<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Było ich dwoje
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Bardzicki, a imię mu było Salomon, zwał się szewcem i mieszkał w Błotkowie...
Szył on i łatał obuwie; wszakże jako samouk, który nigdy nie był w terminie a rzemiosło chwycił z podglądania, ze słyszenia, i dużo skóry napsuwszy, przez sławetnych majstrów brzeskich i błotkowskich poczytywany był za partacza.
On téż ich wszystkich w czambuł partaczami nazywał.
W legendzie żywota i młodości Bardzickiego było parę lat zamglonych, o których on utrzymywał, iż do Warszawy chodził, że tam terminował i czeladnikiem był, a wyzwolony i patentowany nie został z powodu, że — zaszły pewne okoliczności.
O nich jaśniéj nigdy rozmawiać nie chciał.
Pomimo tych zapewnień w panu Salomonie znać było autodidakta... Miał w obchodzeniu się ze skórą i dratwą pewne zuchwalstwa, nieprawidłowości, na które rzemiosło nie pozwala i nie potrzebuje ich. Radził sobie zuchwale bardzo.
W szyciu butów zarywał na reformatora i rewolucyonistę. Umiał się bez wielu rzeczy obchodzić, bez których porządny majster nie stąpi. Robił podeszwy niekiedy nadzwyczajnéj grubości, to niezmiernie cienkie, szył dratwą nie zawsze jednaką... Nudziła go jednostajność, miał fantazye... a, co najgorzéj, że samo rzemiosło to rzucał, to do niego wracał i niekiedy wkraczał w rymarskie zajęcia.
Przytém, jako mieszkaniec Nadbuża, od dziecinnych lat bebrząc się w wodzie, zapalonym był rybołowem. Byle się zręczność nadarzyła z wędką, z węcierzem, z niewodem, na poświst, z oszczepem — rzucał niedokończoną robotę i ruszał.
Rozumie się, że u takiego majstra czeladzi nie było. Brał czasem sieroty-chłopaków, niby to do rzemiosła — ale niecierpliwy i sam się zrażał nauczaniem i biedaków męczył tak, że mu uciekali.
Kończyło się na tém, że ledwie najnędzniejsza, prosta robota mu się dostawała — najczęściéj łatanina, podzelowanie, przyszwy.
— Z tém wszystkiém posłuchać go było, gdy o sobie mówił uśmiechając się dumnie: można było przysiądz, że najdelikatniejszą robotę z safianu, kurdybanu, na najśliczniejszą nóżkę kobiecą potrafi zrobić — jak ulał.
— Gdyby nie szelmostwo ludzkie — powiadał, gdyby nie łajdactwo niepoczciwych wrogów, gdyby świat był innym — oho! stałby mospanie Bardzicki wysoko... Ale... na tym świecie podłym zawsze tak... Kto osieł temu się szczęści, a kto ma w głowie oléj i coś by potrafił, to go na ostatni szczebel zepchną.
W domu była sroga bieda czasami. Wprawdzie miał Salomon własną posesyą w Błotkowie, z któréj tylko coś do skarbu opłacał, miał i ogródek — ale miał także żonę i dwoje dzieci.
Syna rzemiosła nie chciał uczyć, oddał go w służbę na dwór szlachecki — tam mu się zmarło. Córka, chorowita, była przy matce.
Na głowie téż i na ramionach Salomonowa miała dom i wszystko...
Kobieta była zahukana, cicha, pracowita, biedna — którą mąż mało cenił, za stokroć wyższego się od niéj mając. Ona téż wierzyła w niego i wenerowała w nim geniusz nieoceniony.
Od rana do wieczora, pomimo swych lat czterdziestu kilku, pracowała nieustannie. Sługę mieć mogła rzadko... czasy były ciężkie.
Niekiedy pomógł ktoś z łaski lub za kawałek chleba, najczęściéj ona musiała w domu robić wszystko. Myśleć aby było co jeść, zgotować jedzenie, dziecko chore opatrzeć, dworek oporządzić, ogrodu dopilnować, na targ pójść, bieliznę wyprać...
Więc ledwie w niedzielę czasu stało na ranną mszę świętą, a była pobożną. Pacierze swe odmawiała chodząc, przy robocie... Tymczasem Salomon albo pracował lub leżał, albo na rybę szedł, z czego, oprócz płotek i małego szczupaczka, żadnéj korzyści nie było; — albo, gdy nie miał się czém zająć, gadał i żonę do słuchania zmuszał.
Był bowiem z natury językiem dzielny. Słuchać go było tylko. Umiał mówić o wszystkiém, rozumiał wszystko, sądził o każdéj rzeczy, śmiał się i szydził — ale do roboty... ciężko mu szło...
Zabierał się do niéj długo, a niecierpliwił przy niéj prędko. But czasem wyklepawszy, zszywszy, gdy mu był nie po myśli, cisnął nim w kąt i gotów był porznąć w kawałki.
Winien był zawsze — but sam, nie on, podła dratwa, nikczemna skóra, psia noga — kopyto szelmowskie — tylko nie majster.
Z tego jasno się okazuje, że Salomon nie urodził się na szewca.
Zaszła omyłka, daleko wyższe miał powołanie, a los zawistny posadził go na tym stołku męczeńskim.
I na nim nieborak posiwiał, konsolując się bardzo często powtarzanym aksiomatem.
— Kiep świat!!
Dworek Bardzickiego leżał w Błotkowie na nizinie...
Na wiosnę woda zajmowała ogródek... Samo domostwo było stare, w ziemię wklęsłe, z jednego boku podparte; dach łatano co wiosna a pomimo to zaciekał.
Gdyby nie staranie Salomonowéj, życie w nim byłoby bardzo niewygodne; ale kobiecina dawała sobie rady jak mogła. Jéj ręce i ogródek więcéj przynosiły na życie niż praca Bardzickiego.
Z tych kilkunastu zagonów czasem się coś sprzedało, a ciągle coś brało na kuchnię.
Pod płotem zasiewała trochę lnu nawet; parę grządek cebuli stanowiły dochód pewny, gdy się z nią poszczęściło. Salomonowa nawet z kopru i maku umiała coś wyciągnąć. Cały Boży dzień, szczególniéj w lecie, była na nogach; zimą przędła.
Z kądzielą umiała się obchodzić mistrzowsko, — tylko to jedno jéj utrudniało przędzenie, że siadała do niego zawsze niezmiernie znużona, więc często się zdrzemywała.
Było to jakoś w lecie.
Salomon od dwóch dni ryby łowił.
