Bratobójca/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Pochodzenie | Romans i Powieść |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Robert drżał, jeżeli nie z pomieszania (niezdolny był go doświadczyć), to przynajmniej ze złości.
Bezwątpienia spodziewał się burzliwego przyjęcia, ale nie tak brutalnego.
Pod tym potopem zniewag, natura jego nie poskromiona burzyła się.
Powstrzymał się jednak, z oczyma, zawsze skierowanemi ku swemu celowi, i nie przestając się spodziewać, że uda mu się jeszcze znaleźć słówko dość zręczne, ażeby wzruszyć serce brata.
Ryszard, wzruszony oburzeniem, ciągnął dalej:
— Co uczyniłeś z życiem, które rodzina sama zgotowała ci tak słodkie i tak łatwe? Czy brakowało ci czegokolwiek w latach, dziecięcych? Czy skąpiono pieszczot, starań, wykształcenia? W dwudziestym czwartym roku ukończyłeś tak, jak ja, szkołę sztuk i rzemiosł; jako jeden z pierwszych uczniów mogłeś tak, jak ja, dążyć do tego, ażeby zostać inżynierem wykształconym, człowiekiem honorowym! Przyszłość miałeś w swem ręku!
Rodzice, umierając, pozostawili nam po 180,000 franków każdemu. Był to początek majątku, który praca mogła dziesięćkroć powiększyć... Zaproponowałem ci współkę, powiedziałem ci: „Nie rozstawajmy się!“ Nie rozstawajmy się nigdy! Zostańmy z sobą połączeni, kochajmy się zawsze, i firma Ryszard i Robert bracia Verniere, stanie wkrótce w pierwszym szeregu.“
Cóżeś uczynił ze swego udziału ojcowizny, grosz po groszu zebranej w znoju i oszczędności? Głupio i swawolnie je roztrwoniłeś! Rozrzuciłeś je nierozsądnie w szynkowniach, w szulerniach, we wszystkich miejscach, gdzie istoty nieużyteczne i szkodliwe twego rodzaju szukają ruiny i hańby... Gdy ja ustalałem swój byt, gdy prowadziłem swe przedsiębiorstwo pomyślnie i zwiększałem, ty dochodziłeś do kłopotów, potem do czarnej nędzy. Brakujących ci pieniędzy poszukiwałeś w zbrodni, i jeden z synów człowieka, którego życie całe było uczciwością i honorem, stawał się fałszerzem, łupem galer!
— Oszczędzaj mnie... mój bracie... oszczędzaj mnie! — wyjąkał Robert.
Ryszard poruszył się z gniewem.
Potem ciągnął dalej, unosząc się na wspomnienie popełnionych nikczemności przez nędznika, który był przed nim, w postawie obłudnego błagania.
— Ciebie oszczędzać, ciebie. Cóż znowu! po co?.. Czyżeś oszczędził hańby naszemu imieniu? Czyś oszczędził mnie najdotkliwszych boleści? Ocaliłem cię przez pamięć naszego ojca, bo twoja hańba dosięgłaby go po za grobem!.. Roztworzyłem drzwi więzienia, już za tobą zamknięte... Zaspokoiłem człowieka, którego naśladowałeś podpis, a dziś ośmielasz się prosić, ażebym cię oszczędzał... Doprawdy, zanadto z mej strony pobłażliwości i uczucia, zanadto drogo opłaciłem prawo, przemawiania do ciebie w ten sposób jak to czynię.
Robert osunął się na krzesło i otarł czoło, zroszone potem.
Ryszard stał przed nim, panując całą wysokością, i ciągnął dalej:
— W chwili, kiedyś już widział przed sobą galery, jakbyś zrozumiał ogrom swej zbrodni... Odgrywałeś komedyę pokory i żalu, i błagałeś o me przebaczenie i rady... Nie odmówiłem ci ani jednego ani drugich... Może, pomimo to wszystko, mówiłem do siebie, nie jesteś jeszcze zepsuty do głębi duszy. Może staniesz się jeszcze innym — człowiekiem, człowiekiem, zdolnym się podnieść...
Zachęcałem cię, ażebyś się oddalił od otoczenia dla ciebie niebezpiecznego, ażebyś zerwał stosunki z hulakami, opuścił Francyę i Paryż. Chciałem cię zrehabilitować pracą, którą miał ci ułatwić twój rzeczywisty talent inżyniera mechanika.
Dałem ci 25.000 franków i odprowadziłem cię na kolej, gdzie kupiłem dla ciebie bilet do Petersburga. Słuchałeś moich rad. Oddaliłeś się z Francyi, ale dokąd?
