi.
Drżę z niecierpliwości.
W komendzie zameldowany wchodzi natychmiast. Ja zostaję w poczekalni z żołnierzem.
Staram się, jak mogę, podmówić płaszcz, by rozluźnił się nieco dokoła mojej osoby. Korzystając z pierwszego ruchu, rozwija się więc, jak na zawołanie.
W tejże chwili słyszę jakieś otwarcie drzwi i głos, dziwnie mi znany, mówiący:
— A cóż będzie z naszym odcinkiem? Bo jeżeli jutro...
Nie wytrzymałem. Wyślizguję się żołnierzowi z płaszcza na ziemię, piszcząc głośno w upadku.

Znajduję się wprost pod nogami mówiącego. Nie myliłem się: — mój ułan.
Krzyknął ze zdumienia:
— A ten skąd!
I już mię podnosi, ogląda. Zwraca się do wytrzeszczającego oczy żołnierza:
— Skąd ten niedźwiedź?
— Melduję posłusznie, ta, ja to lotnikowi z Warszawy tobołek niósł. A tu....
— Lotnikowi z Warszawy! Gdzież on? — przerywa, nie słuchając dalej, mój ułan.
— Melduję posłusznie, ta, w komendzie.
— Dobrze.
Bierze mię od żołnierza i obraca z rozczuleniem na wszystkie boki.
Żołnierz tymczasem mruczy sam do siebie:
— Ta, co mu za ochota, takiego wozić. Niosę ja tobołek, — piszczy cosi. Ki licho, myślę, — ale nic. A tu wyskakuje ci taki, publikę człowiekowi w komendzie robić.
Za chwilę wraca Staś.
Mimowoli uczestniczę w ich uścisku. Uśmiechają się.
— A rodzice? a Hala? — pyta gorączkowo Staś.
— Zdrowi! zdrowi! Hala z ciocią pewnie o tej porze w szpitalu przy rannych. Chcesz? Pójdziemy do nich.
— Chodźmy!
— Czekaj, tylko jeszcze trzeba tego wojownika zawinąć — mówi ułan.
— A ty go znasz?
— A któż go miał w Rosyi, jak nie ja? Pod kim on tam ze mną nie służył!
— W imię Ojca i Syna! — zdumiewa się Staś.

Zawiązany lekko w płaszcz i niesiony dalej przez żołnierza, piastującego mię z pełną szacunku niechęcią, wystawiam trochę głowę przez otwór zwinięcia.
Jakże miasto zniszczone! Strzały huczą. Domy szczerzą boleśnie oczodoły wybitych okien.
Słucham rozmowy:
— To tu zaczęła się obrona! — pokazuje ułan Stasiowi, mijany gmach szkolny. — Tu padły pierwsze strzały i polała się pierwsza krew — dzieci. Tak. Dzieci i kobiety uratowały miasto.
Staś patrzy chwilę i, podnosząc poważnie rękę do czoła, oddaje cześć.



Jestem w zacisznym, dobrze znanym, najmilszym pokoju. Czy cokolwiek innego istniało kiedy na świecie? Przeszłość wydaje mi się dziwnym, szalonym snem.
I wędrówki bez końca i walki dawne tam, daleko. Nawet powrót do kraju i pierwszy lot do oblężonego Lwowa — czyliż to nie był sen?
A potem tych parę ostatnich miesięcy: Droga do Wilna. Zwycięski lot nad wyzwolonem miastem. Powrót.
Jak w czarnoksięskiej latarni przesuwają się w pamięci obrazy:
Stary Poznań. Tętniące ulice Warszawy. Rynek Krakowski. Ostra Brama w Wilnie. Lwów.
Niebezpieczeństwa minęły.
Pod rozradowaną lampą zasiedli oto wszyscy moi kochani.
Nie brak nikogo. Co za cud!
Państwo Niedźwiedzcy o posiwiałych nieco od przejść wojennych głowach patrzą radośnie na Stasia i Halę, rozkwitających, jak sama młodość. Zosia, przytulona sierotka, dzisiaj pieszczocha wszystkich, nie spuszcza oczu ze swego starego przyjaciela, ułana.
Nawet stara kucharka drepce radośnie koło stołu, nie mogąc się nacieszyć „swojem państwem, pozbieranem po świecie“.
Na honorowem miejscu wpośrodku — ja.
Mówią o mnie.
— Czy też ty myślałaś kiedy Halu, — pyta Staś, — że twoja zabawka wyrośnie na taką personę?
— A ty, czyś myślał, jakeś nad nim chrzestną mowę recytował, że go będziesz samolotem wozić? Co? — odpowiada Hala.
— Ale, że to niesłychane, gdzie ten niedźwiedź nie był, to fakt, — dodaje ułan.
— Żeby tak w książce opisał, toby nie uwierzyli — robi słuszną uwagę stara kucharka, znająca już moje dzieje od początku do końca, jak pacierz.
— Bo Miś jest zaczarowany — oświadcza niespodziewanie Zosia.
— Zaczarowany to on nie jest, moje dziecko, — uśmiecha się do Zosi pan Niedźwiedzki, — ale że w tem jest doprawdy coś nadzwyczajnego, — dodaje już poważniej — to niema dwóch zdań.
— Opieka Boska — mówi pani Niedźwiedzka.
— Pewno, Mamusiu! Ale przecież Miś był naprawdę mascotte‘ą — upomina się o mój honor Hala.
Kochani! Oni wierzą, że ja im przynosiłem szczęście!
Czuję się wzruszonym i zawstydzonym zarazem.
Czemże bo ja byłem? Czemże jest mascotte‘a?
Odbiciem ich. Ich własnych życzeń, ich wiary, ich woli.
Przypomniałem pamiętne słowa lustra. Spełniły się co do joty.
Byłem dzieckiem szczęścia. Doszedłem do wróżonego celu. Służyłem wiernie ludziom.
— A cóż będzie dalej z Misiem? — zapytał nagle pan Niedźwiedzki.
— No! przecież Stasia nigdy chyba nie puścimy bez Misia na samolocie!
— Oczywiście, — zgadzają się wszyscy.
— Słusznie, — myślę i ja. — Jeszcze się znajdzie robota. I rozczulonem spojrzeniem ogarniam wszystkie te kochane twarze ludzkie i drogie mi kąty i, uśmiechające się do mnie zewsząd, stare, wierne towarzysze ze świata rzeczy.
Hej! czyliż szeroki świat nie stoi otworem dla pluszowego niedźwiedzia!