Kobiecisko krzątało się w domu, samo, bo córka Teklusia, lat mająca około dziesięciu, słabowita, ledwie jéj w czém mogła być pomocą. Kaszlała pomimo ziółek, które jéj baby dawały; żółta była, chodziła jak senna — a najmniejszy chłód jéj szkodził.
Ponieważ studzienka w ogrodzie, stara, bardzo brzydką, błotnistą wodę dawała, po lepszą chodzić trzeba było o kwadrans drogi...
Salomonowa tylko co zadyszana z wiadrem wróciła, a było to pod wieczór, gdy ujrzała idące ulicą dziewczę, które się czegoś u ludzi dopytywało.
Sąsiedzi dziewczęciu dworek Bardzickich pokazywali.
Wyrostek mógł mieć lat dziesiątek, ubogo ale schludnie przyodziany. Szło to biedactwo nieśmiało, trwożnie, a Salomonowa dziwowała się patrząc, że wprost do niéj idzie.
I dziewczę podeszło bliziutko nie mówiąc nic, schwyciło za rękę zapracowaną, pocałowało... i odezwało się cicho.
— Maryś Myszkówna...
Salomonowa nie zrozumiała zrazu, patrzała z osłupieniem.
— Maryś Myszkówna, — powtórzyła dziewczyna i stała drżąca.
Nierychło kobieta w ręce plasnęła.
— Jezusie Nazarański! a ty tu co robisz...
— Podkomorzyna umarła; załkało dziecię.
— Masz tobie!!
— A nas rozpędził, — dodała Maryś.
Salomonowa głową i sobą poczęła rzucać w lewo i prawo.
Stały tak chwilę; dziewczę płakało, pomyślawszy wzięło znowu rękę Salomonowéj i, całując ją — rzekło:
— Weźcie mnie do służby...
Wniosek ten tak się wydał biednéj kobiecie dziwnym, że nań odpowiedzieć nie umiała.
Spojrzała tylko wzrokiem litości pełnym i jakiegoś wstydu; przykro jéj było przyznać się do swojego ubóstwa. Uczucie to jednak trwało tylko krótką chwilę, nie umiała kłamać i nie mogła, a o ile mąż jéj wymównym był, tak ona niemiejętna w użyciu słowa.
— Moja Maryś — rzekła — czyż to mnie sługi trzymać, myślisz? Człowiek ledwie sam się wyżywi.
— A jakże wy, bez sługi? spytało dziewczę.
Stara wyciągnęła dwie zapracowane ręce grube i pokazała je.
— Ot, sługi moje!
Dziewczę stało zmieszane.
— Proszęż majstrowéj — a wodę, a drwa kto nosi... a posłużyć...
— Patrzaj-że, toćem wiadro sama przytaszczyła!! zawołała Salomonowa. Czémże bym ja opłaciła sługę? U nas często z chlebem i strawą dla siebie bywa skąpo...
Westchnęła ciężko.
— Boże miłosierny! I ciągnęła daléj, patrząc w dal osłupiałemi z jakiegoś znużenia oczyma.
— Prawda, czasem się na kilka godzin weźmie kogo do pomocy — chłopa z targu za kieliszek wódki, kobietę z tych co przy fabrykach cegłę noszą... ale to tyle wszystkiego...
Maryś słuchała.
— Moja pani Salomonowa — rzekła po namyśle. Jużci uchowaj Boże, abym ja wam była ciężarem, i narzucała się, — ale mnie płacić byście nie potrzebowali. Przyodziewki sprawiać téż rychło nie potrzeba, bo nam, co nieboszczka dobrodziejka dała, nie poodbierali. Jeść ja dużo, nie jem... a posłużyć mogę — jak każecie.
Bo ja powiem majstrowéj dobrodziejce, po całéj szczerości — tu się na łzy jéj zbierać zaczęło — nie mam się gdzie podzieć, choć do myszéj dziury... Nikogo nie znam... Gdzie ja pójdę? ach... Boże miłosierny!...
Salomonowa spojrzała na płaczącą i żal się jéj zrobiło, łzy także poczuła w oczach.
Ręce załamała, — milczała.
Maryś mówiła daléj żywo; znowu ją po rękach całując.
— Niech majstrowa ino spróbuje... jak będzie ciężko... ja sama pójdę...
Stara byłaby się pewnie sama w sprawie tak ważnéj nie ośmieliła nic począć, gdyby niespodzianie wcale nie nadszedł majster, który już zdala dziewczę zobaczył.
Szedł odarty, boso, z torebką mokrą na plecach, z więcierzem na ramieniu, w humorze dobrym, i — nim żonę przywitał — począł.
— Co to za dziewczyna? czego ona chce?
Maryś, uląkłszy się, odstąpiła na stronę.
— A! to — biedota... ot, Myszkówna, sierota po Ronimie... wiesz... co ją podkomorzyna wychowywała z litości. Słyszę się jéj zmarło, a synowiec, szelma stolnikowicz — wiesz, precz sieroty wygnał.
— Huncwot! zawołał majster rękę podnosząc do góry — jucha!! Otóż to te panowie — że na nich niema prawa ni sprawiedliwości!
— Majątek bierze cały, szepnęła Maryś, ale sieroty, nas... het, rozegnał.
— Ja jego znam! ale! począł szewc — hołysz był! wszyćko stracił... dorwał się tłustego połcia... sam by go chciał zezreć.
— No — i co ona pocznie? zapytał zwracając się do Marysi.
Salomonowa ani ona mówić nie śmiały.
— Jabym gdzie bez pieniędzy służyła — szepnęła Maryś — za kawałek chleba.
Szewc się zamyślił.
— A co? bąknął — jakbyś ty ją wzięna, — raz wraz baby przynajmujesz?
— Pewnie, rzekła Salomonowa — a no z przeżywieniem u nas?
Szewc ofuknął.
— E! e! Zaraz te babskie lamenty, jak nie będzie co jeść, to i ona z nami głodem przymrze...
I rozśmiał się zaglądając do torby, w któréj rybki podskakiwały.
— A no — wieczerza gotowa — rzekł pokazując torbę... i jutro na obiad zostanie.
Takim sposobem Maryś się dostała do Salomonowéj.
Na dobréj woli nie zbywało jéj, ale siły trzeba było wyrobić.
W Koralówce, u podkomorzynéj, życie było skromne ale dostatnie, pracy wielkiéj nie wymagano. Dziewczęta siedząc, większą część dnia szyły, cerowały, robiły pończochę, obrąbiały ścierki, zwijały nici... Tu robota, gruba i ciężka, sił, ruchu i narażania się na powietrze i wilgoć wymagała... Pościel była licha, sen krótki i niespokojny, bo do choréj Teklusi musiała wstawać, wyręczając Salomonowę. Chcąc za przytułek opłacić, zmagała się nosząc wodę, drewka z góry na plecach... myjąc garnki, zamiatając izbę.
