Bracia Karamazow/Rozdział drugi/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Karamazow |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1913 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pani Chachłakow, obywatelka wiejska, która była obecna całemu temu przyjęciu, płakała cicho, ocierając łzy chusteczką. Była to dama światowa, ale przytem bardzo uczuciowa i dobra z natury. Gdy starzec zbliżył się wreszcie do niej, przyjęła go z zachwytem.
— Boże mój! ileż rozkoszy doznałam, patrząc na tę cudowną scenę...
Wzruszenie przerywało jej mowę.
— Och! rozumiem teraz, dlaczego lud tak was kocha, ojcze! Ja także kocham lud, bo i jakże tu nie kochać tego naszego dobrego, pięknego, wielkiego ludu.
— Pani życzyła sobie raz jeszcze mówić ze mną. Jakże zdrowie córki pani?
— O tak, pragnęłam gorąco widzieć was raz jeszcze, ojcze. Gotowa byłam czekać trzy dni na klęczkach pod waszem oknem, byleby tylko dostąpić szczęścia obcowania z wami. Przyjechałyśmy tu obie z córką, aby wyrazić wam naszą bezgraniczną wdzięczność za cudowne uzdrowienie. Uzdrowiliście moją Lizę krótką waszą modlitwą i dotknięciem rąk waszych. Przybyłyśmy więc tu, aby ucałować raz jeszcze te ręce czcigodne i podziękować wam.
— Przecież, jak widzę, córka pani nie chodzi jeszcze o własnych siłach. Gdzież jest więc uzdrowienie?
— Ale gorączka w nocy ustała zupełnie od czwartku, a przytem i nogi mniej są obrzęknięte — przerwała nerwowo dama.
— Dziś rano wstała zdrowa, spała całą noc, popatrzcie tylko ojcze jakie ma rumieńce, jak jej oczka świecą. Wpierw płakała ciągle, a teraz się śmieje, wesoła zadowolona. Dziś kazała się koniecznie postawić na nogi i stała całą minutę bez niczyjej pomocy. Posłałam po naszego doktora Werzenschube, a ten wzrusza ramionami i powiada, że nic nie rozumie. Jakże tu nie dziękować wam, ojcze? jak nie okazać wdzięczności? Podziękujże, Liza, podziękuj!
Śliczna twarzyczka Lizy przybrała nagle wyraz poważny, podniósłszy się z wysiłkiem na krześle, złożyła obie ręce, patrząc dziękczynnie na starca, nie wytrzymała jednak długo i roześmiała się serdecznie.
— To z niego! to z niego! — wołała, pokazując na Aloszę, zażenowana niby, że nie umiała utrzymać powagi.
Ktoby spojrzał uważnie na twarz Aloszy, stojącego o parę kroków za starcem, dostrzegłby nagły rumieniec i przelotny błysk oczu, które natychmiast spuścił.
— Ona ma do pana polecenie, — przemówiła pani Chachłakow, podając Aloszy rękę, opiętą w elegancką rękawiczkę.
Starzec obejrzał się i spojrzał uważnie na Aloszę, który tymczasem zbliżył się do Lizy. Dziewczynka zrobiła bardzo ważną minę.
— Katarzyna Iwanówna przysyła to panu przezemnie — rzekła, podając Aloszy elegancki bilecik. — Przytem prosi ona pana, żebyś pan do niej przyszedł i to jaknajprędzej, tylko proszę się nie wymawiać i przyjść koniecznie.
— Katarzyna Iwanówna chce mnie widzieć? i pocóż to? — szepnął Alosza, na którego twarzy odbiło się zakłopotanie.
— To z powodu Dymitra Fedorowicza, — objaśniła szybko pani Chachłakow. — Katarzyna Iwanówna powzięła jedno postanowienie, co do którego postanowiła się pana poradzić. Nie wiem dobrze, o co to chodzi, wiem tylko, że pragnie, aby się to stało jaknajprędzej. Powinien pan pójść tam koniecznie, to nawet chrześcijański obowiązek.
— Raz ją tylko w życiu widziałem — tłómaczył się Alosza.