Czy do Rossyi, jak myślałem?
Nie, lecz do Niemiec, ażeby sprzedać, o ile można najdrożej nieprzyjaciołom naszym, jakie mogłeś był poznać tajemnice, uzbrojeń naszej ojczyzny! I ta ze wszystkich zbrodni jest najpodlejszą! Morderca jest mniej występny w oczach moich, niż sromotny łajdak, zdolny zdradzić i wydać na łup Francyę... swoją matkę!
— Ja tego nie uczyniłem! — wykrzyknął Robert, powstając jednym skokiem.
— Zrobiłeś to! niepotrzeba zaprzeczać. Nie wiedziałem o twej hańbie, kiedy przed dziesięciu laty przybyłeś do mnie pod pozorem zapytania mnie o radę... Powiedziałeś mi, że chcesz zaślubić kobietę, której posag pozwoli prędko przyjść ci do majątku... Ta kobieta, wdowa po Francuzie z zaboru i sama Francuzka, należąca do zacnej rodziny, posiadała znaczne dobra w Lotaryngii... Miała syna. Sądząc, żeś się otrząsnął ze swych błędów, nie mogąc podejrzewać, jakim się trudnisz tam potwornem rzemiosłem, poradziłem ci zaślubić panią de Nayle. Małżeństwo odbyło się i pozwoliło ci dostać w swe ręce posag. — Cóż pozostaje dziś z tego posagu?
— Złe spekulacye, które uważałem za dobre... — ośmielił się wtrącić Robert.
— Raz jeszcze po co kłamać, ponieważ ja wiem o wszystkiem? Ja prawie ci przebaczyłem... zaczynałem już wierzyć w ciebie, nabierałem nadziei, że doświadczenia smutnej przeszłości uczynią z ciebie innego człowieka, chciałem jednak dowiedzieć się, w jaki sposób się prowadzisz... Zapłaciłem dużo, ażeby być powiadomiony o twych postępkach, i, co się dowiedziałem, przestraszyło mnie... Mniej niż w ciągu lat czterech, majątek osobisty, wniesiony przez panią de Nayle, został pochłonięty, nie spekulacyami ryzykownemi, lecz wstrętną rozpustą, na którą Niemcy mają monopol.
Dowiedziałem się jednocześnie, że w naszej rodzinie jest nietylko fałszerz ale i szpieg na żołdzie Prus!..
Robert uczuł, że trzeba energicznie zaprotestować.
— Kłamstwo! kłamstwo! — zawołał. — Spotwarzono mnie. Ja nie ścierpię tak śmiertelnej obelgi!..
— Milcz!
— Nie, nie będę milczał! — ciągnął dalej Robert, padając na kolana przed bratem i wyciągając doń ręce. — Byłem nędznikiem, rumienię się z tego, rumienię ze wstydu, ale nie należy mnie oskarżać, żem szpieg... Tego już za wiele!.. Prócz tej zbrodni, której zaprzeczam z oburzeniem, przyznaję niestety wszystkie, moje winy, i żałuję za nie!..
— Żałowałeś też przed piętnastu laty! Żałowałeś i przed laty dziesięciu! Żal twój dzisiaj nie jest szczerszy niż wówczas!
— Na grób naszej matki przysięgam, że mówię prawdę!..
Ryszard drgnął.
Robert sądził, że mu się udało poruszyć czułą stronę w sercu brata.
Twarz przemysłowca przybrała nagle wyraz mniej surowy.
Nie był rozbrojony, a jednak wspomnienie matki, wywołane przez Roberta, poruszyło go do głębi serca.
— Podnieś się — wyrzekł głosem spokojniejszym — usiądź i wytłomacz mi, nie usiłując oszukać, bo to byłoby daremne, cel twojej podróży do Paryża...
Jednocześnie Ryszard Verniere usiadł na fotelu po za biurkiem, a Robert, zamiast usiąść, stał przed nim.
— Pomówię z tobą szczerze — rzekł.
— Proszę.
— Jestem zupełnie zrujnowany, bez wyjścia, bez środków...
— Żona twoja przecie posiada jeszcze majątek.
— Co pozostaje jej, należy do Filipa de Nayle, jej syna.
— I nie chce, ażebyś sięgnął po kapitał, stanowiący o przyszłości jej dziecka...
— Wiele zawiniłem względem niej. Nie ufa mi...
— Daleki jestem od ganienia jej... Postępuje jak dobra matka...
— Ryszardzie, nie jestem już młodym... starość się zbliża, i przysięgam ci, że już nastał dla mnie wiek rozumu...