W pierwszych dniach, przy nędznéj a nie obfitéj strawie, dziewczę upadać zaczęło na siłach, ale trzymało się jak tylko mogło. Powoli przyszło nawyknienie, ciało się nałamywać zaczęło do nowych warunków, i Maryś się zahartowała.
Salomonowéj z nią było tak dobrze, tak lekko iż panu Bogu za ten dar dziękowała, nie śmiejąc się ani przyznać do tego ani okazać.
Teklunia, chora, w towarzystwie prawie jednolatki uczuła się weselszą i żwawszą.
Salomonowa mogła przynajmniéj choć na jakie pół godziny na ławie usiąść, spocząć, tchnąć.
Przytém Maryś jadła niewiele, a nie kosztowała prawie nic.
Jedyną troską majstrowéj było, że dziewczynie się co lepszego może trafić, a losu jéj zawiązywać się nie godzi... Była bowiem zręczna do robót kobiecych... a nawet i haftować umiała, — choć tu się z tém popisać nie mogła.
Nadeszła zima.
Maryś coraz się lepiéj do życia przyzwyczajała. Miała to szczęśliwe usposobienie, że nie piszczała nigdy, wesołą była zawsze, Teklusię, starą i Salomona rozbawiała. Ani głód, ani chłód, ani małe przeciwności nie odbierały jéj tego dziecinnego wesela.
Stary Bardzicki ją nawet lubił i mówił:
— Walna dziewczyna!
Jakoś po N. roku właśnie się zebrało na najtęższe mrozy, a kożuszka nie miała Maryś w swéj wyprawie. W lekkim przyodziewku, z nogami poobwiązywanemi dla mrozu, chustką okręciwszy szyję i głowę, niosła do chaty obmarzłe wiadro wody, gdy — posłyszała za sobą sykanie.
Znajomości w ogóle miała mało, — długo téż nie biorąc tego do siebie, nawet się nie oglądała; ale sykanie tak było uparte, że w końcu, postawiwszy wiadro, obejrzała się.
Na koniku grubym a zażywnym, z sierścią zimową, stał nieopodal mężczyzna okutany opończą, w czapce baraniéj na głowie i butach długich. Kołnierz postawiony do góry i czapka na czoło nasunięta, ledwie dozwalały widzieć mały nos zaczerwieniony od mrozu — i uśmiechające się usta.
O mało pośliznąwszy się nie padła, poznawszy Staszka.
On to był wistocie.
Podbiegła ku niemu, a ten już z konia zsiadał.
Śmieli się oboje do siebie, z początku nie mogąc przemówić słowa. Maryś poprawiła chusty około szyi, czerwonemi jak buraki rękoma, Staszek się z nogi na nogę przewalał.
— Co Maryś tu robi!
— Co! tak jakem mówiła — poszłam jak w dym do Salomonowéj. No — i przyjęli mnie...
Spojrzała na niego.
— A wy zkąd!
— Ja tu o trzy mile u Jagmina, na wsi — przy dworze do posyłek, ta... i przy stajni... A co było robić.
— Dobrze tam?
— A no — połatawszy — rzekł Staszek. Jużcim się na wieczność nie zapisał im... Patrzę czego lepszego, tymczasem — at!! Poprawił czuprynę i rozśmiał się. No — a Maryś!
— Co ja mam powiedzieć! westchnęła. Dobrze, nie dobrze — już się do nich przywiązało jak do swoich. Biedę klepię...
— Maryś by gdzie we dworze, przy garderobie lub kawiarni, nalazła miejsce... rzekł Staszek. Jabym napatrzył... u Jagmina nie, bo kawaler...
— Daj pokój! westchnęła dziewczyna. Ja o tém nie myślę... Co tam!
Przypomniała sobie wiadro.
— A — Boże mój, a tam Salomonowa na wodę czeka... bo ostatnią kroplę wylałam. Trzeba śpieszyć.
Staszek podszedł.
— Jak będę przejeżdżał — rzekł, to się dowiem. Bywaj zdrowa, Maryś.
I już szedł do konia, ale się odwrócił.
— Słuchaj — ta — rzekł — u was może bieda... a u mnie grosz choć jaki się czasem zapląta... Gdybyś potrzebowała na co...
Maryś zarumieniona ruszyła ramionami, wiadro już podnosząc.
Spojrzała nań wdzięcznie i odparła:
— Nie trzeba nic — nie trzeba!!
Staszek stał jeszcze przy koniu, zamyśliwszy się, rękoma przebierał w grzywie; powoli ściągnął lejce, siadł i pojechał.
Przyszedłszy do dworku Maryś, siadła pod piecem zadumana.
Pod wiosnę wzmógł się jakoś kaszel Teklusi, przyszły baby, dały ziółka, położyło się dziecko. Uproszono doktora, który przyjechał, dom znalazł wilgotnym, powietrze złe, głową potrząsł i coś zapisał. Dziecię chorowało — i pierwszych dni marca zasnęło na wieki.
Salomonowéj od zwłok córki oderwać nie było można. Po pogrzebie legła chora.
Na Maryś spadła cała praca w domu, bo stara się ruszyć nie mogła, — i jéj potrzeba było pilnować.
Bardzicki z desperacyi siedział po całych dniach w szynku.
Maryśce sił nie stawało, ale się krzepiła jak mogła. Najgorzéj było z Salomonową, która już do siebie przyjść nie potrafiła; siły się jéj wyczerpały... coraz było z nią gorzéj. Sprowadzono księdza... a jednéj soboty w nocy, gdy szewc powrócił do dworku późno, zastał dwie stare baby zajęte około ciała, a Maryś w kącie zanoszącą się od płaczu...
Bardzicki na widok trupa nie mógł już nawet łzami ulżyć sobie, stał jak martwy; potém na ławie siadł, mruczał, jęczał i zasnął.
Maryś z żałości wielkiéj nie wiedziała co się z nią działo. Babom, które się zajmowały pogrzebem, nie umiała nawet powiedzieć, gdzie czego szukać było potrzeba.
Ksiądz i bractwo, do którego należała Salomonowa, pochowali nieboszczkę. Za trumną szedł mąż i dziewczę zapłakane.
Co teraz było począć!!
Babki, które towarzyszyły na cmentarz konduktowi, Maryś odprowadziły do domu. Tu pusto było i zimno, nawet drew brakło, by ognia rozpalić. Jedna z kobiet nie wiadomo zkąd trzasek trochę w fartuchu przyniosła.
