<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LVI.

Dnia 4-go stycznia od rana rozlepiono plakaty z ogłoszeniami o godzinie pogrzebu Ryszarda Verniere.
Do kaplicy żałobnej napływało wciąż wiele osób.
Składano wieńce.
Przy trumnie czuwano kolejno, ale Klaudyusz Grivot, nauczony doświadczeniem i wezwawszy na pomoc całą energię, już strzegł się snu.
— Wkrótce wszystko to skończy się dobrze — mówił do siebie — i zająć się będę mógł swymi interesami.
Nadszedł ranek 5 go stycznia.
Już o godzinie ósmej zrana Henryk Savanne udał się do hotelu Wielkiego.
Państwo Verniere jeszcze nie przyjechali, lecz zarządzający hotelem objaśnił go, że telegrafowali już o zatrzymanie dla nich mieszkania.
Henryk postanowił zaczekać.
Wkrótce na dziedziniec hotelowy zajechał powóz obszerny, z pakunkami na wierzchu.
Z powozu wysiadł mężczyzna z twarzą smutną i zmęczoną, mając na kapeluszu szeroką krepę a na ramieniu torbę podróżną, a za nim dama, a potem młodzieniec lat dziewiętnastu do dwudziestu.
Henryk już nie miał żadnej wątpliwości i kiedy podróżny, zapłaciwszy stangretowi, skierował się do hotelu, zaczepił go odrazo:
— Wszak z panem Robertem Verniere mam przyjemność? — zapytał, kłaniając się.
Robert, którego wszystko niepokoiło, i nie bez powodu, rzucił spojrzenie, prawie niespokojne na nieznajomego i odpowiedział:
— Tak, panie.
— Oczekiwałem pana — podchwycił — i to pana nie zadziwi wcale, gdy się pan dowie, że jestem synowcem pana Daniela Savanne, który do pana pisał.
Bratobójca odetchnął.
Podał rękę młodzieńcowi, który ją uścisnął.
— Dziękuję panu, żeś przybył na spotkanie nasze — rzekł — i wyrażę wdzięczność pańskiemu stryjowi. Ale bądź pan łaskaw objaśnić mnie jednem słowem... Pogrzeb mego biednego brata?..
— Odbędzie się dopiero dziś; opóźniono ceremonię, o ile było możebne, ażeby dać czas panu przyjechać... Wyprowadzenie zwłok nastąpi o godzinie drugiej punktualnie.
Aurelia z synem zbliżyli się do mówiących.
— Chwała Bogu! — rzekła pani Verniere, usłyszawszy Henryka — przyjechaliśmy na czas.
Synowiec Daniela skłonił się Aurelii i podchwycił:
— Mój stryj gorąco pragnie się z państwem zobaczyć przed godziną żałobnego obrzędu i polecił mi wyrazić w imieniu jego prośbę, aby państwo raczyli usiąść przy jego stole... Śniadanie będzie o jedenastej... Państwo będą mieli czas otworzyć swe walizy i przebrać się.
— Z ochotą przyjmuję tak uprzejme zaprosiny pana Savanne — pośpieszył odpowiedzieć Robert. — Pilno mi wynurzyć mu wdzięczność za jego postępowanie.
— Opuszczam więc państwa i pośpieszam uprzedzić stryja, że może na państwa liczyć.
Henryk się oddalił.
Robert, pozostawiwszy żonę i jej syna w ich numerach hotelowych, objął w posiadanie swój pokój, zamkną? do komody torbę, zawierającą paczki banknotów, skradzionych bratu, i przywdział ubiór grubej żałoby, mówiąc do siebie:
— Niepotrzebnie bałem się... Przyjęcie tak wyraźnie sympatyczne, jakiegośmy doznali, dowodzi oczywiście, że wszystko idzie dobrze. Naturalnie, podróż dziś po południu do Saint-Ouen będzie jedną z najmniej przyjemnych wypraw, ale dla sumy 850000 franków będę umiał w ciągu godziny lub dwóch nakazać milczenie nerwom i odegrać komedyę boleści. Mam najzupełniejszą pewność, że się nie zetknę z odźwierną Weroniką, umarłą lub konającą w szpitalu św. Ludwika. Dla mnie to punkt najgłówniejszy... Nikt, prócz niej, nie może mnie poznać, zatem niema się czego obawiać!
Podczas gdy Robert tak monologował, żona jego przygotowywała się i ubierała w suknię żałobną, przywiezioną z Berlina.