— Powinien był nastać przed dwudziestu laty?
— To prawda. Ale po co mi wspominać to teraz?.. Nic nie jest do powetowania... Nie możesz mi odmówić ani zdolności mechanika, ani talentu wynalazcy...
— Nie zaprzeczam... ale jaki z nich zrobiłeś użytek opłakany?.. Przekładałeś nad pracę rozpustę...
— Dziś myślę o pracy i pracować chcę, lub w łeb sobie palnę, bo nie chcę dłużej znosić upokorzeń w życiu, lub wegetować na łasce żony...
— I przychodzisz mnie prosić?
— O pracę.
— W jakiej postaci?
— O posadę w twej fabryce.
Ryszard spojrzał na brata przenikliwie, oczy w oczy, usiłując wyczytać jego myśli.
— O posadę w mej fabryce? — powtórzył, marszcząc brwi z wyraźną nieufnością.
— Tak — podchwycił żywo Robert. — Zatrudniasz wielu robotników, obstalunki napływają do ciebie bezustanku. Bezustanku wprowadzasz w wykonanie nowe wynalazki... Pracujesz po nad siły, wyczerpujesz się, ponieważ nie masz przy sobie osoby, zdolnej oszczędzić ci ciągłego natężenia umysłu, uzupełnić się, kiedy cię znużenie przygniata, pomódz ci w twych pracach, dać ci nawet nowe pomysły, z których mógłbyś wyciągnąć wielką część, dla podniesienia jeszcze renomy swej firmy... Dlaczegóż nie miałbym być, mój bracie, twoim potulnym współpracownikiem?
— To niepodobna — odparł oschle Ryszard Verniere.
— Niepodobna?
— Tak.
— A jednak...
— Daremniebyś nalegał! — przerwał przemysłowiec — zmęczenie i wyczerpanie, o których wspomniałeś przed chwilą, nie istnieje.. Ja nie potrzebuję nikogo... Nie chcę mieć przy sobie żadnego współpracownika... a zwłaszcza ciebie.
— A cóż to za powód takiego rażącego wyłączenia?..
— Są w mej fabryce roboty wynalazków, które mają, doniosłość dla obrony kraju. Pojmujesz mnie?..
— Pojmuję, że mi wciąż nie dowierzasz.
— Tak!
— Podejrzewasz wciąż, że gram podłą rolę agenta naszych wrogów?
— Tak.
Robert obruszył się z gniewem.
Nie mógł opanować tego człowieka, dla którego patryotyzm i podejrzenia stanowiły puklerz, zabezpieczający od wszelkiej rany.
Wściekłość zawiedzionej nadziei uderzała mu do głowy.
— Więc — bąknął — odmawiasz mi chleba powszedniego?..
Ryszard odparł opryskliwie:
— Czyżeś mnie nie zrozumiał? Nie chcę wpuszczać do mego domu człowieka, którego obecność byłaby dla mnie przedmiotem ciągłych niepokojów. Człowieka, którego widok przypominałby mi przeszłość jego wstrętną. Pomimo jednak całego wstrętu, nie odmawiam ci przyjścia z pomocą.
— Dając mi pieniądze? — zagadnął Robert żywo.
— Kto ci mówi o pieniądzach? Gdybym ci je dał dziś, zalotnice i szulernie zabrałyby ci je jutro! Zresztą pieniądze, które zarabiam pracą, należą do mej córki.
— To wytłomacz mi lepiej, bo doprawdy nic nierozumiem.
— Wielka firma w New-Yorku prosi mnie, ażebym jej przysłał inżyniera-mechanika bardzo zdolnego, za którego zdolności mógłbym zaręczyć. Czy chcesz pojechać do New-Yorku?..
— Proponujesz mi tę podróż?
— Tak! Wynagrodzenie roczne będzie pięć tysięcy dolarów, czyli dwadzieścia pięć tysięcy franków, a po dwóch latach jeszcze tantjemy piętnaście procent od zysków.
— A czy będą aby jakie zyski? — spytał Robert ironicznie.
— Firma jest jedną z największych i najpoważniejszych w Ameryce. Co obiecuje, dotrzyma.
— Tem lepiej dla tych, którzy z tego skorzystają! — rzekł oschle Robert — ja nie pojadę do New-Yorku.
Ryszard Verniere powstał.
— A dlaczego nie pojedziesz do New-Yorku? — zapytał.
— Bo mi się niepodoba wynaradawiać się...
— Więc ty odpychasz propozycyę tak wspaniałą?
— Żona nie chciałaby tam ze mną pojechać, a ja, nie chcę jej opuszczać.
