<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Majstrowie oddalili się bardziej wzruszeni, niż chcieli to po sobie okazać, z wyjątkiem Klaudyusza Grivot, nieprzystępnego dla wzruszeń, w tym rodzaju.
Ryszard Verniere zatrzymał kasyera.
— Panie Prieur — zapytał go — jak pan stoi z inwentarzem i rachunkami rocznymi?
— Skończyłem je — odpowiedział urzędnik.
— Ze wszystkiem... z materyałem i towarami?
— Ze wszystkiem.
— Jakaż jest cyfra inwentarza?
— Dwakroć pięćdziesiąt tysięcy.
— Dobrze. Tak i ja przypuszczałem.
Ryszard Verniere wziął pióro, jakby zamierzał pisać pod dyktandem kasyera.
Wypytywał go dalej:
— Ile ma nam wpłynąć do 1-go stycznia?
Kasyer Prieur obdarzony był niepospolitą pamięcią.
Bez wahania odpowiedział:
— Dziewięćset pięćdziesiąt siedm tysięcy dwieście trzy franki i dziewięćdziesiąt centymów, z których dwieście pięćdziesiąt tysięcy zapisane jest na rachunek marynarki.
— Marynarka zapłaci trzydzieści... byłem dziś zrana w ministeryum, pan sam zainkasujesz... Rachunki i faktury do zapłacenia ile wynoszą?
— Trzysta siedmdziesiąt tysięcy franków.
— Płace urzędników i robotników z końcem miesiąca?
— Dwadzieścia sześć tysięcy sześćset franków.
— Ogółem?
— Czterysta cztery tysiące sześćset.
Ryszard Yerniere notował kolejno cyfry, wymienione przez urzędnika.
Dodał je.
Rezultat zgadzał się z pamięciowem obliczeniem kasyera.
Do tej sumy dodał jeszcze trzy tysiące franków, mówiąc:
— Nadto trzy tysiące franków, na gratyfikacye dla personelu, które my we dwóch podzielimy odpowiednio... Suma ogólna zatem: czterysta siedm tysięcy sześćset franków do potrącenia z wpływów z końca roku. Bilans nam daje więc przewyżkę dochodów pięćset czterdzieści sześć tysięcy sześćset trzy franki dziewięćdziesiąt centymów. Zatem rok byłby dobry, pomimo ogólnego zastoju w interesach... I w roku 1894 będę mógł przejść z teoryi do wykonania moich nowych wynalazków...
— Będziemy zmuszeni przechowywać tę bardzo poważną sumę... — zauważył kasyer.
— Tak... 30 grudnia przypada w sobotę... Wpływy ukończone będą zbyt późno, ażeby można fundusze nasze złożyć w banku przed wtorkiem 2 stycznia.
— Szkoda...
— Nie mamy się czego obawiać... we wtorek sam zawiozę te pieniądze do Paryża...
Po chwili milczenia przemysłowiec podchwycił:
— Czy byłeś pan w Jeneralnem towarzystwie ubezpieczeń?
— Byłem...
— Cóż polisy?
— Przygotowują je. Przyniosą je panu we wtorek zrana...
— Dopiero we wtorek?
— Tak, panie.
— To trochę późno... Ubezpieczenie, którego nie chcę odnowić z towarzystwem amerykańskiem, kończy się, z dniem 31 grudnia 1893 roku, we wtorek następny przypada 2 styczeń 1894 r. Przypuśćmy, że między 31 i 2 wydarzy się pożar, to nie otrzymałbym żadnego wynagrodzenia za pogorzel, ponieważ żadne towarzystwo nie byłoby względem mnie zobowiązane...
— To prawda, panie, ale nie potrzebujemy się obawiać pożaru, a raczej jest on niemożebny przy nieustannym dozorze, urządzonym podczas nocy w warsztatach.
— Mamy obok siebie fabrykę farb i werniksu, pełną materyałów palnych... Tam jest niebezpieczeństwo...
— W istocie, i dlatego też Towarzystwo jeneralne deleguje komisyę, ażeby ustanowić ryzyko, poczem właśnie nastąpi podpisanie pańskich polis.
— Tę czynność powinno było Towarzystwo rychlej załatwić.
— Zapewne, ale, według mnie, powtarzam, niebezpieczeństwo nie istnieje... Niedziela i poniedziałek dnie świąteczne, zatem warsztaty w fabryce werniksu i farb będą zamknięte, tak jak i w hucie, która nas dotyka z prawej strony... Zatem niema obawy żadnej.
— E! nadmiar ostrożności nie szkodzi nigdy... Napisz pan do zarządu Towarzystwa ubezpieczeń jeneralnych, uprzedź, że proszę, aby polisy gotowe były na sobotę, i że przyjadę umyślnie do Paryża, ażeby je podpisać.