— To taka piękna, taka niepospolita dusza, niezwykła chociażby już cierpieniem swojem. Pomyśl pan tylko, ile już przeniosła, a ile jeszcze przenieść musi, to okropne! okropne!
— Więc dobrze, przyjdę, — rzekł Alosza, przebiegłszy oczyma zagadkowy bilecik, w którym prócz usilnej prośby o przybycie nie było żadnych wyjaśnień.
— Ach! jak to ładnie będzie ze strony pana, — zawołała Liza z przejęciem. — A ja myślałam, że pan nie zechce przyjść. Mówiłam mamie, nie przyjdzie napewno, on myśli o swojem zbawieniu. Jaki pan dobry! kochany! jak się cieszę, że mogę to panu powiedzieć.
— Liza! — strofowała ją matka, uśmiechając się przytem mimowoli.
— To i do nas proszę przyjść, Aleksy Fedorowiczu. Pan nie chce u nas bywać, tymczasem Liza, mówiła mi już dwa razy, że tylko przy panu czuje się dobrze.
Alosza podniósł zdziwione oczy i zarumienił się znów, nie wiedzieć czego, poczem uśmiechnął się mimowoli. Starzec nie zważał już na niego, zajęty rozmową z braciszkiem zakonnym, przybyłym z odległego klasztoru, gdzieś aż z Oboszka. Była to natura prosta, o pojęciach ciasnych, ale wiarę miał silną i upartą. Starzec pobłogosławił go i zaprosił na dłuższą rozmowę do celi.
— Jakim sposobem zdołacie sprawiać takie cuda, — pytał z przejęciem braciszek, myśląc o uzdrowieniu Lizy.
— Mówiłem już o tem poprzednio. Przedewszystkiem, polepszenie zdrowia nie jest jeszcze uleczeniem, przytem mogły się do tego przyczynić inne jeszcze powody. Jeżeli zresztą było coś, to tylko z woli Bożej, bo nic się bez woli Bożej nie dzieje. Odwiedźcie mnie, proszę, dziś jeszcze — dodał starzec, zwracając się do braciszka — czasu już mam niewiele, bo chory jestem i dni moje są policzone.
— O nie! nie! Bóg uchowa was długo jeszcze — wołała pani Chachłakow. — Zresztą nie wyglądacie wcale na chorego, ojcze, przeciwnie, zdrowo i wesoło.
— Istotnie, czuję się dziś daleko lepiej, ale wiem, że to chwilowe, znam swoją chorobę i wiem, że uleczoną być nie może. W każdym razie cieszy mnie to bardzo, że wyglądam wesoło, bo Bóg stworzył nas dla szczęścia i kto się czuje w pełni szczęśliwy, ten może śmiało o sobie powiedzieć, że spełnia swój obowiązek i wykonywa przykazania Boże. Wszyscy ludzie sprawiedliwi, męczennicy i święci byli weseli.
— Ach, jak wy to pięknie mówicie, ojcze! takie śmiałe, piękne słowa, choć na kamieniu ryć. Ale mimo to szczęście! szczęście! i gdzież ono? Kto może powiedzieć o sobie, że jest naprawdę szczęśliwy? O! skoro byliście tak łaskawi, ojcze, i dopuściliście raz jeszcze do rozmowy z sobą, to raczcie wysłuchać tego, czego nie odważyłam się wypowiedzieć dotąd, tego, co mnie tak męczy, tak męczy już oddawna.
Mówiąc to, egzaltowana dama złożyła błagalnie ręce, patrząc na starca.
— Cóż to być może?
— Cierpię! ach, cierpię z powodu niewiary.
— Nie wierzy pani w Boga?
— O nie, tegobym nie śmiała pomyśleć, ale przyszłe życie, to taka zagadka, że nikt rozwiązać jej nie może. Posłuchajcie mnie, ojcze, wy, uzdrowicielu duszy ludzkiej, ja nie śmiem żądać, abyście mi bezwzględnie wierzyli, ale daję wam najświętsze słowo, że nie przyszłam tu przez zwykłą ciekawość, bo cierpię doprawdy bardzo i dręczę się wątpliwościami, a niemam do kogo się zwrócić. Boże, co wy sobie o mnie myślicie, ojcze!
