<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Było ich dwoje
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Mężczyzna, którego wiek niepodobna było odgadnąć z twarzy — bo zarówno mógł mieć lat czterdzieści jak sześćdziesiąt — z nogami mocno obrzękłemi, w butach sukiennych, w kontuszu wytartym, z głową podgoloną, od któréj para ogromnych uszu odstawała — siedział w starém krześle, w pośrodku ogromnéj nizkiéj sali.
Był to jeden z tych ludzi, co nigdy młodymi nie bywają, a zato długo zestarzeć się zupełnie nie mogą.
Rysy miał pospolite, brzydkie, wyraz jakiś prawie zwierzęcy. Nos ogromny, nieforemny, usta jak nabrzękłe, oczy małe i kose, włos na wąsach rzadki i brudny; skóra żółta, pomarszczona, plamista — nadawały mu fizyonomią odrażającą.
Sala, w któréj zasiadał, niedaleko od okna na ogród wychodzącego — widok przedstawiała osobliwy.
Zdawało się, że z całego domu do téj wielkiéj izby zniesiono co tylko było w domu sprzętów. Stały one w największym nieładzie. Szafy poroztwierane, kufry na wpół wyładowane; na ziemi razem walały się, pozrzucane na kupy, odzież staroświecka męzka i kobieca, bielizna, papiery, broń, siodła, srebro, szkło, porcelana...
Zaledwie przejście od drzwi do krzesła było wolne.
Na kanapach, po ławach nagromadzone były makaty, kobierce, płótno... zapasy domowe najcenniejsze i najmniéj cenne.
Przed siedzącym mały stoliczek zarzucony był papierami i regestrami.
Opodal trochę, wśród tych kup, trzymał się chudy, z rękoma na plecach założonemi mężczyzna ubogo ubrany, w czarnych butach kozłowych, blady, wynędzniały — rozglądając się ciekawie ale smutno.
Jegomość z nogami obrzękłemi, a twarzą wstrętliwą, zdawał się uradowany i tryumfujący.
W ręku trzymał papier i uśmiechał się do niego.
Mówił półgłosem, niby do siebie samego, a może do słuchającego, który wyglądał na sługę.
— Tak ręka Boga wszechmogącego dotyka... faryzeuszów... Otóż jak skończyła się komedya z podkomorzyną.
Całe życie stara znać mnie nie chciała... ani na oczy... rodzonego synowca! Nazywała mnie szelmą, chciała cały majątek biednym oddać, sierotki sobie zbierała... świadczyła obcym, a synowcowi rodzonemu figa!!
Ukarał pan Bóg... poszła na sąd Jego nie mając czasu zrobić testamentu, i teraz szelma ten po niéj wszystko bierze... jak swoje... Bo swoje...
Cha! cha! cha!...
Jeżeli asindzce z tamtego świata spojrzeć wolno na ten padoł płaczu, co się to tam dziać musi... na widok, że synowiec, pan stolnikowicz Pruchno, gospodaruje w Karolówce...
Jak Boga kocham... przedziwnie!
Obrócił się do stojącego sługi.
— Cóż ty stoisz wyłupiwszy oczyska... bałwanie... idź mi do lochu i przynieś tego co wczoraj; — a pamiętaj, że butelki liczone.
Ruszając ramionami, sługa poszedł mrucząc do drzwi i cisnął je za sobą.
Stolnikowicz rozparł się wygodnie w krześle, rzucił papier na stolik i spoglądać począł po nagromadzonych rupieciach.
— W porę to przyszło — dumał — cienko śpiewałem na ostatnich dwu chłopkach, a babsko litości nie miało, pod pozorem żem wszystko stracił.
A dla kogóż miałem zbierać i kutwić?
Tyle naszego co się użyje!...
Teraz i o ożenku pomyśleć nie od rzeczy; Karolówka wieś co się zowie, ani grosza długu, w Brześciu depozytem u Dominikanów gotówką, jak świadczy rewers w szkatułce kutéj, przeszło trzy tysiące czerwonych złotych.
Tu zapasy... ogromne.
Stajnia pańska, loch kasztelański...
Czego tu chcieć!
Cha! cha!
Tylko żyj i popuszczaj pasa!
Pogładził się po brodzie i westchnął.
— Żeby nie te nogi... i nie te lata... ale, od czegoż doktory, gdy jest czém płacić?
Ho! hołupca jeszcze utniemy, i panienkę sobie wybiorę jak malinkę...
Zadumał się stolnikowicz...
