<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Buda na karczunku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.

Mrok nocny rozpraszał się powoli, opadała mgła, gwiazdy bladły coraz bardziej, aż wreszcie zniknęły zupełnie z horyzontu. Na wschodniej stronie niebo przybierało barwy coraz jaśniejsze, złotawe, różowe, ptaki zaczęły się budzić i świegotać.
Letnia noc kończyła swoje krótkie istnienie, a zapowiadał się dzień długi, gorący, upalny.
Słońce nie weszło jeszcze, ale było już widno i cała okolica rysowała się wyraźnie. Widać było pola pokryte zbożem, łąkę, rzekę, dużą przestrzeń poleśną, na której sterczały pnie ściętych drzew, a dalej las sosnowy.
Na łąkach wznosiły się kopice świeżo skoszonego siana, na nowinie gdzieniegdzie chwiały się cienkie sosenki, niewiedzieć jakim cudem ocalone od siekiery, a na polach, a raczej na miedzach, stały grusze dzikie, przysadziste, rozrośnięte szeroko. Na nowinie wznosiły się budy słomiane i szałasy z gałęzi, stały porzucone bezwładnie wozy i gospodarskie narzędzia, bieliły się świeżo obrobione belki, czerwieniła cegła ułożona w sześciany.
Icek Ufnal przebudził się bardzo wcześnie, najwcześniej ze wszystkich ludzi, przepędzających noc w tem obozowisku.
Nie bardzo wygodny miał nocleg; pod gołem niebem i na gołej ziemi budziły go ciągle szmery nocy letniej, a bardziej jeszcze przeszkadzały mu spać myśli własne...
A teraz dużo ich było i tak rozmaitych!
Nowa wieś, nowe kolonie, nowi ludzie, nowe potrzeby, nowe stosunki, świeży grosz. Byle go tylko złapać, byle wziąść się do rzeczy umiejętnie, zręcznie, nie po fuszersku.
Dlaczego po fuszersku?... Bywa to czasem, ale Icek jest człowiek wypraktykowany, nie dzisiejszy, więc nie sfuszeruje, tylko musi wpierw rozpatrzeć się dobrze w sytuacyi, poznać ludzi, wiedzieć, z kim będzie miał do czynienia.
Podniósłszy się z ziemi, Icek poszedł do rzeki; umył ręce i zwróciwszy się w stronę wschodu, odmówił krótką modlitwę; następnie wszedł na wzgórze, z którego całą płaszczyznę doskonale mógł okiem objąć. Usiadł na kamieniu i zapalił fajkę, patrzył i kombinował.
Sądząc z ilości szałasów, ze stosów nagromadzonego drzewa, zmiarkował, że powstanie kilkanaście, może nawet dwadzieścia nowych osad, będzie to więc już wioska, nie nadto duża, ale też i niezbyt mała. Zachodzi pytanie, czy bogata?
I na to odpowiedź nie trudna; kto kupuje grunt, kto stawia budowle, ten biednym nie jest, a choćby nie posiadał kapitału, to już przez to samo, że ma grunt i gospodarstwo, jest odpowiedzialny i można z nim handlować.
W ogóle Icek przyszedł do przekonania, że tu będzie można coś zrobić i postanowił poznać wszystkich kolonistów i ich potrzeby.. Tak, czy owak, trzeba zacząć od początku, innego sposobu nie ma.
Niebawem na karczowisku ruch się zaczął. Kobiety rozpalały ogniska, biegły z konewkami po wodę, doiły; mężczyźni szykowali wozy, ostrzyli kosy, niektórzy zaś wzięli się do obrabiania drzewa. Słychać było nawoływania, gwar, łoskot siekier; tracze piłowali grube kloce.
Icek zeszedł z góry, na drodze spotkał chłopa, z którym wczoraj przyjechał.
— A co to — rzekł chłop — jeszczeście tu?
— Jeszcze.
— Mieliście świtem iść do Jastrzębia?