I załamała ręce z rozpaczy.
— Niech się pani o to nie troszczy, wierzę najzupełniej w szczerość jej słów.
— O, jakże wam jestem wdzięczna, ojcze! Bo to nieraz zamykam oczy i myślę sobie. Wszyscy niby wierzą, ale zkąd się to wzięło? Podobno wiara pochodzi ze strachu, jakiego doznawał człowiek niegdyś, wobec groźnych zjawisk przyrody, a naprawdę, to tam nic niema. Więc jakże? Mam wierzyć całe życie, a potem umrę i nic, nic po mnie nie zostanie, „tylko zielsko wyrosłe na grobie”, jak powiedział któryś poeta. To okropne! Jak odzyskać wiarę? W dzieciństwie wierzyłam bezmyślnie, mechanicznie, ale dziś potrzebuję dowodów. A jak to dowieść? Przyszłam też do stóp twoich, ojcze, prosić o radę. Bo myślę, że jeżeli opuszczę tę sposobność, to mi już nigdy nikt nic nie powie. Tymczasem widzę, że dla innych ludzi to kwestya zupełnie obojętna, nic ich to nie obchodzi. Mamże jedna dźwigać taki ciężar? jak dowieść? jak dowieść? to zabijające.
— Bezwątpienia, to musi być zabijające. Ale dowieść tego niepodobna. Można się jednak utwierdzić w wierze.
— Jakże to?
— Miłością, i to miłością czynną. Trzeba kochać bliźniego swego w czynie, a w miarę tego, jak się oddajemy takiej miłości, wzrasta w nas wiara w Boga i nieśmiertelność duszy. Ci zaś, którzy dochodzą do zapomnienia o sobie, nie doznają już żadnych wątpliwości.
— Miłość czynna! Otóż i znów zagadka — i to jaka jeszcze! Ja tak kocham ludzkość, że niekiedy, wierzcie mi, ojcze, marzę o porzuceniu wszystkiego, nawet mojej Lizy, i gotowa jestem zostać siostrą miłosierdzia. Zamykam oczy, myślę o tem i czuję w sobie nieprzebrane siły.. Najstraszniejsze rany nie obudziłyby we mnie wstrętu. Obmywałabym je własnemi rękami, całowałabym je.
— To już bardzo dobrze, że pani takie myśli przychodzą, ale należałoby spełnić wówczas rzeczywiście jaki dobry uczynek.
— Tak, ale czy wytrwałabym długo na takiej drodze? — przerwała z zapałem dama — to mnie właśnie najbardziej męczy. Zamykam oczy i myślę sobie: Co będzie, jeżeli, naprzykład, chory, któremu się poświęcę, nie odpowie mi wcale wdzięcznością, a przeciwnie, okaże się grymaśny, zły, grubijański — łajać mnie będzie, albo jeszcze skarżyć się na mnie zacznie przed zwierzchnią władzą (jak się to często zdarza w szpitalach). To wówczas co? Z przerażeniem widzę, że nie mogłabym znieść spokojnie niewdzięczności, że pracować zdolna jestem jedynie za zapłatą, że za miłość potrzebuję miłości — inaczej kochać nie jestem w stanie nikogo.
Zdawała się być do najwyższego stopnia przekonana o trafności swoich argumentów, to też po skończeniu swej przemowy spojrzała z tryumfem na starca.
— To samo prawie, co pani, mówił mi kiedyś jeden doktór, człowiek już starszy i niezaprzeczenie rozumny.
