<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Henryk Savanne wyjął z kieszeni małą torebkę z instrumentami stalowymi różnych kształtów.
Wyjął z nich jeden, mały i giętki, w którym na końcu osadzony był gładki kamyczek czarny, rzucający odbłyski metaliczne.
Potem, wziąwszy krzesło, postawił je przy jednem z okien, oświetlających salę, i rzekł do robotnika:
— Siadaj pan i nie bój się.
Vide-Grouset klął ciągle i narzekał, ale trochę uspokojony pewnością, z jaką nieznany młodzieniec obiecywał mu ulgę niezwłoczną, usiadł na krześle.
— Przechyl pan głowę w tył — rozkazał Henryk Savanne.
Robotnik był posłuszny.
Przy wszystkich stołach klienci matki Aubin przerwali śniadanie.
Spojrzenia wszystkich zwróciły się ku temu młodzieńcowi, ubranemu elegancko, o twarzy sympatycznej, który pomimo bardzo młodego wieku nakazywał szacunek i posłuszeństwo.
Zapanowała grobowa cisza.
Henryk Savanne oparł głowę Vide-Grouseta na piersiach swych i lewą ręką z niezwykłą zręcznością wywinął powieki chorego.
Wtedy ręką prawą wsunął między powieki koniec swego narzędzia, powiódł niem lekko i powoli na prawo i na lewo, i znów z lewej ku prawej stronie na powiece oka.
Po dwóch czy trzech sekundach tej niemiłej operacyi odjął narzędzie i przyjrzał się końcowi instrumentu.
Vide-Grouset podniósł się raptownie, nie cierpiąc wcale, uwolniony od opiłki żelaza, która wpadła mu do oka.
— A! to cudownie — zawołał z oczyma wytrzeszczonemu — Nie czuję już nic!.. Wyjąłeś pan wszystko, nic nie dotknąwszy... Czy pan czarownik jesteś, czy co?
— Nie — odpowiedział Henryk Savanne, śmiejąc się — w tem niema żadnych czarów... Uczyłem się okulistyki i jestem wychowańcem szpitala Quinze-Vingts. Operacya, której pana poddałem (jeżeli może się to operacyą nazywać), jest jedną z najprostszych i dziwię się, że, pracując w fabryce, robiąc piłą i młotem, nie znacie panowie sposobu pozbywania się opiłków metalicznych, które mogą was oślepić. Pan miałeś opiłkę pod powieką, było to niebezpieczne dla pańskiego wzroku, gdyż mogło wywołać silne zapalenie. Teraz nie masz się pan czego obawiać, opiłka już jest usunięta. Patrz pan.
Henryk Savonne pokazał zdumionemu mechanikowi koniec narzędzia.
Vide-Grouset spojrzał.
— Tę drobną płatkę ciemną to ja miałem w lewem, oku? — zapytał.
— Tak.
— A jakże wyszła z oka?
— Bardzo prosto. Narzędzie moje zakończone jest silnym magnesem, który przyciągnął opiłkę metaliczną do siebie i w ten sposób pan się jej pozbyłeś.
Ucieszne hurra powitało ostatnie słowa paryskiego okulisty. Klaskano w ręce, a robotnicy, opuściwszy stoły, cisnęli się do młodzieńca, winszując mu głośno.
Henryk Savanne z trudnością zdołał się uwolnić od tej uroczystej owacyi. Wreszcie, uścisnąwszy wszystkich ręce, usiadł znów przy stole.
Operowany kazał sobie podać jedzenia, ale dużo, bo, jak twierdził, widocznie opiłki w oku dają większy apetyt.
Śmiano się z jego konceptu.
Tymczasem Klaudyusz Grivot wyszedł z gabinetu, gdzie razem z nim jedli śniadanie i inni majstrowie i rysownicy z fabryki Verniera.
Ukłonił się Henrykowi Savanne, którego miał sposobność kilka razy widzieć u swego pryncypała i opuścił zakład, ażeby dosiąść roweru i udać się do Saint-Denis.
