<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Dwaj wspólnicy wyszli z hotelu i udali się do jednej z restauracyj w pobliżu placu Rzeczypospolitej.
Było już późno.
Tu już im nic nie przeszkadzało jeść długo, nie mówiąc już nic o uknutym spisku.
Obadwaj byli weseli, obadwaj patrzyli w przyszłość różowo.
Pierwszy Klaudyusz zauważył, że pozostali w restauracyi sami.
— Która godzina? — zapytał Roberta.
Ten wyciągnął z kieszonki kamizelki piękny chronometr na łańcuszku, przybranym licznemi brelokami.
— Jedenasta! — wyrzekł, spojrzawszy na tarczę emaliowaną.
Na widok tego pieścidełka wielkiej wartości, Klaudyusz Grivot nie mógł powstrzymać się od ździwienia.
— Jakto — zawołał ze śmiechem — czy niema lombardów w Berlinie?
— E! widzisz — odparł Robert — choćby mi zbrakło do ust co włożyć, nie rozstałbym się z nim... Ten zegarek, ten łańcuszek i breloki, to pamiątka od mej żony z czasów, kiedy jeszcze szalała za mną... Może jeszcze kiedyś przebaczy mi moje winy... Ale nigdyby mi nie przebaczyła rozstania się z tem cackiem, z którem łączy ją wspomnienie miłości... Kazała mi przysiądz, gdy mi go dawała, że go zachowam dla jej syna, jeżeli nie będziemy mieli dzieci...
— Cały romans czuły!... — wyrzekł Klaudyusz drwiąco.
— Zapewne, ale będę potrzebował swej żony w swoim czasie i nie chcę jej zranić śmiertelnie dla takiej bagateli. Ogranicza mnie w wydatkach, to prawda, ale zresztą moja to wina, nadużywałem jej zaufania, przepuściwszy trzy czwarte jej posagu. Ale gdy będę uległy, wkrótce pogodzę się z żoną i będę mógł dostać w swe ręce resztę. Rozumiesz mnie.
— Rozumiem, że masz słuszność — odparł Klaudyusz, który wziął zegarek i przyglądał się brelokom, jako amator.
— Prawdziwe klejnociki.. To kosztowało sporo pieniędzy.
— Tak.
Robert wskazał na jeden z breloków.
— Spójrz na tę pieczątkę to prawdziwe cudo...
— Lew, trzymający w szponach szmaragd... Cyzelowany ręką mistrza.
— Szmaragd jest nowoczesny, ale oprawę przypisują Benvenutowi Cellini...
— Doprawdy to możebne... Co znaczą te dwie litery H. N. wyryte? To nie twoje cyfry.
— To cyfry pierwszego męża, Henryka de Nayle, Pieczątka pochodzi od niego... Jeden z handlarzy starożytności w Berlinie ofiarował pokaźną sumę za nią...
— Kółko, trzymające łańcuszek, jest bardzo zużyte! — zauważył Klaudyusz. — Przy pierwszem silniejszem szarpnięciu może się zerwać. Miej się na baczności...
Robert przyjrzał się kółku.
— Masz słuszność — rzekł.
Przyniesiono rachunek.
Zapłacił Klaudyusz.
Po wyjściu z restauracyi majster przypomniał swemu przyjacielowi, gdzie się mają spotkać przed wyprawą, następnie udał się na pociąg do Saint-Ouen.
Brat Ryszarda Verniere przechadzał się jeszcze pół godziny po bulwarze, paląc cygaro, potem znów wrócił do hotelu.
Nie będziemy się rozwodzili nad wyjątkowo i doszczętnie zepsutą naturą tej osobistości.
Rozmowa, jaką miał z bratem swym, objaśniła już czytelnika w tym przedmiocie, gdyż żaden z zarzutów, uczynionych mu przez przemysłowca, nie był kłamliwy.
Robert Verniere nie miał ani wiary, ani godności, ani patryotyzmu.