Mówił to niby żartem, ale nie bez goryczy. „Kocham ludzkość do najwyższego stopnia — powiadał — ale co mnie samego dziwi, że im bardziej kocham ludzi wogóle, tem mniej lubię ich każdego z osobna. W marzeniach moich dochodzę do tego, że gotów byłbym dać się ukrzyżować dla dobra ludzkości i kto wie, czy nie zrobiłbym tego rzeczywiście, gdyby zachodziła konieczność. Wiem jednak z doświadczenia, że w życiu codziennem nie byłbym w stanie przemieszkać paru dni we wspólnym pokoju z przyjacielem. Czyjakolwiek bliższa obecność krępuje już mnie i razi. Zdolny jestem znienawidzieć w ciągu 24 godzin najzacniejszego człowieka za to tylko, że jeden siedzi za długo przy obiedzie, a drugi uciera nosa za często. Słowem, staję się wrogiem wszystkich, którzy mają ze mną styczność, co mi nie przeszkadza coraz goręcej i płomienniej kochać ludzkość całą.”
— No i co robić w takim razie? co robić? To może przecież doprowadzić do rozpaczy.
— To już bardzo wiele, że zdaje pani sobie sprawę z usposobienia swego. Chociaż jeśli mi pani to wszystko wyznała jedynie dla uzyskania pochwały za szczerość swoją, to nie doprowadzi to pani wcale do udoskonalenia się w czynnej miłości, pozostanie pani przy swoich marzeniach, a życie przejdzie, jak marny cień. Gdy, przeciwnie, skoro pani przejdzie do czynnej miłości, obawy pani przeminą, znikną niepewności co do przyszłego życia.
— Przerażacie mnie, ojcze, waszą przenikliwością. Przekonałam się dopiero teraz, w chwili, gdym mówiła z wami, że oczekiwałam, wistocie, pochwały z ust waszych za szczerość, z jaką wyznałam niezdolność swą do znoszenia niewdzięczności. To zupełnie, jakbyście mnie podsłuchali, odgadli, nauczyli rozumieć samą siebie.
— W każdym razie pani jest naprawdę dobra, a z tego, co pani o sobie mówi, widocznem jest, że się pani znajduje na dobrej drodze — tylko nie należy z niej schodzić. Staraj się pani przedewszystkiem unikać kłamstwa, a zwłaszcza okłamywania samej siebie. Nie trzeba się również lękać, bo strach jest właśnie najgorszym gatunkiem kłamstwa. Nie lękaj się pani własnej nieudolności w osiągnięciu miłości czynnej, a nawet nie trwóż się pani zbytecznie własnymi złymi postępkami. Żałuję, że nie mogę pani dokładnie określić różnicy, jaka zachodzi między miłością w marzeniu, a w czynie. Miłość w marzeniu wymaga objawów nagłych, szybko wykonalnych, i chce, aby ją wszyscy widzieli. Jest to miłość, która potrafi niekiedy oddać nawet życie w ofierze, byle ofiara nie trwała długo, byle wszyscy widzieli i chwalili, jak na scenie. Miłość zaś czynna — to praca i wysługa, to utrzymanie siebie w karbach, a dla wielu trudna nauka. Za to w chwili, gdy się nam wydaje, że wysiłki nasze są daremne i że nas nigdy nie doprowadzą do celu, cel ów jest już prawie osiągnięty, a tajemna moc Boża, która wiodła nas i podtrzymywała, objawia się nam w całej swej cudownej potędze. Ale dość już. Daruje mi pani, że dłużej bawić nie mogę, bo czekają tam na mnie, dowidzenia więc.
Dama płakała.
— A Liza! moja Liza! Pobłogosławcie ją przecie, ojcze!
— Nie zasługuje na to — odrzekł żartobliwie starzec — dokazywała tu cały czas i wyśmiewała się z Aloszy.
Rzeczywiście, Liza zauważyła odrazu, że wzrok jej wprowadza Aloszę w zakłopotanie i że chłopak unika go starannie. Bawiło ją to niezmiernie i umyślnie wpatrywała się w niego ustawicznie, gdy zaś Alosza, podniósłszy oczy, spotykał się z jej wejrzeniem, śmiała się tryumfująco. Alosza schronił się za plecy starca, ale i to nie na wiele się przydało, bo Liza, wychyliwszy się z krzesła, patrzyła wciąż w jego stronę, a gdy udało się jej raz jeszcze podchwycić ukradkowe jego wejrzenie, rozśmiała się tak hałaśliwie, że zwróciło to uwagę starca.