Przedłużająca się nieobecność matki Aubin, która zwykle o tej porze nie opuszczała bufetu, wydała się dziwną wielce stołownikom.
Jakaś kobieta, ciekawsza od innych, zapytała:
— A gdzie to, Maryo, wasza pani?.. Czy chora?
— Bogu dzięki, nie — odrzekła. — Pani jest teraz przy jednej z naszych lokatorek, pani Germanie.
— Germanie, z naszej fabryki?
— Tak.
— Czy ma się gorzej?.. Czy bardziej cierpi?
— Może już nie cierpi w tej chwili, bo może już umarła.
Ten wyraz: Umarła, najstraszniejszy, najbardziej przerażający ze wszystkich istniejących, przejął nawskroś dreszczem tych, co słuchali.
— Umarła! — powtórzyła pytająca — co za nieszczęście! A! biedna kobieta! Dzielna z niej była matka, zabijała się pracą, ażeby wyżywić swe dziecko.
— Małą dziewczynkę lat siedmiu czy ośmiu — podchwyciła inna robotnica.
— I męża nie miała — wtrąciła trzecia.
— Tak, nie miała męża! — podjęła ta, która zagadnęła pierwsza — gałgan jakiś ją zdarzył, potem opuścił biedaczkę! A! ci łotrzy mężczyźni! — dodała z głuchym gniewem — a! łajdaki’! dla dogodzenia kaprysowi rzucają biedną dziewczynę na nędzę wraz z dzieckiem, pozostawiając jej do wyboru, albo rzucić się do rzeki, albo szargać się po rynsztokach, bo nie wszystkie mają odwagę jak Germana, która się zapracowała na śmierć! A! rozbójnicy, na gilotynę z nimi!
Mężczyźni obecni opuścili nosy, nic nie odpowiadając.
Kobiety przytakiwały głośno.
— Ma racyę! Ma racyę!.. — powtarzały, kiwając głowami.
Drzwi od strony wybrzeża otworzyły się i weszła matka Weronika, odźwierna z fabryki Ryszarda Verniera, trzymając w ręku koszyk blaszany na butelki.
Wszyscy ją tu znali.
Życzono jej dzień dobry.
Weronika odkłoniła się i poszła do bufetu.
— Przychodzę odnowić zapas wina — rzekła do Maryi. — Niech mi pani da sześć kwart, jak zwykle.
— Zaraz, matko Weroniko... zaraz ci usłużę. Nie będziesz czekała — odpowiedziała Marya.
I, wziąwszy koszyk poszła do piwnicy.
Pani Weronika zauważyła już Henryka Savanne mańkuta Magloire, jedzących śniadanie przy tym samym stole.
Ukłoniła się jednemu i podała rękę drugiemu.
Czcigodna odźwierna poważała bardzo kataryniarza; lochała go nawet, wiedząc, jak ma dobre serce.


∗             ∗

Nikt w Saint-Ouen nie ośmieliłby się wątpić o litościwem usposobieniu matki Aubin.
Nigdy ona nie odmówiła kredytu robotnikom, będącym w kłopotach. Tylokrotnie zawodziła się na nich, traciła pieniądze u swych klientów, mało delikatnych, co nie przeszkodziło jej postępować tak samo, gdy się zdarzyła sposobność.
— Lepiej być oszukanym, niż bez litości — mawiała chętnie.
Zresztą nie zubożyło jej to, a czuła się bardzo szczęśliwą.
Jej handel kwitł, a wdowa bezdzietna nie miała dla kogo zbierać.
Czule kochała swego męża, dzielnego i zacnego robotnika, i ubóstwiała syna jedynaka, ładnego chłopca, który zmarł w szesnastym roku życia.
Od wczesnej młodości pracowała ciężko, poznała walkę o byt, rozczarowanie, boleść, wiedziała też ta zacna kobieta, jak często życie staje się trudnem i połnem cierpień dla pracujących.
Pokochała bardzo Germanę, która, jak ona, pracowała do upadłego, jak ona niegdyś walczyła z losem, a mimo to nie mogła sobie dać rady. Lubiła Martę, przez pamięć na dziecko swe nieodżałowane, które straciła.