W spiżarni, oprócz garstki mąki, nie było nic...
Majster z pogrzebu, czy go ludzie pociągnęli gdzie, czy sam powędrował i zapomniał się, na noc do dworku nie powrócił. Jedna z babek, która téż pono, oprócz szpitala przy kościele, innego nie miała domu, została na noc przy Marysi, jak się potém okazało, by korzystając z jéj nieprzytomności i łez, sprzątnąć co się dało, chwycić po nieboszczce: trochę gałganów, parę butów i lichtarz stary mosiężny.
Z tém baba się wyniosła rano. Maryś zaczęła się rozglądać po domu i rozmyślać, co ma daléj robić z sobą.
Szewc dnia tego nie wrócił wcale, nie wrócił i nazajutrz, nie było go i potém. Jak w wodę wpadł.
Jedni mówili, że na wędrówkę poszedł na Wołyń, czy na Polesie, drudzy że w przerębel skoczył i utopił się.
Słowem, Maryś została sama.
Ogarnął ją niepokój wielki. Wprawdzie jedna z bab ofiarowała jéj się do posług, lecz spostrzegłszy, że po nieboszczce dużo rzeczy brakło — nie mogła jéj przyjąć. Zawarłszy więc dom, poszła na plebanią, do księdza, na radę.
Wypadek był szczególny — rada trudna. Należało czekać na powrót Bardzickiego, bo w jego samobójstwo ksiądz wierzyć nie chciał. A że mu się na baby poskarżyła Maryś, pomedytowawszy, kazał ze szpitala zwołać starą Dosię, o któréj wiedział, iż uczciwą była a poradną, i tę sierocie dał do dozoru.
Owa Dosia, baba lat ze siedmdziesiąt mająca, kozak była urodą, siłą, zdrowiem i żywością. Nie lękała się niczego, gębę miała, że jéj nikt nie przegadał i naturę taką, że nie wierzyła nikomu.
Była to jéj jedyna wada. Nawykła życiem obawiać się wszystkiego, podejrzywała każdego, domyślała się zawsze najgorszych zamiarów — pilnowała się niezmiernie. Zresztą żwawa była do zbytku, pracowita i gadatliwa.
Przybywszy do dworku — poczęła od tego, iż go zrewidowała jak najskrupulatniéj.
— Żeby potém nie powiedzieli, żem ja co, uchowaj Boże, zwędziła.
Maryś miała kilka groszy, za te kupiono chleba, omasty, mąki... a po kątach i na półkach znalazły się biedne szczątki zapasów... Nie mogły więc z głodu zemrzeć.
Ponieważ len i kądziel była, radziła Dosia prząść, ale Maryś nie umiała, i ona téż ręce już miała zgrubiałe i odwykłe.
Łatały bieliznę jaka się znalazła, i śpiewały godzinki, które baba na pamięć umiała.
Sąsiedzi i sąsiadki, zwabione szczególniéj ciekawością co się z Bardzickim stało, zaglądały do dworku.
Przyszedł i sołtys.
Ten siadłszy na ławie, wdał się w długą rozmowę z Dosią, i wyraził swe przekonanie, że Salomona ludzkie oczy już nie ujrzą.
— Ja jego z maleńkości znałem, rzekł, zawsze był szalony... W świat pójdzie, albo... gorzéj.
Jakby się okazało, że go niema... familii nie mieli, dziewczynie, którą przy sobie trzymali, chatę oddamy. Ale co ona tu z nią pocznie. — Ona téż jak palec?
Maryś słuchała z kąta, nie odpowiadając nic.
Sołtys wygadawszy się odszedł.
Upłynął tydzień, dwa, Dosia już była jak w domu. Szewca ani słychu. A tu się na wiosnę zbierało nie żartem.
— Co myślicie? odezwała się Maryś jednego ranka, gdy słońce zabłysło; — a toż drudzy po ogrodach robią? Jabym téż poszła grzędy kopać i opatrzeć co potrzeba. Juścić tak ogrodu zapuścić — nie godzi się.
— Tać! — odparła Dosia. Ale co tu kopać? czémże zasiać? czém zasadzić? Tu ani pruszyny w domu niema.
— Na strychu, jeśli myszy nie zjadły, nasienie jest... bo Salomonowa je pochowała.
Poczęła się tedy robota w ogrodzie, dla kogo? Bóg raczył wiedzieć. Staréj Dosi czasem się zdawało może, iż chata i ogród do niéj należały; Maryś zawsze wyglądała powrotu Bardzickiego, o którym słuchu nie było.
Już zieleniało w polu, gdy pewnego dniu zapukano do okna. Stara była sama około pieca... Wyjrzała... Chłopak stał, konia trzymając za uzdę i rozpatrując się około dworku.
— A Maryś gdzie? spytał.
Dosia naprzód obejrzała pytającego, nim mu wskazała na ogród... Tymczasem już, głos pono usłyszawszy, biegło dziewczę do sieni — i stanęło, ucieszone widokiem starego towarzysza z Koralówki.
— Co mnie tu w karczmie powiadali, — począł Staszek; — czyż to może być — sama zostałaś w chacie?
— Ale tak! Majster może powróci.
— A teraz co? rzekł przybyły.
Maryś westchnęła.
— Widzicie! Ksiądz mi dał oto dla opieki, — wskazała babę; i we dwie biedujemy.
Ale gdy pan Bóg ciepło da, biedy wielkiéj nie będzie... Kur kilka zostało... z ogrodu się coś sprzeda...
A wam jak? zapytała.
Staszek się rozśmiał.
— Nie zgorzéj, rzekł. Dowiedzieli się, że pisać, czytać umiem, przy pisarzu pomagam. Ze stajnim się uwolnił.
— U tego pana co i dawniéj?
— U niego.
Maryś przyjmować czém nie miała... wstyd jéj było.
— A co daléj, jeśli szewc nie powróci? zagadnął Staszek.
— Albo ja wiem? szepnęła Maryś...
— Jak Bóg miły szkoda was na tę pustkę... bo się zapracujecie jak chłopka — rzekł Staszek...
Was by ztąd wyciągnąć.
— A nuż Bardzicki wróci — domu tak porzucić nie mogę...
Dosia wdała się w rozmowę gorąco, bo jéj szło wielce o to, aby w dworku pozostać.
— Cóż tu złego? zawołała — ona tu jak u siebie. Sama sobie pani. Z głodu nie pomrzemy! Z dworku nikt nie wypędza.
— Na całeż życie w nim nie zostać! rzekł chłopak.