— To ja nic nie mogę dla ciebie uczynić.
— Nic! — wyrzekł Robert z goryczą — tylko wyprawić mnie za morza, ażeby się pozbyć mnie, bo mnie nienawidzisz!
Te słowa nierozsądne podłożyły ogień do prochów.
Ryszard Verniere, zaślepiony gniewem, zapominając się, rzucił się na brata i pochwycił go za kołnierz.
Robert zbladł.
W tejże chwili w oczach mu się zrobiło czerwono, rękę wsunął do kieszeni, ażeby pochwycić nóż, ale się zastanowił i nie dokończył wcale rozpoczętego ruchu.
— Nędzniku! — wykrzyknął Ryszard syczącym głosem. — Ty śmiesz mówić o nienawiści, mnie; com posunął swą słabość aż do chęci jeszcze dopomożenia ci, z przeświadczeniem, że źle będę za to wynagrodzony, boś ty niezdolny nawet próbować okupienia ohydnej przeszłości i powrotu do dobrego! Ta nienawiść nie istnieje. Powiedziałem ci to i powtarzam! Ja dla ciebie czuję tylko głęboką pogardę!
Na chwilę wzruszyłeś mnie, mówiąc mi o naszej matce, której pamięć jest dla mnie zawsze żyjącą.. Pomyślałem sobie, że mi przyzna słuszność, jeżeli sobie przypomnę, pomimo twej niegodziwości, że obaj pochodzimy z tej samej krwi, dlatego uczyniłem ci propozycyę, która powinna cię była przejąć radością i wdzięcznością.
Tę propozycyę ty odtrącasz wzgardliwie. Odrzucasz życie pracy, które ci ofiarowywałem i które mogło cię doprowadzić do rehabilitacyi i majątku... Wobec tej odmowy podejrzana myśl staje się pewnością! Przychodząc tutaj, pożądałeś nie posady lecz dostania się do mnie, ażebyś mógł poznać me sekrety i sprzedać je... Było to szpiegostwo na korzyść Prus, ażeby się wedrzeć do mnie, twego brata, i kto wie, czy nie uchodziłbym kiedyś za twego wspólnika! Dalej, precz ztąd, łotrze! precz ztąd, fałszerzu!.. precz ztąd, Judaszu!.. Precz, precz! albo cię zabiję!..
W tejże chwili Ryszard porwał znów Roberta za kołnierz i popchnął go gwałtownie ku drzwiom.
Robert zachwiał się i o mało co nie upadł.
— Nie mogąc posłać mnie do Ameryki, chcesz mnie zamordować! — zapytał z niewysłowionym akcentem wściekłości — to sposób pozbycia się mnie.
Te słowa popchnęły Ryszarda do paroksyzmu uniesienia.
— Nędzniku! — wykrzyknął, przystępując do Roberta z zaciśniętemi pięściami — zabić cię byłoby aktem sprawiedliwości! — Nie popychaj mnie do ostateczności! Idź precz, Judaszu!.. ależ idź precz!..
I ręką gniewną otworzył drzwi, pochwycił brata w uniesieniu i literalnie wyrzucił go z pokoju.
Robert miał odwagę zawołać:
— Zobaczysz mnie jeszcze, Ryszardzie!
— Nigdy!
— Powiadam ci, że mnie jeszcze zobaczysz.
Potem ze zmienioną twarzą, z wściekłością w sercu, wybiegł ku wyjściu z fabryki.
— Brama! — zawołał głosem głuchym.
Brama się otworzyła i Weronika Sollier ukazała się na progu izdebki swej w porę, aby ułatwić wyjście osobistości, którą oznajmiła swemu pryncypałowi, jako przedstawiciela domu genewskiego.
Prawie natychmiast przybył Ryszard Verniere.
— Weroniko — rzekł — czyś dobrze się przyjrzała temu młodzieńcowi?
— Tak, panie.
— Czybyś go poznała, gdyby przyszedł tutaj?
— O! tak, twarz jego wyryła się w mej pamięci.
Jego wzrok prawie mnie przestraszył, kiedym go zobaczyła po raz pierwszy. Pamiętam jego nazwisko: Adryan Dietrich...
— Nigdy go tu nie puszczać! — podchwycił Ryszard — nigdy, słyszysz mnie, pani! Gdyby przyszedł, wypędź go, pani, a gdyby się opierał, zawezwij ludzi do pomocy. Od tego człowieka można się wszystkiego obawiać!
— Spełnię to wszystko skrupulatnie.
Ryszard Verniere z rozognioną głową powrócił do swego gabinetu, a Weronika do swej izby.