Kiedy więc ujrzała biedną Germanę, gasnącą w jej ramionach i pod pocałunkami Marty, jęk wydobył się z jej piersi, łzy popłynęły, a serce jej ścisnęło się boleśnie.
Ta istota tak jeszcze młoda, umierająca w osamotnieniu, bez matki przy niej, któraby udzieliła jej ostatnich starań otrzymałaby jej ostatnie tchnienie, bez męża, któryby jej zamknął powieki; ta sierota, pozostająca sama na świecie, wszystko to ją wzruszyło aż do głębi wnętrzności.
— Ja będę jej matką — rzekła do siebie, całując Martę — i uczynię dla niej, co uczyniłaby jej matka.
Sama ubrała nieboszczkę, w ostatnie pośmiertne ubranie.
Sama poszukała w swej szafie najładniejszej bielizny dla umarłej.
Sama przyniosła wody święconej, postawiła krzyż w głowie, pozapalała świece na małym stoliczku przy łóżku i spuściła roletę.
Była to dla nieboszczki kaplica żałobna.
Ponura ta praca zajęła sporo czasu.
Matka Aubin nie myślała już nic o restauracji swej, ani o godzinie śniadania dla robotników.
Przy trupie Germany Sollier zapomniała o wszystkiem, myśląc tylko o nieboszczce i o jej córce.
Marta płakała ciągle, trzęsła się nerwowo.
Matka Aubin ujęła ją za rękę i głosem cichym, jakby się obawiała obudzić biedaczkę, która już zasnęła na wieki, rzekła do niej:
— Chodź ze mną, moja mała... Nie możesz tu pozostać w takiej chwili.
Marta rzuciła spojrzenie, skąpane w łzach, na ciało martwe swej matki, wyciągnęła ku niemu drobne rączęta i wyjękła głucho, głosikiem łzawym, zaledwie zrozumiałym:
— Nie... nie... ja nie chcę opuścić mej biednej mamy... ja chcę być przy niej...
— Nie pozostanie ona samą, ja ci to przyrzekam — odparła matka Aubin. — Ale tu być nie możesz... to nie na twe siły...
I, biorąc dziecko w ramiona swe, wyprowadziła z pokoju żałobnego.
W salach restauracyi goście jedli dalej śniadanie, bez żadnego hałasu.
Rozmowy toczyły się pół-głosem.
Zapowiedź bliskiego zgonu, lokatorki matki Aubin zasępiła wszystkich biesiadników.
Pani Weronika czekała na powrót Maryi, która poszła do piwnicy po wino.
Służące podawały kawę w ciężkich filiżankach, razem z karafką koniaku, przerżniętą liniami, oddzielajęcemi miarę jednego małego kieliszka Henryk Savanne przypatrywał się z zajęciem siedzącym za stołem robotnikom, między którymi znajdowały się typy oryginalne i ciekawe.
W chwili wejścia ich, wszelkie rozmowy ustały i spojrzenia wszystkich skierowały się na starą kobietę i na małą dziewczynkę, którą wielu znało.
Widząc twarz zmienioną matki Aubin i rozpacz dziecka, każdy zrozumiał, co się stało.
Jedna z kobiet, matka rodziny, pracując w tym samym warsztacie, gdzie zatrudnioną była Germana, zapytała właścicielki zakładu.
— Więc niema już nadziei?
Matka Aubin oparła rękę na głowie małej Marty i odpowiedziała te wyrazy, które raczej odgadnięto, niż usłyszano:
— Ona jest sierotą.
Głuchy szmer rozszedł się, potem ustał, i zapanowała głęboka cisza.
— Katarzyno! — rozkazała matka Aubin jednej ze służących — idź pod numer 17 i czuwaj przy biednej kobiecie, której nie można pozostawiać samej... Kiedy Franciszka zje śniadanie, pójdzie cię zastąpić... Będziemy się zmieniały kolejno..
Służąca spełniła polecenie natychmiast i udała się doglądać nieboszczki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.