W pogodnem słońcu sierpniowego ranka, nad przystrojoną w biel i amarant stolicą krąży samolot Stasia.
Szybuje spokojnie, zniżając się powoli. Pod nami Saski plac.
Sobór na środku, jak potwór starej krzywdy, obcy, olbrzymi, skamieniały ze zdumienia, — patrzy.
Fronton utonął mu w sztandarach i zieleni. Na stopniach ołtarz.
Dokoła czworoboki wojsk. Wyciągnięte jak struny, barwne, jak grzędy kwietne, świecą nieskończone szeregi żołnierzy.
Chodniki, okna, balkony zalał ciekawy tłum.
Cisza.
Nagle z dwóch stron wybuchają orkiestry ukochanym hymnem:

„Jeszcze Polska....“

Przeleciały chorągiewki szwoleżerów eskorty.
Naczelnik.
Idzie przed szeregami. Gdziekolwiek przejdzie, — tam zapala się krótka błyskawica oficerskiej szabli i przepływa miarowa fala prezentowanej broni.
Za nim dostojnicy cudzoziemscy i nasi. Sztab.
Msza polowa, dziękczynna.
I ja się modlę — radością.
Trzy tryumfalne salwy wstrząsają powietrzem.
Koło naszego samolotu krąży już grono innych. W słońcu nad ten tęczowy plac rzucamy garściami białe, ulotne kartki.
Lecą, trzepocą się w słońcu, krzyczą:
— Rocznica!
— Święto żołnierskie wolnej Polski!
— Cześć!
Na czele nieskończonych szeregów idą ci, co przed pięciu gorzkiemi laty w taki sam poranek sierpniowy wyszli setką szaleńców przeciwko milionom.
A dziś?

Płyną za nimi wszystkie rodzaje broni. Piechota, konnica, artylerya. Nieskończony, niepowstrzymany potok.
Defilują przed Naczelnikiem.
Jedyna, nieruchoma, siwa plama odcina się wyraźnie na tle kwietnych, płynących barw.
Stalowy lemiesz, co uprawił te grzędy, grudka ziemi, z której wszystko wyrosło.
Wojsko polskie!
Nie potworny wąż zaborców i niewolników, ale zastęp wiernych obrońców naszej i cudzej wolności.
Poznaję tylu z nich, choć, niestety, brakuje tylu! Przyjaciele moi ze wszystkich formacyi. Gdyby nie to, że przytroczony jestem mocno do mego samolotu, zeskoczyłbym chyba tam do nich!
O, czemuż nie mogę maszerować razem?
W pamięci gra ukochana piosenka:

„Strzelcy maszerują,
Ułani werbują, —
Zaciągnę się!“

Ha! czyliż nie zaciągnąłem się już dawno?
Lecąc tak oto teraz w górze nad tym rozsłonecznionym placem, zdaję w mojem niedźwiedziem sumieniu raport z własnego drobnego żywota:
Służyłem wedle sił. Szedłem przeciwko wszystkim wrogom. Spieszyłem wszędzie, gdziekolwiek walczono o Polskę. Nie zdradziłem nigdy zasad, w których mię wychowano. Byłem wierny Sprawie.
Ale po co rachunki, jak po skończonej robocie?
Nie myślę przecie wcale o dymisyi.
Kto to wie, czego mogę dokonać jeszcze, zanim, syt przygód i sławy, spocznę wreszcie na laurach w polskiem muzeum wojennem!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisława Ostrowska.