Maryś nie wiedziała co rzec na to; milczała.
Staszek chwilę jeszcze popytał o to i owo. Skorzystała z tego baba, aby się poskarżyć, iż im nasion i wysadków brak będzie; a gdy Maryś na chwilę odeszła, dobył chłopak dwa talary i oddał je babie na to... co najpilniéj było potrzebne. Stara popatrzyła nieufnie na pieniądze, wahała się z wzięciem ich, wreszcie schowała.
Staszek, prawie nie żegnając się, odjechał precz.
Upłynęło lat dwa.
Salomon nie powrócił i wszyscy byli tego przekonania, że — jak się wyrażali szydersko, — do Gdańska popłynął. Mówiono o nim czasami, powrotu nikt się nie spodziewał...
Dworek po nim pozostały, do którego nikt się nie przypytał, wcale teraz inaczéj wyglądał.
Trudno było uwierzyć, aby dziewczyna, prawie dziecko, z małą pomocą staréj baby, takich cudów mogła dokazać. Lecz, jest-to prawdą niezaprzeczoną, że człowiek zostawiony bez opieki, sam sobie, zmuszony myśleć i pracować, dojrzewa prędzéj, domyśla się rzeczy wielu, uczy sam — słowem, wyrabia w sobie siły, którychby nie miał, gdyby go los pieścił i służył mu.
Maryś była osobliwszém dzieckiem, a choć na nie wyglądała jeszcze, bo tylko że jéj wzrostu dużo przybyło, ale chuda była i niezgrabna, — dawała sobie rady jak stara.
Dosia ociężała nieco, lecz wielką jéj téż była pomocą. We dwie z opuszczonego dworku zrobiły domek schludny, a w ogrodzie tak gospodarowały, iż piękniejszego w Błotkowie nie znalazłeś.
Drobiu hodowało się mnóstwo i bardzo szczęśliwie. Kur liczba urosła do kilkudziesięciu, a nawet dwie gęsi obiecywały, chodząc na skrawku łąki w dole ogrodu, że i one będą głowami rodziny.
Roboty nie było tak wiele, by i szyć i prząść i pończochy robić wieczorami Maryś nie miała czasu. Czytywała téż na głos z książki nabożnéj Dosi, która, jeśli się nie zdrzemnęła, słuchała.
Prosta kobieta, owa towarzyszka dziewczęcia, wprawdzie może zawczasu wtajemniczała ją w życie i odkrywała strony jego mniéj jasne, — lecz że była uczciwą i pobożną po swojemu, nie popsuła w niéj tego, co od podkomorzynéj z Karolówki wyniosła.
W ciągu tych lat dwu razy ze sześć zaglądał tu Staszek.
Odwiedziny te jego były babie zrazu podejrzane; przyjmowała go nachmurzona i dawała do zrozumienia, że mogłyby się obejść bez nich. Choć Maryś była dzieckiem, a Staszek wyrostkiem, przyjaźń ich braterska wydawała się babie nie bardzo bezpieczną.
Lecz Staszek bawił krótko, a pomagał wiele, i ile razy się tu zjawił, baba na chwilę ich samych nie zostawiała.
Półsłówkami potém Maryś starała się ostrzegać o bałatmutności mężczyzn w ogóle; z czego ona się śmiała serdecznie.
— Toć on mi jak brat, mówiła staréj, my się razem w jednym dworze chowali. Czego ja się mam obawiać??
Dosia milczała już.
W ciągu tych lat dwu, pomocnik pisarza wprawił się do téj funkcyi, i — otrzymał miejsce znacznie daléj u Borzęckich. Nie tak mu łatwo teraz było zajeżdżać do Błotkowa.
Zdawało się, że już Maryś miała spokojnie zostać na swojém gospodarstwie, choć ona sama żadnego prawa do niego sobie nie przyznawała, gdy okoliczność zaszła, która nagle położenie zmieniła.
Wiadomo jak u nas w kraju powolnie się wieści rozchodzą, a od miasteczka do miasteczka niżeli dojdzie wiadomość, kto tam zmarł lub ożenił się, upływają im często lata.
O rodzinie Bardzickiego w Błotkowie nikt nie słyszał, on sam nigdy o niéj nie mówił. Wypadkiem żyd z Błotkowa na jakiś jarmark pojechawszy do Łomaz, o szewcu który znikł opowiadał. W tém z kąta wyrwał się ktoś, jako jego brat stryjeczny, i o dworku zasłyszawszy, wnet się zabrał go rewindykować.
I jednego dnia, ni z tego ni z owego zjawił się w Błotkowie opasły mieszczanin, z papierami za nadrą, który się wylegitymował, jako prawy spadkobierca.
Wszedłszy do dworku, dziewczynie, którą tu zastał, zapowiedział z góry, żeby się sobie wynosiła gdzie chciała.
Maryś, która dawniéj spodziewała się tego, potém ubezpieczona poczęła się uważać jakby panią domu, przywiązała się do chaty i ogródka, o mało z żalu i rozpaczy nierozchorowała się.
Bardzickiego z Łomaz nawet proboszcz, który się w to wdawał, uchodzić nie mógł: dziewczyny przybłąkanéj ani znać, ni o niéj wiedzieć nie chciał. Z największą trudnością wymożono na nim, że za pracę podjętą około dworku pięćdziesiąt złotych dać się zgodził.
Wymagał zaś, aby natychmiast precz ustąpiła.
Gdzie tu się podzieć było?
Dziewczę płakało, radzić sobie nie mogąc, gdy dnia jednego przysłano po nią na probostwo.
Tu zastała Maryś poważną matronę, rumianą, otyłą, wesołéj twarzy. Była to pani łowczyna Suzinowa.
Znała ona niegdyś dobrze podkomorzynę, a teraz opowiadanie proboszcza wzbudziło w niéj litość nad dziewczęciem.
Kazała sobie naprzód opowiadać historyą szewca i szewcowéj i pobytu we dworku.
Roztropność dziewczęcia wielce się jéj podobała.
— Słuchaj-że, moje dziecko, odezwała się do niéj, jeżeli chcesz statkować, a pracować — u mnie w garderobie miejsce ci dam. Zobaczymy co umiesz... Odemnie już niejedna dobrze zamąż wyszła; ty masz czas i wykrzesać się i nauczyć, bo tobie do tego jeszcze daleko.
Maryś za kolana ją ścisnęła, płacząc. Łowczyna trzeciego dnia obiecała przysłać furmankę po nią.
Daleko stosunkowo gorzéj było dla staréj Dosi, która do szpitala przy kościele powrócić musiała, ale co się naklęła spadkobiercę z Łomaz!! tém się mogła pocieszyć...