— Jastrząb nie ucieknie, zabawię tu jeszcze parę godzin...
— A może chcecie wracać do domu, to podwiozę.
— Dziękuję, mam jeszcze różne interesa.
— Ha, jak wasza wola.
Chłop pojechał dalej, Icek zaś wkrótce znalazł się wśród szałasów i zbliżył się do gromadki ludzi, wśród której w blado-niebieskim spencerku stał pan Szulc.
— Dzień dobry, panie majster — rzekł Icek.
— Dobry...
— Będziemy mieli dużo roboty.
— Jo.
Jeden z gromady, mężczyzna wysoki, barczysty, z ponurem wejrzeniem, zapytał Icka:
— A ty co za jeden?
— Ja majster.
— Cieśla?
— Trochę szklarz.
— To jeszcze czas na ciebie. Odejdź i nie przeszkadzaj.
— Ja insze rzeczy też potrafię.
— Idź.
— Co brakuje, mogę sprowadzić, co potrzeba, dostarczyć. Każdy interes potrafię załatwić jednej chwili, w jednej minucie.
Ponury człowiek nic nie odrzekł, tylko zmarszczył brwi i z groźnem wejrzeniem i z wyciągniętą ręką posunął się ku Ickowi.
— Franciszku! — odezwał się Wincenty — daj pokój, a ty, żydku — dodał — odejdź i zaczekaj gdzie na uboczu. Skoro będziesz potrzebny, zawołamy cię, teraz nie przeszkadzaj nam naradzać się z majstrem.
Icek odszedł i aby nie tracić czasu, udał się do szałasów, w przekonaniu, że potrafi wkraść się w łaski kobiet. W tej chwili gotów był zostać na poczekaniu kramarzem, przekupniem towarów łokciowych, czem kto chce. Wprawdzie nie miał przy sobie towarów, ale to mała rzecz; może się podjąć dostawy i nazajutrz przyjechać z pełną skrzynią najrozmaitszych przedmiotów.
Koloniści otoczyli Szulca i rozpoczęły się narady; przechodzili z miejsca na miejsce, oglądali i mierzyli place, przeznaczone pod budowę, obliczali ilość potrzebnych materyałów.
Cieśla sprzeczał się, odchodził, znowuż powracał, kłócił się z kolonistami, wreszcie, po długim targu, Wincenty doprowadził do zgody.
Szulc podjął się postawić domy według wymagań właścicieli; domy porządne, na urząd, według wszelkiej formy, z ganeczkami na słupach, z okienicami, żeby zdaleka można było poznać że to nie chłopskie chaty, lecz dworki. Szulc podjął się sprowadzić stolarza i zduna, wskazał, gdzie można dostać robotników do siekiery, gdyż pomoc miejscowa nie była wystarczająca.
Aby czasu nie tracić, wzięto się zaraz do roboty z temi siłami, jakie były na miejscu. Szulc zrzucił z siebie spencer, wydobył z za cholewy składany łokieć i wielki ołówek ciesielski i zaczął odmierzać podwaliny dla pierwszego domu.
Postanowiono jednozgodnie, że przedewszystkiem ma stanąć dom dla Wincentego. I nie mogło być inaczej; Wincenty bowiem był w gromadzie najgłówniejsza osoba, głowacz i pieniężnik i latami najstarszy i w sprawach różnych, procesach, wypraktykowany i taki jakiś zawsze poważny i spokojny, że go każdy słuchał i szanował. On to właśnie kupno ziemi, na której się teraz mają osiedlić, do skutku doprowadził, on pokierował sprzedażą gruntów na dawnej siedzibie, on u adwokatów, regentów, w hypotece, długi czas strawił, aby wszystko dobrze zakończyć, aby kupno było bezpieczne, pewne jak mur, niewzruszone.
Oczywiście, że takiemu należało się pierwszeństwo, bo go każdy za głowę uważał, a chociaż znajdował się w gromadzie jeden i drugi taki, co na przewagę Wincentego krzywem okiem spoglądał, jednak odzywać się z tem głośno nie śmiał, bo wiedział, że poparcia nie znajdzie, że go wszyscy wyśmieją i zakraczą.