— Dobrze, panie, to się zrobi...
— Dziękuję ci, panie Prieur... o to cię tylko prosić miałem... Tak uczyń, aby rachunki były gotowe na sobotę wieczorem... Wraz z pieniędzmi kasowemi przyniesiesz mi pan bilans szczegółowy dochodów rocznych.
Urzędnik skłonił się i poszedł do swego pokoju.
Ryszard Verniere, pozostawszy w gabinecie, napisał szybko jakiś list i, włożywszy go do koperty; nakreśliwszy adres, zadzwonił na woźnego.
— Jakubie — rzekł do niego — siądź natychmiast do tramwaju i zawieź to do zarządu kolei północnej, do naczelnika biura; jest to dokładna wiadomość na zapytanie, jakie mi nadesłał.
Woźny wyszedł, dla wykonania rozkazów pryncypała, a ten znów się zabrał do roboty.
Robert Verniere nie opuścił wcale Saint-Ouen, po krótkiej rozmowie z Weroniką.
Za jaką bądź cenę chciał zobaczyć się ze swoim bratem, i ażeby po raz drugi nie przyjść daremnie do fabryki, czekał prawie godzinę, przechadzając się po wybrzeżu Sekwany, od strony Clichy, zasłoniwszy twarz prawie zupełnie szalem. Godzina upłynęła, więc przypuszczając, że Ryszard jest już z powrotem, skierował się znowu do bramy od ulicy Hordouin i znów zadzwonił, nie bez wzruszenia.
Weronika otworzyła.
Od pierwszego spojrzenia poznała przybysza.
Jakkolwiek przystojny i elegancko ubrany, nie wydał się wcale sympatycznym.
— Czy pan Ryszard Verniere powrócił? — zapytał Robert.
— Tak, panie.
— Czy mogę się z nim zobaczyć?
— Zaraz mu oznajmię pańskie przybycie. Racz mi pan powiedzieć swe nazwisko.
Kto wie, czy Ryszard nie odmówiłby widzenia się z nim, gdyby się dał poznać?
Chciał zaskoczyć brata i osądzić, zależnie od tego jak będzie przyjęty, jaki będzie najlepszy sposób do pozyskania jego łaski.
Jakkolwiek postanowił poczynić kroki stanowcze dla dopięcia tego; jakkolwiek liczył na związki krwi, na niezmiernie delikatną naturę swego brata, w głębi duszy doświadczał wielkiego niepokoju i miał tylko bardzo mierną ufność co do powodzenia swego usiłowania.
— Pan Verniere mnie nie zna — odpowiedział.
— Tembardziej powinnam pana oznajmić — odpowiedziała oschle Weronika.
— To powiedz mu pani, że jestem przedstawicielem domu inżyniera-mechanika Daries, w Genewie.
— Jak się pan nazywa? — nalegała odźwierna.
— Adryan Dietrich.
— Dobrze... Poczekaj pan, proszę, chwilę.
I Weronika, zamknąwszy drzwi od swej izdebki, podążyła do Gabinetu Ryszarda Verniere.
— Niech tylko postawię nogę w tym domu — wyszeptał Robert, patrząc za odchodzącą — a długo tu miejsca nie zagrzejesz, ty, stary dogu, ty, żandarmie w spódnicy!..
Zapukawszy do drzwi gabinetu pryncypała, Weronika weszła.
Przemysłowiec zapytał ją spojrzeniem.
— Jakiś jegomość pragnie się z panem widzieć — rzekła — zachodził już podczas pańskiej nieobecności i nalegał, ażeby się z panem widzieć, nawet bardzo natarczywie.
— Cóż to za jeden?
— Powiada, że się nazywa Adryan Dietrich i przedstawia dom Daries z Genewy.
— Nie mam żadnych stosunków z tym domem, ale to mniejsza... Przyślij mi pani tego przedstawiciela... przyjmę go...
Weronika wróciła do swej izby i rzekła do przybysza:
— Pan Ryszard Verniere czeka na pana... gabinet jego jest na dole w oficynie lewej!
Robert, nic nie odpowiedziawszy, udał się do wskazanego miejsca.
Zapuścił się w korytarz, prowadzący do gabinetu przemysłowca.
— Ha! — rzekł do siebie, pukając do drzwi — ta gra moja jest poważna... Bądźmy spokojni, a nadewszystko bądźmy zręczni.
I zapukał delikatnie po dwakroć.
— Proszę! — zawołał głos Ryszarda.
Ryszard przestąpił próg i zamknął drzwi po za sobą.
Znajdował się nieco w cieniu i, zamykając drzwi, zwrócony był tyłem do brata.
Ten wcale go nie poznał.
Odwróciwszy się do biurka, odsłonił się zupełnie.
Wtedy znalazł się w pełnem świetle.
Nagle ruchem gwałtownym Ryszard Verniere podniósł się.