Obiecana furka przyszła wistocie od p. Suzinowéj, i Maryś pojechała, płacząc, bo się jéj bardzo z dworkiem rozstawać było boleśnie.
W parę tygodni potém — gdy już Bardzicki opasły objął był dziedzictwo i rządził się w nim, poczynając od tego, iż dach dranicami na nowo kryć kazał — nadjechał nieznajomy młokos i stanął przed dworkiem.
Wyszedł ów opasły, opryskliwie pytając czego tu chciał. Staszek — gdyż on to był — zapytał o Maryś.
— Poszła zkąd przyszła! zawołał Łomazki, zły, że jéj pięćdziesiąt złotych dać musiał.
Staszek téż niedobrym się zrobił, gdy posłyszał odprawę. Od słowa do słowa, grubo się powaśnili. Skończyło się na tém, że mieszczanin zaczął się do konia z pięściami przysuwać, a Staszek batóg podniósł do góry.
Do wojny jednak nie przyszło i, z daleka na siebie pociski rzucając, rozstali się; a Staszek, który się tu o dziewczęciu nic dowiedzieć nie mógł, dopiero od sąsiadów o babie dostał języka, a tę znalazłszy w szpitalu, od niéj o losie Marysi się dopytał.
Dwór państwa łowczych znał on z opowiadań, bo sąsiedztwo to było z Jagminami.
Jak tu się było mu dostać?
Nie po drodze i daleko, — musiał na inny czas odłożyć.
Marysi pan Bóg błogosławił, bo weselszego przytułku, po samotnie spędzonych dniach we dworku — nigdzieby pewnie nie znalazła.
Łowczy sam, pani łowczyna, dwie panny łowczanki ludzie byli choćby do rany przyłożyć. Wszyscy oni hypokondryków i melancholików nie cierpieli i brzydzili się nimi. Łowczy śpiewał cały dzień, łowczyna przez pół dnia się śmiała, panienki były trzpioty wesolutkie.
Trafił się gość, a do panien dorosłych i majętnych przyjeżdżało kawalerów mnóztwo, przyjmowano serdecznie, śmiano się jeszcze głośniéj zrywano do tańca... Niewiele im tam do tego potrzeba było. Kapela była domowa, bo kredencerz grał na skrzypcach, a na wsi mieli basetlistę.
Łowczyna téż robotą nie przeciążała nikogo, i najczęściéj, głaszcząc po głowie, mawiała:
— Odpocznij bo sobie, moje dziecko.
Ładu wielkiego nie było, ale pobożność serdeczna, dobroduszność wielka, dla ludzi łaskawość — byle posępnych twarzy nie widzieć i jęku nie słyszeć.
Wiejscy ludzie tak tę naturę państwa znali, że czasem zmuszali się do płaczu, bo nim wszystko było można wyrobić.
Jeżeli się co trafiło niepomyślnego, o co na świecie nie trudno, trzeba było widzieć do jakich sofizmatów rzucał się łowczy, jak przekonywających argumentów zażywała jéjmość, aby strapienie conajprędzéj odpędzić:
„Bóg dał — Bóg wziął“ „Głową muru nie przebijesz“. „Zbytnim smutkiem pana Boga obrażać nie trzeba“...
Łowczy, choć nie nadużywał trunku, ale w ostateczności — i „dobry trunek na frasunek“, wywołał.
Reasumowano w końcu wszystko:
— Nie gadajmy o tém.
I nazajutrz dawne życie się rozpoczynało.
Święta, zapusty, kuligi, imieniny, urodziny, rocznice wszelkie, obchodzono przy wielkim gości i przyjaciół zjeździe, a choć dom był nie zbyt obszerny, miejsca nikomu, jadła ni napoju nie zabrakło.
Łowczy nieprzyjaciół nie miał, i dlatego się w sprawy publiczne nie lubił mięszać, aby nieprzyjaciół sobie nie robić. Powołaniem jego było godzić, rozbrajać, zbliżać, pośredniczyć, kompromisa ściągać, i obchodzić potém solennie pakta trwałéj przyjaźni.
W takim domu i gardereba nie mogła być miejscem pokuty... Łowczanki, jeśli w niéj nie siedziały, to wbiegały często, wnosząc z sobą wesele i śpiewki...
Panny były hoże, rumiane silne, zdrowe — i wesołe jak rodzice. Konkury i konkurenci niezmiernie je bawili. Śmiały się z nich, i może dlatego konkury przedłużały. Rodzice téż pewni, że córki powydają, nie śpieszyli się ich pozbywać.
Maryś, nawykła do ciszy i do ciężkiéj pracy, w początkach nie mogła tego życia zrozumieć. Przestraszało ją prawie. Dostatek był wielki, skąpstwa w niczém, robocie folgowano.
Musiało sobie dziewczę przypominać to, co niegdyś u podkomorzynéj widziało i uczyło się. Szło to z łatwością. Pomimo wesela i dostatku, Maryś prawie żałowała swojego dworku i ogródka. Nawykła była do samotności i ciszy, a dla tych co się z niemi zżyli, stają się one nałogiem i potrzebą.
Któż wie? może i ta myśl, że Staszek nie będzie wiedział gdzie jéj szukać, albo i nie będzie śmiał tu przybyć, przykrą była dziewczęciu. Choć rzadko go widywała w Błotkowie — ale zawsze miała nadzieję, że się zjawi.
Tu ją postradała prawie, więc tęskno jéj było.
Miała do niego rodzaj przywiązania, jakie się rodzi między ludźmi, których losy są podobne i którzy sierotami będąc — na całym świecie siebie tylko mają.
Wiedziała, że w Staszku zawsze znajdzie opiekuna.
Nie prawili sobie nigdy żadnych serdeczności, ni słodyczy; ani jedno, ni drugie nie oświadczało się z przywiązaniem, witali się poprostu, żegnali kiwnięciem głowy; — ale Staszek myślał o niéj jak o siostrze, ona o nim jakby o kimś z rodziny.
Staszek już dorastał, wąs mu się sypać zaczął, i — we dworze, w którym służył, na pokusy różne był wystawiony.
Fraucymer saméj pani był liczny, bo się w haftach kochała i trzymała do nich zawsze dziewcząt kilka. Pisarz ze swego urzędu kwalifikował się do umizgów w garderobie. Wszędzie się to praktykowało. Rzucano okiem na przystojnego chłopca, który się uśmiechał, ale na prawdę do żadnéj nie przystał.