— Trzeba będzie pilnować jéj, bo dyabeł nie śpi... a ożenić się taki w końcu muszę...
Samemu w domu nudno...
Stuknął w palce obrzękłe i głową pokiwał.
W tém Symon sługa wniósł butelkę z lampką, postawił ją przed nim i nalał.
Stolnikowicz wypił chciwie i językiem mlasnął.
— Teraz, daléj do roboty! zawołał.
Podkomorzyna utrzymywała tu darmozjadów, sieroty dziewczęta, chłopców bez miary... trzeba to tałałajstwo rozpędzić... ale niechże ja to tałałajstwo zobaczę...
W tém zdawał się pomiarkować:
— Tylko nie tu — rzekł — gotowi co pochwycić — do jadalnéj sali ich spędzić, a tu pozamykać...
Dasz mi znać, gdy się zbiorą.
Nalał sobie lampkę drugą, ale tę pił powolniéj, przypatrując się do okna przezroczystemu płynowi, i uśmiechając się do niego... Spory kawał czasu upłynął, nim Symon dał znać, że sierotki w jadalni czekają.
Musiał podać rękę stolnikowiczowi i prowadzić go, bo na nogach obrzękłych nie bardzo był pewnym chodu.
Sala jadalna — do któréj przez sień się dostali — nie naruszoną była jak po nieboszczce ją znaleźli.
Skromnie przybrana, miała duży stół w pośrodku, dosyć krzeseł z wysokiemi poręczami pod ścianami, kilka portretów wiszących krzywo na nich.
U drzwi stała kupka strwożonych dzieci, a raczéj dwie ich gromadki; pięć dziewczynek jednakowo, skromnie odzianych, w fartuszkach sinych, — i trzech chłopaków w kurtkach.
Najmłodsza z dziewcząt mogła mieć lat ośm, najstarszy z chłopców lat około czternastu.
Na tych wychowańcach podkomorzynéj widać było, że się sama zajmowała niemi. Dziewczęta wyglądały zdrowo i świeżo, chłopaki były silne i żwawe, nie zahukane i nie strwożone.
Na widok wchodzącego stolnikowicza, który szłapiąc do krzesła się sunął, a na dzieci z wyrazem szyderskim i złośliwością poglądał... dziewczęta pobladły, ściskając się, jakby czuły, że się bronić potrzebowały.
— Zawołaj-że téj totumfackiéj... hę? téj? jak się zowie? Brzegrodzkiéj? Niech raczy się pofatygować...
Siadł, aż krzesło stęknęło, i oczyma począł sieroty musztrować.
Drzwi się otworzyły i poważna, niemłoda, z czołem pofałdowaném, z wyrazem dumnym na twarzy, weszła, chustką wielką otulona, Brzegrodzka, dawna sługa i powiernica zmarłéj.
Z jéj postawy i twarzy widać było, że ze stolnikowiczem musieli już być na stopie wojennéj.
— Niechże mnie pani raczy objaśnić... o tych przybłędach?
Są tu którzy ze wsi — poddani?
Nie — odparła sucho ochmistrzyni.
— Proszę mi po imieniu i pochodzeniu je przedstawić, abym wiedział co z niemi robić. Ja tego tałałajstwa trzymać nie myślę.
Brzegrodzka, ani przedsiębiorąc się wstawiać za niemi, poczęła głosem, w którym oburzenie i gniew czuć było:
— Julusia Rzepkówna... z Włodawy ją pani przysłali — lat dwanaście.
— Niech-że ją do Włodawy odwiozą... zamruczał Pruchno.
— Kostka Szelpciówna z Wisznic — lat dziesięć.
— Do Wisznic...
— Marysia Myszkówna... z Błotkowa — lat dziesięć.
— Do Błotkowa...
— Jagusia Czerepińska z Czarnawczyc.
— Item! szydersko ciągnął pan stolnikowicz.
— Kasia Zawiłowska... lat ośm...
— Jeśli która do gęsi się zda, a gospodyni weźmie... niech zostanie... dodał Pruchno.
— Ale — za życia podkomorzynéj, one się czytać, pisać uczyły i robót... odparła śmiało Brzegrodzka.
— Acani myślisz, że ja dla nich będę guwernantki trzymał!
Rozśmiał się stolnikowicz.
Jeszcze czego nie stało!
Na cztery wiatry! na cztery wiatry — rozpędzić to... precz...
Obrócił się do chłopców.
Najstarszy z nich stał czerwony jak piwonia... Dwaj młodsi drżeli bledzi.