Czcił tylko złotego cielca!
Nędznik stworzył sobie nikczemne dochody, sprzedając Prusom wszystkie tajemnice uzbrojeń, które jego studya specyalne pozwalały mu zbadać we Francyi.
Główny sztab niemiecki, korzystając z jego inteligencyi i zdolności, mi
ał w nim przez kilka lat użyteczne narzędzie, które sowicie opłacał. Powierzano Robertowi różne posłannictwa potajemne, dotyczące robót fortyfikacyjnych we Francyi... Zlecenia te spełniał ze zręcznością nadspodziewaną.
W sztabie uważano go też za pierwszorzędnego szpiega.
Stało się jednak, że po sumiennem wykonaniu nikczemnej pracy, której się podjął, osłabł w swej gorliwości i wpadł w podejrzenie (zresztą fałszywe), że jada chleb z dwóch pieców, to jest sprzedaje Francyi wiadomości zebrane w Niemczech.
Otoczono go ścisłym dozorem. Nic nie usprawiedliwiało powziętych podejrzeń, nie miano więc powodu do aresztowania go i wtrącenia do jakiej twierdzy, ale nieufność trwała dalej i wykreślono jego nazwisko z listy poddanych, zagranicznych, zamieszkałych w Prusach i pobierających zasiłki z funduszów sekretnych szpiegostwa.
Robert, gdy mu nagle odebrano żołd, widząc się raptownie bez utrzymania, upomniał się za sobą i zażądał objaśnień.
Nie odpowiedziano mu otwarcie.
Sztab główny nie chciał z nim zrywać raz na zawsze, w przewidywaniu, iż może kiedyś będzie go znowu potrzebował.
Słowem wynaleziono powody mniej więcej prawdopodobne, któremi musiał się zadowolić; odgadł jednak w nich kłamstwo, lecz tego nie okazał po sobie.
— Zawsze będę na wasze rozkazy — odparł poprostu. — I jestem przeświadczony, że w danej chwili usługi moje staną się niezbędnemi.
Od tej chwili trzeba mu było borykać się z całą falangą wierzycieli, i wtedy to żona jego powzięła postanowienie obronić część majątku, z którego miała używalność, być głuchą na wszelkie prośby o pieniądze, zasłaniając się obowiązkiem macierzyńskim względem syna.
Wierzyciele, nie otrzymując nawet zaliczek, stali się zawistnymi, i życie Roberta stało się też nieznośnem.
Trapiony wciąż dokuczliwie pomyślał o zbliżeniu się z bratem, a przynajmniej o spróbowaniu, a w razie niemożebności zbliżenia, postanowił wykonać znany czytelnikom plan, powzięty przez Klaudyusza Grivot.
W Berlinie, gdzie policya polityczna nie traciła go z oczu, dowiedziano się o jego wyjeździe do Paryża, a podróż ta dostarczyła materyału dla podejrzeń.
Wiadomo, że wyczerpały się jego środki i że jego żona zamyka przed nim swą kasę.
Po co jedzie do Francyi?.. Spróbować może sprzedaży tajemnic w Niemczech; postanowiono dowiedzieć się o tem koniecznie.
Nazajutrz po jego wyjeździe depesza cyfrowana przesłana została do specyalnego posła przy ambasadzie niemieckiej w Paryżu.
Oto jej przekład:
„Robert Verniere, brat Ryszarda Verniere, inżyniera marynarki w Saint-Ouen, opuścił wczoraj Berlin, udając się do Paryża. Podróżuje pod nazwiskiem Fryca Leymana, z paszportem, który mu został wydany, gdy służył w naszem biurze wywiadowczem. Odnaleźć tego człowieka, rozciągnąć nad nim dozór i wykryć przyczynę jego podróży do Francyi.“
Wskazówki, dane do poszukiwań, były jak widać po wyżej, bardzo niedostateczne.