Ludzie wiejscy, rolnicy, zawsze na ziemię są chciwi i każdy radby jej jak najwięcej posiadać, ale w owym czasie prawdziwa gorączka kupna gruntów panowała. Dość było słówko szepnąć, że jaki folwark jest do nabycia, wnet kupcy, jak muchy do miodu, spieszyli i brali ziemię na działki, prawie nie targując się, byle tylko ją posiąść. W tym właśnie czasie ruszył się Wincenty i pół wioski rodzinnej wyprowadził za sobą.
Trafił się do kupna duży folwark, Wincenty porozumiał się ze swoimi i jeszcze z jednym szaraczkiem, który na handlu końmi dobre pieniądze zrobił i folwark ten kupili.
Koniarz wziął dwór z zabudowaniami i dwanaście włók przyległych, kolonistom dostała się reszta: pola, łąka, nowiny poleśne i lasu kawałek.
Musieli się całkiem z nowego budować i zagospodarowywać.
Na poprzednią swą własność, na ziemię, porozrzucaną długiemi, wąskiemi zagonami w rodzinnej wiosce Sakowie, wnet nabywców znaleźli w osobach swoich najbliższych sąsiadów. Sprzedali więc je, porzucili stare swoje śmiecie i poszli za Wincentym dorabiać się na nowem i na większem.
Każdy z kolonistów Sakowski się nazywał, ale tylko w metryce i urzędowych dowodach, w życiu sąsiedzkiem, prywatnem, pod przydomkami ich znano, a te przydomki, z ojca na syna przechodząc, prawie nazwiskami rodowemi się stały.
Wincenty naprzykład Wąsalem był zwany; podobno dziadek jego, dla wielkich wąsów, jakiemi się odznaczał, to przezwisko otrzymał i tak już przy rodzie pozostało. Nie przejdzie już ono w dalsze pokolenia, gdyż jedyny syn Wincentego umarł i pozostała po nim tylko córka Hanusia. To dziecko, po śmierci matki, która niedługo męża swego przeżyła, wzięli do siebie Wincentowie.
Hanusia chowała się szczęśliwie, rosła i wyrosła na śliczną dziewczynę. Dla jej urody, dobroci, a wreszcie dla majątku, jaki kiedyś w przyszłości po dziadku odziedziczyć miała, nie brakło jej konkurentów, ale ku wielkiemu zmartwieniu dziadka i babki, Hanka nie chciała nawet słuchać o kawalerach; mówiła, że jej dobrze w domu i że nie ma czego się śpieszyć. Były czasem z tego powodu sprzeczki; Wincentowa gderała, Wincenty gniewał się, ale dziewczyna zawsze potrafiła znaleźć sposób ułagodzenia staruszków i wszystko zostawało do jakiegoś czasu po dawnemu.
Na nowej siedzibie Hanka spokojniejszą i bardziej swobodną się czuła, przypuszczając nie bez racyi, że dziadek, zajęty interesami gromady i urządzeniem nowego gospodarstwa, nie będzie miał czasu myśleć o jej małżeństwie. Zresztą, gdzieżby wyprawił wesele? W szałasie — nie, a zanim nowy dom stanie, zanim się wszystko do porządku doprowadzi, dużo jeszcze wody w rzece upłynie...
Z piosnką na ustach, wesoła, uśmiechnięta, wybiegła przed szałas, przysłoniła dłonią mądre oczy, bo je raził jasny blask słoneczny i patrzyła przez chwilę w stronę lasu.
Tam w oddaleniu, wśród pni, na wzgórzu, odosobniona od ogólnego koczowiska, stała buda, sklecona z gałęzi sosnowych, przed nią przy ognisku, z którego dym wznosił się słupkiem białawym do góry, uwijała się kobieta.