— Staszek Mierzowski — odpowiedziała, na wskazanie ręką, ochmistrzyni.
— Ten się zda do kredensu, — rzekł stolnikowicz.
W chłopcu zdało się kipieć wszystko.
— Ja za służbę u pana dziękuję! — rzekł głosem poruszonym.
Stolnikowicz się rzucił.
— Ho? słyszycie! zawołał...
Chciał łajać, bo mu się usta wykrzywiły, ale się wstrzymał i krzyknął tylko:
— Won! za drzwi! a żeby mi nic z sobą nie śmiał brać.
Chłopiec, nie pokłoniwszy się nawet, wyszedł zaraz.
Brzegrodzka dwóch młodszych nie potrzebowała mianować, bo nie czekając na to, stolnikowicz zakrzyknął:
— Chcą świnie paść, — niech zostaną, a nie — won! won...
Wpadł nagle w namiętność wielką.
— Wszystko co tu podkomorzyna hodowała — psuła... psu na budę!
Rozegnać to... nie chcę znać...
Głosem, w którym czuć było łkanie, ochmistrzyni dodała:
— Pójdziemy wszyscy — pan Bóg na sieroty łaskawy, a stolnikowiczowi szczęścia nie przyniosą łzy biednych...
I wyszła.
W ganku stały dzieci i, choć może nie pojmowały wszystkich następstw tego co ich spotkało, płakały.
Starszych tylko dwoje oczy miało sucho, wzrok jakiś zadumany.
Jeszcze pod wrażeniem tego co doznała, wyszła do nich ochmistrzyni, — i dopiero w ganku sama się rozpłakała.
Staszek Mierzowski, z rękoma na piersiach założonemi, z głową spuszczoną, z twarzą jeszcze od gniewu czerwoną, stał oglądając się dokoła.
Płacząc podeszła ku nim ochmistrzyni.
— Nie trwóżcie się rzekła, — zrobi się co można. Są poczciwsi ludzie na świecie.
Staszek spojrzał na Marysię Myszkównę — dziesięcioletnią dziewczynkę, która, jak on, stała zamyślona a nie strwożona.
Dziewczę było w tym wieku, gdy jeszcze o niém powiedzieć nie można, co z niego wyrośnie.
Kwiaty i ludzie w pączkach wszyscy są do siebie podobni.
Włosy miała jak len płowe, oczy duże, blado-niebieskie, rysy twarzyczki foremne lecz jeszcze nie zlane w tę całość jaką daje życie. Zdało się tylko, iż blade dziewczę lub nie zrozumiało swego losu, albo z energią nad wiek przyjmowało go mężnie!
W chwilę potém na ganku nie było nikogo już, Staszek Mierzowski, mały węzełek swój w bocznéj izbie przygotowawszy, zabierał się precz iść ze dworu... Wahał się jednak jeszcze...
Zostawując rzeczy pod ścianą, pobiegł do ochmistrzyni.
W pokoju jéj widać było téż przygotowania do podróży: tłumok stary na pół już upakowany, rzeczy tu i owdzie porozrzucane.
Troje najmłodszych dziewcząt w kąciku siedziało na ziemi, dwie starsze, między niemi Maryś Myszkówna pomagała Brzegrodzkiéj.
Zobaczywszy go wchodzącego, ochmistrzyni przestała pakować.
— Przyszedłem się pożegnać, wybąknął Staszek, na którym oczy niebieskie Marysi zatrzymały się ciekawie.
Ochmistrzyni założyła ręce i zbliżyła się do niego.
— Cóż ty myślisz z sobą? spytała.
— Albo ja wiem? A pan Bóg odczego? odparł chłopak śmiało, a ręce odczego? Kogo Bóg stworzy, tego nie umorzy... Żebym był starszy a niedołęga, toćbym się miał czego kłopotać, a tak!!
Patrzał na Marysię.
— Ale co z tamtymi będzie? proszę pani? — zapytał.
— Co i z tobą — westchnęła ochmistrzyni. Chłopców tymczasem proboszcz weźmie, dał mi słowo. On sobie z nimi da radę, — wezmą ich gdzie potém do dworu.
Wciąż Staszek spoglądał na Myszkównę, choć nie śmiał już pytać.
— Z dziewczętami trudniéj — mówiła Brzegrodzka... zwłaszcza z temi małemi... Ale za życia podkomorzyny bywało tu dosyć ludzi i pań bogobojnych; — pojadę żebrać dla nich, boć kiedy biedna nieboszczka nic zrobić nie miała czasu, tak ją śmierć zaskoczyła... na mnie ciąży obowiązek... Z tym człowiekiem...