Wyrostek ten Maryś, jeszcze zawsze trochę dziecinnie i kozowato wyglądająca, wydawała mu się czémś piękniejszém od innych. Prawda, że przy całéj swéj niezgrabności, Myszkówna miała pewną powagę, — jakiś wdzięk dziewiczy, na którym innym, trzpiotowatym dziewczętom zbywało.
Czuwanie nad Marysią wyrobiło w nim jakby poczucie jakiegoś obowiązku...
— Juścić ja jéj tak porzucić nie mogę, mówił sobie — bo to sierota mnie jednego ma, na całym świecie... a ja téż nikogo.
O tém co będzie daléj nie pomyślał jeszcze — ale stróżem i opiekunem być teraz zdawało mu się konieczném.
Żenić się zaś — ani mu do głowy nie przychodziło jeszcze; — nie miał nawet własnego konia, sukni ledwie dwie pary lepszych, grosza wcale. I wiek téż był nie potemu.
Było to więc z obu stron przywiązanie szczególne, na pozór chłodne, a jednak więcéj na wytrwanie stworzone niż gwałtowniejsze namiętności.
Maryś ciągle przemyśliwała, czy on téż się dowie o niéj i czy się tu dostanie, — Staszek głowę łamał jakby się to wyrwać i zabiedz do Szerokiego Brodu. Bo i przybyć tak do dworu, dla widzenia się... nie wypadało gładko.
Tymczasem Staszek, któremu się dotąd wiodło, po niedługim pobycie u Borzęckich — został bez miejsca i bez chleba.
Ekonom, od którego zależał, miał własnego krewniaka, którego chciał na to miejsce wśrubować. Podwójnie mu to było potrzebném, raz ażeby mu dać miejsce, powtóre że krewny, zależąc od niego, nie przeszkadzałby mu w gospodarstwie.
Staszek był w spełnianiu obowiązków ścisły, a gdy miał słuszność, upierał się przy swojém. Ekonom dawał mu do zrozumienia kilka razy, że zbytnia w rachunkach ścisłość była nie do rzeczy, a tego on zrozumieć nie chciał.
Zatém, — potrzeba go było wykurzyć. Bełchacki, ekonom, był starym sługą, Staszek nowo przyjętym... Łatwo więc przyszło to i owo znaleźć przeciwko niemu, nagadać, uprzedzić.
Przyszło do kłótni otwartéj z Bełchackim; Staszek miał słuszność, lecz zaklął się stary, że albo on lub pisarz musi precz iść, a p. Borzęcki naturalnie wolał odprawić pisarza niż szukać ekonoma, któryby mu dawnego nie zastąpił.
P. Borzęcki rozumował bardzo logicznie, tłumacząc się z tego przed żoną.
— Bo, widzisz, moja panno, Bełchacki kradnie to niema wątpliwości, ale ja wiem jak i ile, a drugi pocznie mnie oszukiwać w taki sposób, że i skontrolować nie potrafię. Lepiéj więc młokosa odprawić.
Staszka tedy wśród roku wypędzono, a mściwy ekonom postarał się o to, aby i świadectwo było jaknajgorsze, gratyfikacya jaknajmniejsza.
Chłopak znienacka znalazł się bez miejsca, okrzyczanym w okolicy za zuchwałego i niezdolnego, z kilku zaledwie talarami w kieszeni; — pieszo... bez widoku żadnego na przyszłość.
O pomieszczeniu się w sąsiedztwie ani mógł myśleć, bo Bełchacki temu zapobiegał; iść służby szukać daléj robiło wrażenie złe... Pytać musieli wszyscy dlaczego tak daleko wędrował za chlebem.
Jakkolwiek położenie było nadzwyczaj przykre — Staszek nie stracił otuchy i nadziei, że sobie da radę. Musiał jednak na razie wyrzec się odwiedzin w Szerokim Brodzie, dla odwiedzenia Marysi, bo mu wstyd było stawić się przed nią pieszo i jak żebrak jaki.
Było to na wiosnę, więc do podróżowania per pedes apostolorum niezły czas. Przechodzące deszcze i burze mógł gdzieś przestać pod dachem, a przynajmniéj nie marznął. Bogu więc dziękował, że odprawa nie wypadła zimą.
Wędrował nie wiedząc sam dokąd iść, od wsi do wsi, rozpytując po karczmach, czy we dworze pisarza nie potrzebują, zachodząc do dworów, gdy mu jakąś uczyniono nadzieję; odprawiany wszędzie tém, że miejsca były zajęte lub że tak młodego i niedoświadczonego mieć nie chciano.
Pomimo największéj oszczędności w ciągu podróży, bo się ograniczał kawałkiem chleba z serem lub słoniną, a pił wodę — mały zapas pieniędzy zaczął się wyczerpywać. Pilno było znaleźć jakiekolwiek zajęcie, choćby tylko za przeżywienie. Nic się jednak nie trafiało.
Jednego wieczoru, było to w okolicy Białéj zbłąkawszy z wielkiego gościńca, zaszedł do wioseczki nędznéj, w lasach zaszytéj — chcąc w karczmie przenocować. Ponieważ przejazdu tu większego nie było, karczma tylko dla wieśniaków, przeznaczona stała wśród osady, tak że ani jéj dojrzeć zdala, ani wyszukać było łatwo.
Droga, wierzbami i brzozami wysadzana, prowadziła do wioski. Zmierzając nią do gospody, Staszek napotkał słusznego mężczyznę, w płóciennym kitlu, z kijem w ręku i książką pod pachą. Niemłody już był i wyglądał surowo, zamyślony i smutny.
Polskim zwyczajem Staszek go pozdrowił: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Odpowiedziawszy na to stary jegomość, stanął i zapytał.
— A dokąd-że to i zkąd?
Chłopak odpowiedział, że służby szukał, że się z gościńca zbił i chciał przenocować.
Od słowa do słowa począł go badać stary. Musiał mu więc opowiedzieć Staszek całą swą historyą, począwszy od wygnania z Koralówki aż do ostatniéj służby u Borzęckich. Uczynił to z otwartością, nie tając nic... Jegomość w kitlu, podumawszy trochę — rzekł mu:
— Co masz u żyda za piecem nocować, idź do dworu, na folwark, powiedz, że pan kazał aby cię na noc przyjęto... Każę ci jeść dać.
Staszek podziękował i w kierunku wskazanym poszedł do dworu.
Leżał on w bok ode wsi, na małym pagórku i nie bardzo wspaniale wyglądał. Drewniany, poczerniały już, z kilku oknami zakopconemi, przy których wisiały okiennice, z wysokim dachem, zdawał się opuszczony i zaniedbany. Dostatku widać nie było... Cicho bardzo dokoła i nieludno.