— Ach, ty swywolnico! Czemuż to starasz się go zawstydzić?
Twarzyczka Lizy spoważniała nagle i pokryła się silnym rumieńcem. Oczka jej błysnęły i skarżyć się zaczęła nerwowo, nawpół żałosnym, nawpół gniewnym głosikiem:
— A czemuż on jest taki? czemu zapomniał o wszystkiem? Pierwej przychodził do nas, bawił się ze mną, nosił mnie kiedyś na ręku i uczył czytać, a dwa lata temu, kiedy się ze mną żegnał, mówił, że zawsze będziemy w przyjaźni. A teraz boi się mnie, zbliżyć się nie chce. Czemu nigdy do nas nie przyjdzie, a my z mamą wiemy, że do innych chodzi. Mnie to przecież przykro. On pierwszy powinien przypomnieć sobie i przyjść. I poco włożyliście mu tę długą suknię, w której ruszać się nie może, ani biegać, boby zaraz upadł.
Tu zaśmiała się znów właściwym sobie nerwowym, przewlekłym śmiechem.
Starzec wysłuchał jej z dobrotliwym uśmiechem i pobłogosławił z czułością, ona zaś ujęła go za rękę, którą podnieść chciała do ust i zapłakała nagle.
— Nie gniewajcie się na mnie, ojcze; ja wiem, że jestem głupia i nic nie rozumiem. Alosza dobrze robi, że do mnie przyjść nie chce.
— Przyślę ci go niezawodnie — rzekł stanowczo starzec.
Nieobecność starca w celi trwała jakie dwadzieścia pięć minut. Było już wpół do pierwszej gdy do niej wrócił, a Dymitra Fedorowicza, z którego powodu odbywało się całe zebranie, dotąd jeszcze nie było. Zapomniano jednak o nim prawie zupełnie, a gdy starzec wrócił do celi, zastał gości swoich zajętych bardzo ożywioną rozmową. Toczyła się ona głównie pomiędzy dwoma ojcami zakonnymi i Iwanem Fedorowiczem. Mięszał się wprawdzie do niej i Mjusow, ale mało zwracano na niego uwagi, nie odpowiadając mu wcale; był widocznie na drugim planie, co zwiększało jego rozdrażnienie. Poprzednio już przymawiali sobie z Iwanem Fedorowiczem, który go najwyraźniej lekceważył.
„Było się dotąd conajmniej na wysokości postępowych prądów europejskich, a oto przychodzi młode pokolenie, które nas wyraźnie ignoruje” myślał z goryczą Mjusow.
Stary Karamazow, pamiętny danego słowa, milczał istotnie czas jakiś, radując się w cichości niepowodzeniem Mjusowa, nie wytrzymał jednak długo i, pochylając się do ucha swego antagonisty, począł go znów drażnić przycinkami.
— Miałeś przecie odjechać, aby nie kompromitować się w tak marnej kompanii, a teraz, jak widzę, nie ruszysz się ztąd, póki im nie pokażesz całego swego rozumu.
— Ty znowu zaczynasz! Właśnie, że zaraz odjadę!
— Odjedziesz, ale ostatni — odrzekł Fedor Pawłowicz, w chwili właśnie wejścia starca.
Spór ucichł na chwilę, ale starzec, usiadłszy na dawnem miejscu, zachęcał uprzejmie do dalszej rozmowy. Alosza, który umiał doskonale rozpoznawać najlżejszą zmianę w twarzy swego mistrza, zauważył jego niezwykłe znużenie. W ostatnich czasach choroba starca pogorszyła się tak, że, skutkiem wycieńczenia sił, ulegał on kilkakrotnym omdleniom. Alosza obawiał się, aby się to i teraz nie powtórzyło, ale widział jednocześnie, że starzec nie chce żadną miarą przerwać zebrania, jakby miał w tem jakiś swój cel ukryty.
— Mówimy tu o ciekawej broszurze Iwana Fedorowicza — objaśnił starca ojciec bibliotekarz. — Rzecz to bardzo ciekawie napisana i przynosi wiele nowego. Tylko kwestya postawiona jest cokolwiek obosiecznie. Jest to odpowiedź na dzieło jednego duchownego o sądach duchownych.