Filip, jakkolwiek nie łączył go żaden węzeł z nieboszczykiem, jednak również przywdział żałobę dla przyzwoitości.
O godzinie jedenastej Vernierowie przybyli do Daniela Savanne.
Uprzedzony przez synowca, sędzia śledczy czekał na nich.
Lokaj natychmiast ich wprowadził, stawiając w ten sposób mordercę wobec urzędnika, któremu powierzono sprawę morderstwa.
Daniel wyciągnął ręce ku Robertowi, który je ujął i uścisnął bez najmniejszego niepokoju.
A jednak wiedział dobrze, że jedna z tych rąk mogłaby podpisać rozkaz aresztowania go natychmiast.
Twarz jego, doskonale ułożona, wyrażała zmartwienie głębokie, ale powściągane... Oczy zaczerwienione przez silne tarcie zdawały się nosić ślady łez.
— Spotykamy się dziś po raz pierwszy — odezwał się doń Daniel Savanne czule — jakkolwiek uszczęśliwiony jestem poznaniem pana, cierpię wielce, iż stosunki nasze zaczynają się wśród okoliczności tak bolesnych...
— Rzeczywiście, bardzo bolesnych — odpowiedział Robert głosem zbolałym. — Jedyna to moja pociecha, że widzę, jak mój nieszczęśliwy brat był szanowany i kochany przez wszystkich... Dziękuję panu za to przywiązanie, jakie mu okazywałeś, gdy żył, i jakie jeszcze okazujesz pan, chociaż go już niema... Wiem, jakie węzły żywej przyjaźni łączyły pana z Ryszardem, i wiem, jakiemi staraniami otacza pan jego córkę, wychowywaną w pańskim domu... Wierzaj mi pan, że jestem i będę zawsze głęboko dla pana wdzięczny.
Następnie, przedstawiwszy żonę, potem Filipa, dodał:
— Pani Verniere, której boleść wyrównywa mojej, i która sercem kobiety i matki pragnie pocieszać biedne dziecko sierotę... Mój pasierb, hrabia de Nayle, uczeń szkoły sztuk i rzemiosł w Châlons.
Daniel skłonił się głęboko Aurelii i uścisnął rękę Filipowi.
— Nasza kochana Alina — rzekł następnie — — potrzebuje rzeczywiście pociechy i otuchy... Córka moja nie podoła temu zadaniu... Bądź pani dla niej matką... Pokochaj ją... ona na to zasługuje...
Robert miał zadać kilka pytań Danielowi, gdy Henryk Savanne wszedł.
— Oto Alina — rzekł do stryja — dowiedziawszy się, że pan Verniere przyjechał, chciała się z nim zobaczyć natychmiast.
Zaledwie dokończył tych słów, gdy ukazała się córka Ryszarda, podtrzymywana przez Matyldę, blada, prawie jak umarła w długiej odzieży czarnej.
Zbliżyła się do Roberta, który wyciągnął ku niej ramiona i wybuchając płaczem, osunęła mu się na piersi.
— Mój ojciec... Mój biedny ojciec! — wyjąkała wśród łez.
Nędznik przycisnął ją do serca i, jak drugi Judasz, zdobył się na nikczemną odwagę, aby przycisnąć usta do czoła dziecka, któremu zabił ojca!..
— Moja ukochana — rzekł głosem, jakby ze wzruszenia złamanym — nieszczęścia, które cię spotkało, niepodobna przeboleć, ale my tu jesteśmy, ażebyśmy przynajmniej starali się złagodzić.
Pani Verniere ujęła Alinę w swe ramiona.
— Dla ciebie, moje biedne dziecko — rzekła — chcę być matką... Matką pełną uczucia!.. Pomówimy następnie o tym, którego już niema i którego opłakujemy razem...
Alina płakała rzewnio.
Filip, nieruchomy i niemy, patrzył na tę młodą dziewczynę, której przed pięciu minutami jeszcze nie znał, i czuł, jak go ogarnia dziwny, niewytłomaczony niepokój.
Bo pomimo płaczu, od którego oczy były zaczerwienione, pomimo zmartwienia, od którego pobladły jej rysy zmęczone, Alina w tym stroju czarnym pozostawała idealnie piękną i nawet jeszcze bardziej teraz, gdy cierpienie poetyzowało jej urodę.
Filip znajdował się jakby w zachwycie wobec tej twarzy dziewicy męczennicy, wobec tych wielkich oczu wilgotnych, których spojrzenie, skąpane w łzach, nie zatrzymało się wcale, na nim.