Ale we Francyi szpiegostwo niemieckie uprawiane jest z taką zręcznością, i szpiedzy są tak liczni, że w ambasadzie miano przekonanie, iż przed upływem dwudziestu czterech godzin agenci jej odnajdą Fryca Leymana.
Trzeba się jednak było śpieszyć.
Wezwano natychmiast dyrektora biura wywiadowczego, dano mu do przeczytania depeszę, zalecając mu, ażeby nie stracił ani minuty.
Dyrektor ten, baron Wilhelm Schultz, był to mężczyzna lat trzydziestu pięciu, bardzo chudy i bardzo zręczny.
Przeszedł do swego gabinetu i na ćwiartce papieru bez nagłówka, wypisał te dwa wyrazy:
Przyjść natychmiast.“
Za cały podpis nakreślił dwa X. X.
I, włożywszy do koperty, zaadresował:

Panu Doktorowi O’Brien
42 bis ulica Wiktoryi.

To uczyniwszy, wsunął list do pugilaresu i wyszedł.
Ambasada niemiecka znajduje się przy ulicy Lille nr. 78.
Baron udał się na ulicę du Bace, a zobaczywszy posłańca, dał mu list i 40 su, mówiąc:
— Prędko pod wskazany adres... Pilne...
Posłaniec pobiegł, zaś dyrektor biura wywiadowczego udał się na ulicę Verneii, do domu pod nr. 4.
Tu znajdowało się jego mieszkanie prywatne, rodzaj małego pałacyku, który zajmował sam po kawalersku.
Służba jego osobista składała się z dwojga służących niemców.
Tu, w tem mieszkaniu, dość przyjemnem, baron Wilhelm Schultz oczekiwał odwiedzin d-ra O’Briena.
W ambasadzie niemieckiej zajmował stanowisko zaufane, sowicie płatne.
Uważano go za tembardziej cennego, że doskonale obeznany był z życiem paryskiem i znał język francuski przewybornie.
Baron Schultz otrzymał polecenie zorganizowania systemu informacyi z całego Paryża i poblizkich miastu okolic.
Zadanie swe spełniał tem lepiej, że, rozporządzając kredytem bardzo dużym, prawie milionowym, rozsiewał pieniądze ze szczodrością, która go nic nie kosztowała samego.
Schultz utrzymywał stosunki bezpośrednie tylko z trzema osobami, przywódzcami znanymi bandy wywiadowców niemieckich, tak licznych w Paryżu, z których najpoważniejszy nazywał się doktór O’Brien, magnetyzer, hypnotyzer, o którym opowiadał Klaudyusz Grivot Robertowi Verniere.
Obadwaj znali go w Berlinie.
O’Brien, pochodzący z rodziny irlandzkiej, osiadły w New-Yorku, był rzeczywiście doktorem, odbywszy bardzo sumiennie studya lekarskie i chirurgiczne.
Lat obecnie 48 był człowiekiem wielkich zasług. Członek wielu towarzystw naukowych zagranicą i we Francyi, gdzie zdołał zjednać sobie poważne stosunki, korespondent kilku akademii, cieszył się wielkim rozgłosem.
Studya jego, specyalnie skierowane ku chorobom nerwowym, ku hysteryi, musiały logicznie i fatalnie zaprowadzić go ku tym tajemniczym dziedzinom wiedzy, graniczącym z nadprzyrodzonymi objawami cudowności, które Amerykanie pierwsi wyprowadzili na światło dzienne.
Mówimy o hypnotyzmie, o suggestyi.
Zapędzony na tę drogę, O’Brien pojął wkrótce, że dla stosowania tych metod wola jego jest niewystarczająca. Nie dość chcieć, ale trzeba módz.
A czy wola jego była dość potężną, ażeby zmusić materyę do posłuszeństwa?
Czy posiadał fluid suggestyjny, mogący stać się czynnikiem magnetyzmu i hypnotyzmu?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.