— Nie czytałem pańskiej broszury, ale wiele o niej słyszałem — odrzekł starzec, przyglądając się bacznie Iwanowi.
— Pan stoi tam na ciekawem stanowisku — objaśniał dalej ojciec bibliotekarz — i jest, jak się zdaje przeciwnikiem rozdziału kościoła od państwa.
— To istotnie ciekawe, a na jakiej zasadzie? — spytał starzec Iwana.
Iwan zwrócił się odpowiedzią do starca i to bynajmniej nie imponująco z góry, jak się tego wczoraj jeszcze obawiał Alosza, ale bardzo skromnie i z uprzedzającą grzecznością.
— Wychodzę z założenia — rzekł on, — że w stosunku kościoła do państwa, takim, jakim on jest dziś pojęty, panować będzie wiecznie zamęt, a to z powodu fałszu, jaki tkwi w samej istocie tegoż stosunku. Kompromis pomiędzy Kościołem, a państwem w takich choćby rzeczach, jak sądy duchowne, jest, mojem zadaniem, niemożliwy. Autor dzieła w tej sprawie, z którym polemizowałem, twierdzi, że Kościół zajmuje w państwie oddzielne stanowisko, ja zaś jestem zdania, że kościół sam w sobie stanowić powinien państwo, nie zaś zajmować w niem nieznaczny jakiś kącik, i sądzę, ze w dalszym rozwoju chrześcijaństwa zmiana taka nastąpić musi.
— Zupełnie słusznie — potwierdził z zapałem ojciec Paisy, uczony milczący zakonnik.
— Ultramontanizm najczystszej wody! — zawołał Mjusow, niecierpliwie przekładając nogę na nogę.
— Autor dzieła o duchownych trybunałach — rzekł ojciec bibliotekarz — wygłasza trzy twierdzenia, które zwalcza pan Karamazow. 1) że żadne publiczne stowarzyszenie nie powinno rozporządzać się obywatelskiemi i politycznemi prawami swoich członków, 2) że władze obywatelsko sądownicze nie należą do Kościoła, jako niezgodne z pojęciem Boskiej instytucyi, 3) wreszcie, że Kościół jest królestwem nie z tego świata.
— Nieprzyzwoita gra słów — przerwał z oburzeniem ojciec Paisy. — Nie rozumiem nawet, jak przedstawiciel duchowieństwa może sobie pozwalać na takie fałszowanie pojęć. Słowa o królestwie nie z tego świata mają w ewangelii zupełnie inne znaczenie. Chrystus Pan ustanowił Kościół na ziemi, musi więc na niej istnieć bez względu na królestwo niebieskie, które, rozumie się, jest nie z tego świata, ale do którego wchodzi się jedynie przez Kościół. Co się tyczy panowania Kościoła, to nastąpi ono niezawodnie pod koniec, jak to mamy przyrzeczone.
Umilkł wreszcie, jakby wstrzymując się od wypowiedzenia dalszych myśli, Iwan zaś wysłuchał go z całym szacunkiem, poczem zwrócił się znów do starca, wyjaśniając mu swoje poglądy.
Słuchano go uważnie, a gdy skończył odpowiedział mu znów ojciec Paisy.
— Tak więc, podług najnowszych teoryi Kościół powinien się z czasem przeobrazić w państwo, zupełnie jakby przechodząc z niższego w wyższy stan rozwoju, i to na to, aby utonąć i zniknąć w tem państwie, ustępując miejsca nauce, duchowi czasu, cywilizacyi i t. p., jeśli zaś ośmieli się sprzeciwić, to wyznaczy mu się osobny kącik w państwie, ale pod ścisłym nadzorem. Dzieje się to dziś wszędzie w europejskich krajach, ale u nas, w Rosyi, powinno być inaczej, t. j. nie Kościół państwem, a państwo ma się stać Kościołem i niczem innem. Czy zrozumiałem pana dobrze? Jeśli tak, to i owszem, „niech będzie”.
