<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LVII.

— Nikogo! — powtórzył Robert z nowym dreszczem radości.
Sędzia śledczy ciągnę! dalej:
— Czy mamy do czynienia z ludźmi, którzy oddawna knuli zbrodnię, spełniając ją w chwili, kiedy wiedzieli, że kasa jest bardzo obfita, czy też znajdujemy się wobec fachowców, należących do bandy złoczyńców, grasujących teraz w Paryżu i w okolicy...
Co do mnie przechylić się gotów jestem na stronę ostatniego przypuszczenia.
Zresztą dość będzie aresztować jednego z członków bandy, ażeby pewnym być w tym przedmiocie, aresztowanie zaś to nieomieszka nastąpić, gdyż cała policya została wprawiona w ruch.
Robert podchwycił:
— Przed chwilą, odtwarzając szczegóły zbrodni z zadziwiającem jasnowidzeniem, utrzymywał pan, panie sędzio, że odźwierna fabryczna, nadbiegłszy na pomoc swemu panu, musiała się zetknąć przynajmniej z jednym z morderców... zatem widziała tego człowieka... Czyż nie mogła dać panu opisu, któryby dopomógł w poszukiwaniach?
Daniel Savanne potrząsnął głową.
— Stan Weroniki Sollier nie pozwolił mi jeszcze jej zbadać — odparł. — Będę to mógł uczynić dopiero wtedy, gdy chirurg, który ją leczy, oświadczy mi, że jest ona w stanie rozumieć mnie i odpowiadać..
— O! to fatalne opóźnianie! — wyszeptała pani Verniere.
Robert zagadnął:
— Kto to jest ten Klaudyusz Grivot, którego nazwisko wymieniłeś pan z pochwałami?
— To główny majster fabryki. Uczciwy i zacny chłopiec, w którym biedny brat pański pokładał zupełne zaufanie. To on, przedostawszy się jeden z pierwszych na dziedziniec płonącej fabryki i pobiegłszy ku pawilonowi, gdzie spodziewał się uratować księgi rachunkowe, podniósł trupa swego pryncypała... Od niego, jak i od kasy era mamy wiadomości i wskazówki, które będą dla nas zapewne później wielce użyteczne...
Powozy żałobne zatrzymały się.
Daniel wyjrzał przez drzwiczki.
— Jesteśmy na miejscu — wyrzekł:
Wielka brama, urządzona w parkanie fabryki zniknęła pod długiemi obiciami czarnemi z frendzlami srebrnemi.
Na tym kirze żałobnym widniały wielkie cyfry nieboszczyka:

R. V.

Tłum, zwarty, milczący, cisnął się na ulicy Hordouin.
Wszyscy obnażyli głowy z uszanowaniem, gdy członkowie rodziny wysiedli z powozów żałobnych.
W kaplicy pogrzebowej znajdowało się tylko dwóch ludzi, Klaudyusz Grivot i mańkut Magloire.
Razem przepędzili ostatnie godziny czuwania przy zwłokach Ryszarda Verniere.
Gdy Robert przechodził pod draperyami żałobnemi, które czyniły bramę fabryczną podobną do bramy grobowca, sądził przez sekundę lub dwie, że serca mu zabraknie i że sił mu nie starczy iść dalej.
Zrozumiał jednak, że taka słabość byłaby nie wytłomaczoną, a zatem niebezpieczną, i w tem przeświadczeniu czerpał siły.
Kierowany przez Daniela Savanne, przebył kilka stopni, prowadzących do pokoju na dole w pawilonie, przekształconym na kaplicę żałobną.
Przestąpił próg.
W tejże chwili Klaudyusz Grivot podniósł głowę i spojrzał na przychodzących.
Kiedy spostrzegł Roberta, idącego obok sędziego śledczego, wydało mu się, że jest igraszką snu, podobnego do tego, jaki miał nocy poprzedniej.
Nogi ugięły się pod. nim, zbladł i zachwiał się.
Robert, udając najzupełniejszy spokój, utkwił wzrok w mieniących się oczach wspólnika.
Ten wzrok mówił z niemą wymową:
— Miej baczność na siebie. Uspokój się! Nie mamy się czego lękać.
Klaudyusz, wciąż wystraszony, cofnął się w tył i jakby miał upaść.
Magloire go podtrzymał, szepcząc do ucha:
— Ależ bądźże silniejszym!.. Do licha!.. Co za baba!..
— To nie moja wina — odpowiedział Grivot pocichu. — Serce mi się ściska... Słabo mi...
Robert zbliżył się do katafalku.
Przez chwilę miał śmiałość przyglądać się twarzy swej ofiary, potem osunął się na kolana, zasłonił twarz oburącz, jakby dla ukrycia łez.
Weszła Alina, podtrzymywana przez Matyldę i panią Aurelię.
Wyprostowana, sztywna, idąc krokiem lunatyczki, jakby w śnie magnetycznym, zbliżyła się do trumny.
Zatrzymała się nagle.
Wargi jej drżały, całe ciało trzęsło się od drgania bolesnego, oddech spazmatyczny podnosił pierś, ręce jej wpiły się w ramiona Matyldy i pani Verniere.
Odległość zaledwie jednego metra oddzielała ją od katafalku.
Znów zaczęła iść, przebyła tę przestrzeń i, nachyliwszy się raptownie, dotknęła ustami czoła nieboszczyka.
Dotknięcie ciała zlodowaciałego wyrwało jej okrzyk przerażający, wyprostowała się, rękami wyrzuciła przed siebie i padła nieprzytomna w ramiona, które ją podtrzymały.
Henryk i Filip wynieśli ją na świeże powietrze.
Podczas gdy Aurelia i Matylda otaczały ją staraniami, oficyaliści przedsiębiorstwa pogrzebowego zabili wieko trumny, wynieśli ją z pawilonu i ustawili na karawanie, gdzie znikła wkrótce pod kwiatami i wieńcami! Jeden z wieńców nosił te wyrazy z pereł czarnych:

Memu nieodżałowanemu bratu.

Przysłany był zrana do Saint-Ouen przez Roberta Verniere, bratobójcę.
I nikt, z wyjątkiem Klaudyusza Grivot, jego wspólnika, podejrzewać nie mógł potwornej obłudy nędznika.
Alina przyszła do przytomności, ale nie miała już sił, i niepodobna jej było, jak pragnęła, iść pieszo na cmentarz, za trumną biednego ojca.
Wsadzono ją do powozu, gdzie pani Verniere i Matylda zajęły miejsce obok niej, usiłując uspokoić jej rozpacz łagodnemi tkliwemi słowy.
Orszak ruszył pod eskortą plutonu piechoty, gdyż Ryszard Verniere był kawalerem legii honorowej.
Sznury karawanowe trzymali: Daniel Savanne, Filip de Nayles, Klaudyusz Grivot, majster i kasyer Prieur.
Robert Verniere szedł na czele za trumną.
W pierwszym szeregu za nim postępował Magloire, trzymając za rękę małą Martę, potem następował tłum, wszyscy robotnicy fabryczni, cała ludność z Saint-Ouen i okolicy, wreszcie karety żałobne.
Elegancki ekwipaż posuwał się na samym końcu.
W powozie tym znajdował się tylko jeden człowiek.
Był to baron Wilhelm Schwartz, urzędnik do szczególnych poruczeń przy ambasadzie niemieckiej.
Co na pogrzebie wielkiego przemysłowca porabiał naczelnik szpiegów w Paryżu?
Z depeszy, przysłanej mu z Berlina, dowiedział się o przyśpieszonym wyjeździe Roberta z rodziną; w telegramie tym zalecano mu powziąć wiadomość o przyczynie tej nagłej i nowej podróży do Francyi.
Nie chcąc się tym razem zdawać na nikogo, przyjechał do Saint-Ouen, a rezultat jego spostrzeżeń osobistych dał mu do myślenia, że był na mylnej drodze w pierwszych domysłach.
Jakże przypuścić, że Robert tak śpieszący do Paryża z żoną i pasierbem i idący teraz z twarzą, skrzywioną z bólu, po za karawanem brata, był mordercą tego brata.
Nic w świecie nie mogłoby się wydać nieprawdopodobnem. Niemniej jednak w głowie tego Niemca powstała niejaka wątpliwość, a raczej cień wątpliwości.
— Wszystko jest możebne — mówił do siebie — nawet to, co jest nieprawdopodobne... nawet niemożebność...
Wiemy, że się nie mylił.
Matylda i Aurelia postanowiły nie pozwolić Alinie, by wysiadła na cmentarz.
Obawiały się dla biednego dziecka nowego ataku, którego skutki mogłyby być niebezpieczne.
Córka Ryszarda, zaślepiona łzami, dała się przekonać, i po za miejscem spoczynku oczekiwała końca ceremonii.
Pokropiono trumnę wodą święconą i tłum rozszedł się bardzo wzruszony.
Karety żałobne odwiozły Roberta z rodziną do Daniela Savanne.
Alina tak była złamana i rozgorączkowana, że musiano ją położyć do łóżka.
Czemprędzej wezwano do niej doktora.
Po raz drugi oświadczył, że stan młodej dziewczyny, jakkolwiek wymagający wielkich starań, nie jest żadną miarą niebezpieczny i chyba tylko niespodziewane jakieś komplikacye mogłyby wzbudzić obawę.
Sędzia śledczy zatrzymał rodzinę Verniere na obiedzie.
Przez ten czas sędzia mógłby wyłuszczyć bratu Ryszarda projekty o przyszłości, które nastręczyły mu się w myśli, a których urzeczywistnienie, gdyby było możliwe, przedstawiałoby wielkie korzyści.