Pomału, pod wpływem pieszczot pani Verniere, uspokoiła się nieco. Jakaś nić sympatyi zawiązała się odraził między temi obiema kobietami.
Lokaj oznajmił, że podano śniadanie.
— Nie możemy pomówić w tej chwili — rzekł Daniel Savanne do Roberta — ale podczas naszej bolesnej podróży do Saint-Ouen, dam panu o zbrodni, okrywającej nas żałobą, objaśnienia, których pan oczekujesz niezawodnie z niecierpliwością.
— Będę czekał — odpowiedział Robert. — Ale pozwoli mi pan przedewszystkiem zadać sobie jedno pytanie...
— Jakie?
— Czytałem w Berlinie w jednej z gazet francuskich sprawozdanie z katastrofy...
— Więc?..
— Pisano o kobiecie, ofierze swego poświęcenia...
— Odźwiernej fabrycznej, tak...
— Czy ta biedna kobieta żyje?
— Żyje.
— Czy jest nadzieja ocalenia jej?
— Nietylko nadzieja.. ale pewność.
Robert czuł dreszcz, przebiegający mu po skórze.
Daniel Savanne ciągnął dalej:
— Niestety jednak wyzdrowienie jej będzie zawsze niezupełne...
— Dlaczego?
— Otrzymałem wczoraj raport od chirurga głównego w szpitalu św. Ludwika, z wiadomością o przedsięwziętej przezeń operacyi u rannej. Operacya powiodła się doskonale, ale kula, ugodziwszy nieszczęśliwą, zrządziła wielkie zaburzenia w organach wzroku. Weronika Sollier wyjdzie ze szpitala tak silną, jak była przedtem, ale dotknięta ślepotą na całe życie.
— Niewidoma! — wykrzyknął Robert tonem głębokiego ubolewania, ale z uczuciem wewnętrznem niezmiernej radości.
— Tak, niestety... nieuleczalną, jak się zdaje na zawsze...
Weszli do sali jadalnej i rozmowa z konieczności została przerwaną.
Lecz bratobójca pozbył się już ostatniej obawy.
Teraz mało go już obchodziło, czy Weronika Sollier żyć będzie.
Jest i pozostanie ślepą. Zatem nie będzie mogła poznać go, w razie gdyby traf nieprawdopodobny zetknął ich z sobą.
Nie zadziwimy nikogo, twierdząc, że śniadanie było bardzo smutne, jakkolwiek wobec Aliny unikano wymówienia choćby jednego słowa dotyczącego zbrodni, która ją pozbawiła ojca.
Nadeszła godzina dla udania się do Saint-Ouen.
Dwa powozy, przysłane przez przedsiębiorstwo pogrzebowe, zatrzymały się przed mieszkaniem sędziego śledczego.
Pojechano.
Im bardziej zbliżała się straszna chwila, tem bardziej Alina traciła tę trochę odwagi, którą czerpała w swej woli.
Wsiadła do jednego z powozów wraz z Matyldą, Henrykiem Savanne i Filipem de Nayles, w drugim zaś zajęli miejsca Daniel, Robert i pani Verniere.
Skoro tylko powozy opuściły bulwar Malesherbes, kierując się ku Saint-Ouen, zawiązała się znów rozmowa między Robertem i sędzią śledczym, przerwana w sali jadalnej.
— Teraz gdy możemy mówić zupełnie swobodnie — rzekł bratobójca do urzędnika — raczy mi pan dać o zbrodni w Saint-Ouen obszerniejsze szczegóły, niż zamieszczone w dziennikach.
Daniel spełnił życzenie.
Drobiazgowo opowiedział wszystko, co wiadomo już jest naszym czytelnikom.
Opowiadanie, jakkolwiek zwięzłe, było bardzo długie.
Aurelia drżała ze zgrozy.
Robert chwilami nie mógł powstrzymać się od głuchych wykrzykników.
— I cóż pan powziął za wniosek? — zapytał sędziego, gdy skończył opowiadanie — z tych poszukiwań, tak zręcznie prowadzonych? Czy jakie przeświadczenie powstało już w umyśle pańskim? Czy jesteś pan już na śladzie zbrodniarzy?
— Muszę się przyznać — odparł smutnie urzędnik — nie jestem na żadnym śladzie... ja nie mogę ani nikogo wskazać, ani nawet podejrzcwać...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.