— Teraz zaczynam rozumieć — przerwał z uśmiechem Mjusow, przekładając znów nogę na nogę. — Ma to więc być urzeczywistnienie jakiegoś nieskończenie dalekiego ideału, piękna utopia o zniesieniu wojny, dyplomacyi, banków i t. p., coś nakształt chrześcijańskiego socyalizmu; na to zgoda, tylko, że to odległa przyszłość. Ja zaś myślałem, że to kwestya poważna i że Kościół ma już dziś wziąć na siebie obowiązek sądzenia przestępców, skazywania ich na rózgi, katorgę, a nawet i na śmierć.
— Gdyby nawet i dziś Kościół wziął w swoje ręce ogólną władzę sądowniczą, to napewno nie skazywałby przestępców na karę śmierci; zapatrywania na przestępstwo i karę zmieniłyby się nie odrazu zapewne, ale w każdym razie dość szybko — odparł spokojnie Iwan Fedorowicz.
— Czy pan to seryo mówi? — zagadnął Mjusow, patrząc na niego uważnie.
— Gdyby państwo w samej rzeczy stało się Kościołem, to wystarczyłoby wykluczenie przestępcy ze społeczeństwa i nie zachodziłaby najmniejsza potrzeba ucinania mu głowy. Przestępstwo zaś miałoby zupełnie inny charakter. Dziś jest ono wykroczeniem przeciw państwu jedynie, wówczas byłoby wykroczeniem przeciw Kościołowi; z drugiej zaś strony i stosunek Kościoła do przestępcy musiałby uledz zmianie.
— Cóż to ma być takiego? Znowu zaczynam nie rozumieć — przerwał Mjusow. — Cóż to będzie za wykluczenie? na czem ma polegać? Zdaje mi się, że pan chcesz z nas poprostu zażartować.
— Przecież to już i dziś istnieje — przemówił z kolei starzec, — i dziś Kościół jedynie i religia stanowią hamulec dla przestępcy daleko bardziej, niż państwowe kary, które rozdrażniają tylko serca. Co więcej, jedyną karą prawdziwą, istotną i zatrważającą dla przestępcy, jest uświadomienie własnej winy we własnem sumieniu.
— Jakże to udowodnić? — przerwał z ciekawością Mjusow.
— Zgodzi się pan przecie — rzekł starzec, — że wszystkie te wysyłania na wygnanie, bicie i inne tego rodzaju kary, nietylko nie poprawiają przestępcy, ale go nawet nie przestraszają i nie zmniejszają liczby zbrodni. Na miejsce jednego odrąbanego, czy też wydalonego członka społeczeństwa, ukazuje się co najmniej dwóch nowych zbrodniarzów. Dziś Kościół niema prawa sądu; gdyby go jednak posiadał, umiałby dobrze rozpoznać, kto z winnych może być nanowo przyjęty na łono społeczeństwa.
Dziś, wobec srogości kar świeckich, Kościół nietylko nie wyklucza ze swego łona winnego, ale przeciwnie, otacza go szczególniejszą pieczołowitością. Wielki Boże! Cóżby to było, gdyby jeszcze i chrześcijańska społeczność, t. j. Kościół, odrzucał od siebie przestępcę, jak go odrzuca świeckie państwowe prawo. Cóżby to było, gdyby jeszcze i Kościół brał udział w karaniu winnego? Musi być przecie ktoś, coby się nad nieszczęsnym użalił. Na Zachodzie, podobno, przestępca nie potrzebuje tego użalenia się, bo współczesna nauka kładzie mu nieustannie w uszy, że przestępstwo jego nie jest bynajmniej zbrodnią, lecz słusznym protestem przeciw niesprawiedliwości. W krajach protestanckich Kościół znajduje się właśnie w stanie przejściowym, przechodząc coraz bardziej z Kościoła w państwo, aby się z czasem w tem państwie zupełnie roztopić. W Rzymie, przed tysiącem już lat, uczyniono z Kościoła państwo. Z tego powodu przestępca sam się najczęściej nie uznaje za członka Kościoła i nie żąda od niego żadnej pociechy. I u nas w wielu wypadkach dzieje się podobnie, jest jednak instynktowna wiara w sąd Kościoła, któremu przestępca poddaje się prawie bezwiednie. Słusznie też zauważył Iwan Fedorowicz, że gdyby z czasem cała społeczność stała się Kościołem, to nietylko sąd kościelny oddziałałby na przestępcę silniej i głębiej, niż jakibądź inny, ale też i liczba przestępstw zmniejszyłaby się niezawodnie. Kościół wiedziałby już, jak przywrócić do łaski odrzuconego, podnieść upadającego, lub powstrzymać zamyślającego o zbrodni. Co zresztą oby się stać mogło choćby pod koniec wieków!