Hanka zarzuciła chusteczkę na głowę i szybkim krokiem udała się ku wzgórzu. W parę chwil później, zmęczona trochę, zarumieniona, znalazła się przy ognisku.
— Hanusia! — zawołała staruszka — tyżeś to, kochanie!
— Czyżbyście nie poznali mnie, pani Józefowa?
— Oczy moje coraz gorzej widzą — rzekła starowina — o zmroku nic już nie widzę, a przy blasku, kiedy słońce świeci, to mi się każda rzecz mieni.
— Moja droga, złota pani Józefowa, ja tu przybiegłam, żeby wam dać znać.
— Co takiego?
— Cieśla jest, domy będą stawiali...
— To i cóż?
— No, kiedy jest, to niechby i dla pani zarządził, jak co zrobić.
— Dziękuję ci, kochaneczko, za twoją pamięć i serce dobre, ale ja domu stawiać nie będę...
— A jakże będzie?
— Jak Bóg da.
— Przecież bez dachu nad głową nie sposób.
— Musi się obejść.
— Moja droga pani!...
— Siadaj, kochaneczko, ot, choćby na tym pieńku, wszystko ci powiem. Chaty nie postawię, bo nie mam za co. Wszystko, co tylko miałam ze sprzedaży cząstki mojej w Sakowie — poszło na kupno gruntu.
— Nie ma się o co frasować, ja poproszę, to dziadzio pani pomoże.
— Bóg zapłać. Ja wiem, że Wincenty-by pomógł, bo dobry człowiek, ale choćbym miała za co, to bez Jasia budowli stawiać nie będę. Moje gospodarstwo na tym świecie niedługie, jemu zaś do życia; niech buduje sam, jak mu będzie lepiej i dogodniej.
— Zawsze... Ach, mój Boże, ja nie wiem! Lato zbiegnie ani się obejrzeć kiedy, nastanie jesień, chłód, deszcze, a pani zdrowia nie ma.
— Jaś przyjedzie, to zaradzi.
— A jeżeli nie przyjedzie?
— To dopóki będzie można, tu posiedzę, a gdy zima zaskoczy, na komorne do sąsiadów, albo do miasta się wyniosę; ale ja mam takie przeczucie, że on przyjdzie, przyjdzie do ziemi swojej własnej, do matki rodzonej, przyjdzie i do...
— Do kogo jeszcze? — spytała z uśmiechem.
— Wiesz ty dobrze... Ale, bodajże... Jakaż pamięć moja! Od wczoraj wypatruję ciebie, chciałam już iść do was, a zobaczywszy cię, zapomniałam! Oj, głowa, głowa! I ty chcesz, żebym ja swoim rozumem dom synowi stawiała! Toż ja mam list.
— List?
— Wątorek Franciszek wczoraj w mieście był i z poczty mi przywiózł...
— Od kogo? — zapytała dziewczyna, a gorący rumieniec oblał jej ładną twarzyczkę.
— Od kogo? A kogóż ja mam, prócz niego na świecie? Ktoby inny do mnie mógł pisywać? Zadrżałam, gdy mi to pismo oddano. Ogarnęła mnie ciekawość i niepokój. Bóg wie, co się z chłopakiem dzieje...
— A cóż pisze, pani Józefowa kochana, cóż on pisze?
— To też, powiadam ci, Haniu, że ręce mi drżały, nogi się trzęsły podemną. Narazie nie mogłam znaleźć okularów; zdawało mi się, żem je schowała do skrzyni... Nie ma! Nareszcie znalazły się w książce do nabożeństwa. Biorę je coprędzej, chcę czytać... nie mogę, nie dojrzę... Zapłakałam gorzko. Myślałam do ciebie pójść, nie miałam siły, chciałam Frankę posłać, ale gdzież tam! Zapędziła się za krową, co się zbłąkała w lesie, a gdy wróciła, było już późno. Trzeba było do rana czekać. Właśnie chciałam powlec się do was, aż tu ciebie mi Bóg przysyła. Z radości, żeś przyszła, zapomniałam o liście. Taka to moja stara głowa, Hanusiu. Jego ja kocham i ciebie kocham; może jego więcej, bo on mi syn, a może ciebie więcej, boś ty taka serdeczna...