Daniel Savanne rad był, że i Aurelia obecną jest rozmowie, którą pragnął mówić z jej mężem i zaczął mówić w te słowa:
— Obecnie, gdyśmy ukończyli nasze bolesne zadanie, gdy mogiła na zawsze się zamknęła nad bratem pańskim, nad moim przyjacielem, musimy pamiętać o nim, i z miłości dla niego zająć się jego córką, biednem dzieckiem, które pozostaje sierotą i do tego zrujnowaną... Nieprawdaż?..
Na to odpowiedział Robert:
— Gdybyś pan, drogi panie Savanne, nie poruszył tej kwesty i, ja nieomieszkałbym jej poruszyć, co niech będzie dowodem, że pojmuję jej doniosłość.
— To chcę wytłomaczyć ci jasno i krótko położenie Aliny.
— Powiedziałeś pan, że jest zrujnowaną? — zauważyła Aurelia.
Sędzia śledczy podchwycił:
— Cały jej majątek składa się dziś z trzydziestu tysięcy franków, złożonych przez jej ojca w banku lyońskim. Do tej sumy trzeba dodać drugą prawie równą, przedstawiającą wartość placów w Saint-Ouen, na których wznosiła się spalona fabryka... Ogółem sześćdziesiąt tysięcy franków, z czego trzeba potrącić koszta uregulowania spadku i t. p., pozostanie więc Alinie około pięćdziesiąt pięć tysięcy franków... Otóż w naszych czasach przy trzech procentach, jakie dają pieniądze, dochód jej będzie nędzny.
— Alinę zabierzemy z sobą — rzekła żywo pani Verniere — nie trzeba jej nic, ja potrafię przypuścić ją do części majątku, którym rozporządzam.
Robert wtrącił się:
— Tę kwestyę trzeba odłożyć na później, jakkolwiek zgadzam się na twój zamiar zupełnie — odezwał się do żony.
Poczem, zwracając się do Daniela Savanne, dodał:
— Ale nie nadmieniasz pan nic o wynagrodzeniach, przynależnych od towarzystw, w których mój biedny brat był ubezpieczony...
— Ryszard Verniere nie był ubezpieczony! — odparł urzędnik.
— Nie był ubezpieczony! — zawołał Robert — to trudne do uwierzenia i nieprzebaczalne... Ależ to prawie szaleństwo!
— Tak, byłoby to szaleństwo, gdyby nie okoliczności, w jakich to nastąpiło.
I Daniel opowiedział, skutkiem czego ubezpieczenie nie zostało odnowione.
— A! to fatalność! — wyszeptał Robert.
— Tem bardziej — podchwyciła Aurelia — należy urzeczywistnić projekt, który poruszyłam...
— Ja — odezwał się Daniel — nie wątpiłem nigdy w dobroć serca państwa obojga... byłem zgóry pewny, że ofiarujecie opiekę biednej Alinie, ale nie o tem ja marzyłem...
— A o czem? — zapytał bratobójca.
— Wiem, bo mi Ryszard o tem mówił, żeście niegdyś uczyli się razem mechaniki, stosowanej do przemysłu, potrzeb wojskowych, marynarki, i że pańska wiedza i zdolności w niczem nie ustępowały, posiadanym przez niego, i że niegdyś myślał o przypuszczenie pana do współki, lecz zaszła między panami różnica poglądów nagle was poróżniła... Czy tak?..
— Najzupełniej.
— A więc dlaczegobyś pan dziś nie poprowadził dalszego ciągu jego interesów, tak fatalnie przerwanych, a coraz więcej się rozwijających z każdym dniem?..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.