— O tak, niech tak będzie! Niech się tak stanie! — twardo i energicznie potwierdził ojciec Paisy.
— Dziwne, do najwyższego stopnia zadziwiające — zauważył Mjusow, ze źle powstrzymywanem oburzeniem.
— Cóż się tu panu wydaje tak dziwnem? — spytał ostrożnie ojciec bibliotekarz.
— Jakto? — zawołał Mjusow, zrywając się nagle z miejsca. — Usuwa się ze społeczeństwa państwo, a na jego miejsce stawia się Kościół? To już nie ultramontanizm, ale jakiś arcy-ultramontanizm. O czemś podobnem nie marzył nawet papież, Grzegorz siódmy.
— Pan przekręca pojęcia — odparł srogo ojciec Paisy. — Nie Kościół stanie się państwem, a państwo zmieni się w Kościół, i w ten sposób chrześcijaństwo zapanuje na całej ziemi. Naszemu to prawosławnemu Kościołowi przypadło w udziale spełnić to wielkie zadanie! Od Wschodu zaświeci gwiazda!
Mjusow znacząco milczał. Cała postać jego wyrażała dumne zamknięcie się w sobie, a uśmiech politowania ukazał się na jego ustach. Alosza przysłuchiwał się całej rozmowie z bijącem sercem i był do głębi wzruszony. Spojrzał mimochodem na kleryka Rakitina i, pomimo jego spuszczonych oczu i nieruchowej postawy, poznał po silnych rumieńcach, pokrywających jego policzki, że i on także nie zajmuje tu stanowiska obojętnego świadka. Alosza domyślał się aż nadto dobrze, co jest powodem jego wzruszenia.
— Pozwólcie mi państwo przytoczyć tu małą anegdotkę, — rzekł wreszcie Mjusow. — Lat temu kilkanaście, zaraz po zamachu grudniowym, zdarzyło mi się spotkać w Paryżu u jednego znajomego mi dostojnika, bardzo ciekawą figurę. Był to, ni mniej ni więcej, tylko tajny urzędnik, rozporządzający całym sztabem szpiegów. Człowiek ten, widząc mnie na stopie dobrej znajomości ze swym zwierzchnikiem, rozmawiał ze mną uprzejmie i odpowiadał na ciekawe moje pytania, ostrożnie wprawdzie, jednak w ten sposób, że się mogłem wiele dorozumieć. Między innymi, mówiliśmy z nim o rewolucyjnych socyalistach, których rząd wówczas bardzo prześladował. „Nie obawiamy się zbytnio — mówił ów agent — tych wszystkich socyalistów, anarchistów i rewolucyonistów, o ile są bezwyznaniowi; śledzimy ich i znamy doskonale wszystkie ich kroki. Ale jest między nimi niewielu wprawdzie, ale zawsze trochę takich, którzy wierzą w Boga, są chrześcijanami, a jednocześnie socyalistami; ci są najgorsi, to poprostu straszna rasa. Socyalista chrześcijański jest o wiele, o wiele groźniejszy od socyalisty bezwyznaniowca”.
— Czy to przymówka do nas, i czy to nas uważa pan za socyalistów? — zapytał bez ogródek ojciec Paisy.
Zanim jednak Mjusow zdążył odpowiedzieć, wszedł tak oczekiwany Dymitr Fedorowicz, o którym wszyscy jednak prawie już zapomnieli tak dalece, że wejście jego wywołało pewne zdumienie.