Na folwarku téż służby niewiele było, i ta się ociężale poruszała.
Stary bardzo i zgięty tak, że aby ludziom w oczy zajrzeć, głowę podnosić musiał, bo krzyżów rozprostować nie mógł, w szaréj kapocie sługa, z dużą tabakierą w garści i chustą kraciastą wywieszoną z kieszeni, wdał się z nim w rozmowę. Od niego dowiedział się, że dziedzic, pan Amilkar Żerebiński, niegdyś prawnik i mecenas, człek bezżenny, był dziedzicem wiosczyny. — Służący i przyjaciel jego, Dudziński, wychwalał go jako bardzo uczonego, siedzącego całe życie w księgach, ale skarżył się że mu się nieszczęściło.
— Tylko że on o to mało dba — dodał, bo jemu aby się w papierzyskach i foliałach grzebać, choć o kawałku razowego chleba. — Dziwak — ale kiedy mu z tém dobrze...
We dworze nie wesoło było, pusto... i niedostatnio...
W pół godziny Amilkar, który miał tytuł rejenta, powrócił z przechadzki. — Dudziński z tabakierką wyszedł na spotkanie. Potém zaniesiono do dworu wieczerzę, składającą się z mleka z kluseczkami i kawałka odgrzanego mięsa. Toż samo się dostało i Staszkowi, którego Dudziński wkrótce potém poprosił do rejenta.
Chociaż dnie były już bardzo ciepłe, w izbie, w któréj siedział rejent, paliło się na kominie... Osobliwsza to była, wielka, przestronna komnata, ze stropem starym w kwadraty ubranym, cała zarzucona księgami i papierami. Ogromny stół prawie cały one zabierały, tak, że tylko róg jego ode drzwi, na którym jeszcze obrusik leżał, do jedzenia służył. Przy ścianach stały półki nieporządnie narzuconemi fascykułami i foliantami przepełnione.
Rejent, z rękoma na kolanach, twarzą, zwrócony ku kominowi, grzał nogi zastygłe.
Zobaczywszy chłopaka u drzwi, zapytał go naprzód, czy jadł wieczerzę; otrzymawszy podziękowanie rozpoczął rozmowę od pytania, czy pisać umiał poprawnie, czy charakter miał czytelny i dobry.
Szczęściem, Staszek miał przy sobie przepisaną pieśń pobożną, którą mógł pokazać rejentowi.
Rozpatrzył ją on przy świetle kominka i, oddając, nadmienił, że mógł się przespać w izbie naprzeciwko, gdzie był tapczan gościnny i siennik.
Radził potém, aby sobie przez jutrzejszy dzień odpoczął, toby się jeszcze z nim mógł rozgadać lepiéj, a możeby się co znalazło...
Ostatnie słowa niewyraźnie wymówił...
Staszek zanocował gdzie mu naznaczono. W izbie stęchliznę czuć było, a i tu polica stała z księgami. Zresztą nago i biednie.
Nazajutrz rano iść nie śpieszył Staszek; dano mu coś przekąsić... Rejent znowu zaprosił do kancellaryi. Tu objawił życzenie, aby mu za dyktandem Staszek coś napisał na próbę...
Siedli tedy...
Musiała próba wypaść niezgorzéj, gdyż rejent odezwał się, że mógłby go wziąć do przepisywania... na jakiś czas — ale wielkiego jurgieltu naznaczyć mu nie może. Utrzymanie jakie takie i gdyby się rok przeciągnęło, dwieście złotych...
— A co do roboty, dodał — godzin trudno liczyć... Wiele ja pracuję, to i ty będziesz musiał... Jeśli ja stary wytrwam — młody tém łatwiéj.
Wprawdzie mylił się w tém rozumowaniu rejent, bo łatwiéj jest staremu, nawykłemu, przy stoliku wysiedzieć dzień cały, niż młodemu, potrzebującemu ruchu i powietrza; — ale Staszek nie miał nic lepszego przed sobą, musiał to przyjąć co się nastręczało.
Stanęła tedy umowa z tym warunkiem, że miesiąc czasu przeznaczony był na wzajemną próbę jeszcze.
Stancyą tęż samę w któréj nocował, naznaczył rejent amanneusowi — i tegoż dnia zasadził go do ciężkiéj pracy.
A była istotnie tego nazwania warta, bo od rana siedzieli przy niéj do obiadu; po skromnym posiłku godzinę dawał spoczynku rejent, poczém wracali do papierów i siedzieli do mroku.
Wieczorem, przy świetle, już pisania nie wymagał, ale sam do późna siedział.
Staszek mógł trochę powietrzem odetchnąć i przejść się po wieczerzy.
Pobyt w Wólce u rejenta zapowiadał się spokojny, ale jak w klasztorze cichy, jednostajny i dla młodego okropny. Pilnowano się godzin ściśle... fantazyj nie miał żadnych stary i amanneusowi ich mieć nie dozwalał. Nudny był, pedant, drobnostkowy, lecz w gruncie człowiek dobry, zaschły tylko i jakby skostniały.
Życie w papierach i z papierami uczyniło go zimnym — wypiło z niego krew, tak że się stał obojętnym na wszystko co się jego przedmiotu nie tyczyło. Pracował on nad nowym summaryuszem praw, dokładniejszym nad te które go poprzedziły i obiecywał sobie z niego nadzwyczajne korzyści... sławę i krescytywę.
Oprócz tego miał kilka studyów nad prawniczemi zagadnieniami, któremi swą regestrową pracę przeplatał.
Te ciągle się na nowo przepisywać musiały...
Staszek albo zżółkłe i niewyraźne arkusze stare musiał decyfrować i przepisywać na czysto, lub pisać pod dyktą, co łatwém nie było, bo rejent dyktował śpiesznie, niewyraźnie, jąkał się i zapominał.
Lecz, że się do wszystkiego przyzwyczaić można, zwolna Staszek nawykł i do wymowy rejenta i do żółtych szpargałów, i do utrapionego siedzenia po dniach całych.
Jeden wieczór czasem mu pozostawał, aby wyjść na przechadzkę. Rejent niezmordowany był, a że myśl miał ciągle zaprzątniętą jedném, przychodziły mu czasem korrekty w nocy i do tych dyktowania budził chłopca.
Było to, prawdę rzekłszy, męczeństwo — lecz nic innego nie widział przed sobą, biedny chłopiec.
Zżółkł, zmizerniał, posmutniał, skarżąc się tylko na to, że nie wiedział co się z Marysią działo i że do niéj dostać się nie było podobna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.