— Moja droga matusiu! — rzekła dziewczyna, całując pomarszczone ręce staruszki — moja droga!...
— No, masz ten list, przeczytaj mi go... Mój Boże, ja cię nauczyłam czytać, a teraz mam za to nagrodę; ja cię zawsze nazywałam mojem oczkiem — i naprawdę oko mi zastępujesz.
Dziewczyna czytała głośno:
— «Kochana matko moja! Donosiłem poprzednio, że za parę miesięcy już powrócę do was, matko, i nie opuszczę was więcej. I byłbym już pewnie z wami, ale Pan Bóg zrządził inaczej. Miałem wypadek, spadłem ze znacznej wysokości, złamałem nogę.
— Mój Boże! — zawołała dziewczyna, przerywając czytanie.
— Dalej, dalej! — rzekła staruszka surowo, prawie z gniewem — ma co złego być, niech odrazu będzie... Czytaj!
— ...złamałem nogę i wzięli mnie do szpitala, gdzie zapewne kilka tygodni, a może i ze dwa miesiące przeleżę. Nie martw się, matusiu, doktór obiecuje, że wrócę do zdrowia i będę znów zdatny do roboty, jak i przed wypadkiem. W Bogu nadzieja. Nie martw się też, że mi tu źle lub że mi czego brakuje. Nie, mam na wszystko, z zarobku zaoszczędziłem trochę pieniędzy i nawet tobie, matko, przyślę, bo na nowem gospodarstwie wydatków nie brak. Znam ja ten kawałek ziemi, co nam z podziału kupionego gruntu wypadł, dla innych on niełakomy, ale dla nas będzie dobry i aby ci tylko, matko, Bóg użyczył zdrowia, to zobaczysz co się z niego zrobi. Całuję twoje ręce, moja droga matko, ukłony załączam dla wszystkich dobrych znajomych i sąsiadów naszych, a najbardziej dla Hanusi. Napiszcie do mnie parę słów; dla chorego, to najlepsze lekarstwo, wiedzieć, że jest ktoś przychylny, co o nim myśli i za jego wyzdrowienie się modli. A o mnie nie bójcie się, doktór mówił, że będzie dobrze. Bywajcie zdrowi, matusiu.

Wasz przywiązany syn
Jan

— Już? — zapytała staruszka.
— Już wszystko — odrzekła Hania.
— Żeby nie tak daleko, pojechałabym do niego... pilnowałabym, nie odstępując, bez przerwy — ale taki kawał drogi za Warszawą, pod pruską granicą, gdzież sposób?
— Prawda, prawda!
— Stara, chora, niewidząca, może zamarłabym gdzie na drodze, a przecież serce wyrywa się. Rozumiesz, to Hanusiu.
— Rozumiem — odrzekła z westchnieniem — rozumiem...
Dwie duże, ciężkie łzy stoczyły się po jej twarzy, ale niedostrzegła ich zmartwiona matka. Ona nic bo nie widziała w tej chwili, tylko jakąś daleką, daleką przestrzeń, jakiś zupełnie obcy, cudzy dom, a w tym domu swego cierpiącego syna.
— Hanusiu — odezwała się cichym, stłumionym głosem — Hanusiu.
— Słucham, jestem tu.
— Idź ty, kochanie moje, do domu, idź, może tam babka cię potrzebuje, może dziadek szuka.
— Wypędzacie mnie?
— Nie, ale on pisał, że dla chorego najlepsze lekarstwo, gdy się kto modli o jego wyzdrowienie.
— Idę, zostańcie z Bogiem, pani Józefowa.
— Przyjdź jutro, kochaneczko, teraz ja muszę być sama... przed obrazem Pocieszycielki strapionych.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.