Twarz jego stała się bardzo bladą, oczy zaś zabłyszczały, drżenie nerwowe wstrząsało całem jego ciałem.
Chciał mówić.
Usta jego poruszyły się, lecz nie wymknął się z nich żaden dźwięk.
Niewysłowione osłupienie paraliżowało go i odbierało mu mowę.
Ogień ponury płonął w źrenicach Ryszarda.
Przyjęcie było brutalne.
Należało je złagodzić.
Z prawdziwym talentem komedyanta Robert przybrał postawę pokorną, błagalną, wyciągnął ręce ku bratu i głosem płaczliwym wyszeptał:
— Ryszardzie!.. o! Ryszardzie... mój bracie!..
Te słowa wywarły na przemysłowcu wrażenie jakby uderzenie szpicrózgą w twarz.
Otrząsnął się gwałtownie.
— Ja nie jestem już twoim bratem! — rzekł, wskazując mu drzwi. — Wyjdź, nieszczęsny! Wyjdź odemnie, gdzie mogłeś wejść tylko kłamstwem, podając fałszywe nazwisko. Wyjdź.
Robert nie poruszył się wcale.
Ryszard postąpił ku niemu.
— Wyjdź! — powtórzył po raz czwarty.
Nowoprzybyły wcale nie usłuchał tego rozkazu.
Twarz jego ruchliwa przybrała wyraz rozpaczy, a jednocześnie głosem, od udanego wzruszenia, prawie niewyraźnym, wyjąkał:
— Ryszardzie, więc zawsze prześladować mnie będziesz swym gniewem? swą nienawiścią?..
— Co mówisz o gniewie i o nienawiści — odparł gwałtownie przemysłowiec — byłyby one zapewne słuszne, ale żadne z uczuć nizkich, nie dyktuje mi postępowania. Ty mnie przejmujesz tylko pogardą — jak najgłębszą pogardą!.. Odejdź... Nie kalaj dłużej mego domu swą obecnością... Ja ciebie nie znam!.. Ja ciebie nie znam!..
— Ryszardzie, jestem twoim bratem.
— Nie wstydź imienia naszej rodziny!
— Ryszardzie, Bóg przebacza żałującym! Matka nasza i ojciec, gdyby żyli, byliby mi przebaczyli!.. Byłżebyś bardziej nieubłagany, niż oni byliby?
— Ojciec nasz byłby cię przeklął, matka byłaby umarła ze zmartwienia, gdyby wiedzieli jakiemu nędznikowi dali życie.
— Ryszardzie! nie bądź bez miłosierdzia!.. błagam cię...
— Jakąż nową podłość knujesz, skoro się tak poniżasz?
Robert ani się zmarszczył pod tą nową obelgą. Do końca chciał grać rolę, którą sobie zakreślił.
— Mój bracie — podchwycił tonem jak najpokorniejszym — nie odtrącaj mnie... nie odmawiaj roi swego pobłażania!.. Ja potrzebuję podpory, ja potrzebuję rad.
— Ażeby ich nie spełniać...
— Przysięgam ci...
— Ja dawałem ci rady dawniej! — przerwał Ryszard.
— Byłem tak młody...
— I ponowiłem ci przed dziesięciu laty, po raz ostatni, gdyśmy się z sobą znaleźli. Wtedy nie poszedłeś za niemi i dziś nie uczynisz lepiej. Mówisz o podporze. Jakiej się odemnie spodziewasz? Podpora w tych czasach ma jedno tylko znaczenie: pieniądz. Przychodzisz żądać odemnie pieniędzy?
— Nie.
— Więc czegóż?
— Pracy...
Ryszard Verniere wzruszył ramionami.
— Zaprzestań tej komedyi śmiesznej, która nie oszuka nikogo! — rzekł z goryczą — zanadto dobrze cię znam, ażebyś mnie w pole mógł wyprowadzić, i czytam głęboko w twej myśli. Znów zabrakło ci środków i przychodzisz do mnie, spodziewając się znaleźć deskę ocalenia.
— A gdyby tak było?
— Wyrachowanie twoje jest fałszywe! Tu nic niema dla ciebie!.. Nic!.. Wiesz, że twoje obecne postępowanie nie oczyszcza twej przeszłości. Nie zasługujesz na żadną litość, ja nie przyjdę z pomocą twej ruinie, gdyż ona jest wynikiem twej rozpusty...
— Mój bracie! posłuchaj mnie — wyjąkał Robert.
— Ty mnie wysłuchaj wpierw — przerwał Ryszard — i kiedy przedstawię oczom twoim sromotny obraz twych szaleństw, twych błędów i twych zbrodni — tak, twych zbrodni — to chyba nie będziesz mógł utrzymywać, że ja mogę o tem zapomnieć, że ja mogę ci przebaczyć!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.