Tu zniżyła głos i dodała z gniewem:
— Albo to się człowiekiem warto zwać! Boże odpuść.
I, jakby odgadła myśl Staszka, dodała.
— Starsze muszą sobie choć do ubogiéj rodziny wracać... Co robić! Przynajmniéj się tu katechizmu nauczyły.
Otarła łzy cisnące się do oczu...
Staszek spojrzał na Maryś.
Ta jakby chciała go uspokoić, przyszła w rękę pocałować ochmistrzynię i poczęła głosem dosyć pewnym:
— Żeby mnie tylko jak się dostać do Błotkowa... Nie mam ci ja tam familii, bo wszystko wymarło, ale matusi nieboszczki kuma szewcowa Bardzicka, ta mnie przytuli. Ja jéj posłużę...
Łzy otarła prędko fartuszkiem.
Milczeli wszyscy trochę, ochmistrzyni się zamyśliła.
— A ty w którą, stronę? zapytała ochmistrzyni.
— Dworów ja nie znam — odparł... trzeba będzie gdzieś do miasta... W mieście łatwiéj o robotę, a choćby do terminu... Spojrzała nań Brzegrodzka...
— A nie zapóźno ci?
— Cóż będę robił? rzekł Staszek. Pisać, czytać umiem, więcéj nic. Za nieboszczki pani, nie było co robić. Posłużyło się trochę, a potém człek się niby uczył, więcéj bąki zbijał.
Sierota jestem... a sam Bóg wie, szlachcic czy nie.
Ochmistrzyni ruszyła ramionami.
— Gdzie ci tam o tém myśleć! rzekła.
— Ja téż nie myślę, — odparł chłopiec... Tyle wiem, że sobie radę dam...
Jakoś mu się oczy zwilżyły; popatrzył na Maryś, a potem przystąpił do Brzegrodzkiéj i, za kolana ją wziąwszy, nogi całować począł.
— Dobrą byłaś dla nas jak nieboszczka pani... niech Bóg płaci...
Rozpłakała się stara jéjmość.
— Zapłacicie wy jéj i mnie, rzekła — gdy na poczciwych wyrośniecie ludzi... Niech wam Bóg błogosławi...
Staszek, kryjąc łzy, wymknął się z pokoju.
Miał odejść — ale się zatrzymał w rogu domu, — miał jakieś przeczucie, czekał.
Upłynęła chwila, Maryś, wybiegła oglądając się niespokojnie dokoła. Zobaczywszy go zarumieniła się trochę. Staszek podszedł, skrobiąc się w głowę.
— Dokąd-że ty myślisz? zapytała go żywo dziewczyna.
— No — a ty?
— Nie mam gdzie, ino do Błotkowa, do Bardzickiéj.
— A jak nie przyjmą?
Dziewczę głową potrzęsło.
— Nie może być...
Posępnie się zadumała, rękę chudą pod brodę podkładając.
— Czemużby nie przyjęli; — albo ja posłużyć nie mogę?
— Myślicie, że u prostych ludzi taka posługa jak bywała za nieboszczki we dworze? Ale! wodę nosić trzeba, drwa dźwigać.
— No, to co? odparło dziewczę... dźwignę.
Staszek stał niemy, po ścianie palcem skrobiąc.
— Albo my się zobaczymy gdzie, albo nie? Maryś!
Dziewczę westchnęło.
— Kto to może wiedzieć szepnęła.
— Mnie i dworu żal i was, dodał chłopiec. Byliście mi jakby siostrą rodzoną...
— Prawda! szepnęła Maryś, z oczyma załzawionemi; — ale na świecie tak, mówiła nieboszczka... wszystko niepewne... w ręku Bożym...
Idziecie dziś? spytała..
— Muszę, rzekł Staszek, czego mam czekać? żeby mnie biczem kazał za wrota wysmagać!
— Niech Bóg prowadzi — cicho szepnęła Maryś, zasłaniając oczy..
— Pamiętaj, Maryś — dodał żywo chłopiec — jakbym ja wiedział o was a mógł, a trzebaby wam było pomocy... Jużci my nie darmo tyle lat się pod jednym chowali dachem...
Nie wiedział Staszek, czy słowa te posłyszała, bo oczy sobie fartuszkiem zakrywszy usunęła się do sieni.
Staszek Mierzowski wziął węzełek i kij i, nie oglądając się już na dwór w Koralówce, w świat poszedł...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.