Córeczki pani Maciupskiej

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Córeczki pani Maciupskiej
Podtytuł Obrazek z bruku
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom I
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CÓRECZKI PANI MACIUPSKIEJ.
(OBRAZEK Z BRUKU).



Za dokładność ortografii nazwiska nie ręczę. Miałem w ręku trzy dokumenty bardzo poważne, ale każden z nich informował pod tym względem inaczej.
Starsza siostra podpisywała się „Helena Maciupska“, młodsza „Zofja Maciubska“, matka zaś tych panien „Delfina Macióbska“.
Wybrałem ortografię panny Heleny. Dla czego? Powodów ściśle uzasadnionych nie było, zdawało mi się jednak, że powierzchowność panny Heleny ma w sobie coś ortograficznego... Dodać należy, że młoda ta osoba w mówieniu używała niekiedy znaków przestankowych, podczas gdy młodsza jej siostrzyczka mówiła zazwyczaj bardzo szybko i bez najmniejszej przerwy, a pani Delfina posługiwała się wyłącznie wykrzyknikami i znakami zapytania...
Panie te, rzadko kiedy, zwłaszcza wobec gości, odzywały się pojedynczo, lecz mówiły wszystkie współcześnie, jakby chórem.
Częstokroć w tym chórze jeden głos śpiewał o najprzedniejszych fasonach kapeluszy, drugi o ostatniej sztuce w teatrze, a trzeci najsilniejszy, nieprzerwanym szeregiem wykrzykników ogłaszał bieżące ceny produktów targowych na Ordynackiem, z pełnemi erudycyi komentarzami.
Z początku na człowieku, nieprzyzwyczajonym do takiego sposobu wymiany myśli, chórek ten robił dziwne wrażenie.
Zdawało się, że jednocześnie ktoś szyje na maszynie, sypie szklanne paciorki na tacę i coś sieka, ale ostatecznie można się było z tem oswoić i pojedyncze głosy chóru rozróżniać.
To też gdy zeszło się towarzystwo, złożone z kilku osób, a szczególniej pań, które, jak wiadomo, mają zawsze coś do powiedzenia, w saloniku był gwar niezmierny i pani Macióbska (przez ó) mogła z czystem sumieniem twierdzić, że w jej domu wybornie się bawią.
I rzeczywiście. Umiano tam nawet tańczyć.
Zapewne, w obec tylu mistrzów, udzielających lekcyj „najniezbędniejszych tańców“ osobom obojga płci, do pięćdziesięciu lat wieku włącznie, umiejętność tańczenia rozkrzewiona jest w Warszawie w stopniu, o ile się zdaje, wystarczającym na potrzeby ludności, więc że tańczono niekiedy i u pani Maciupskiej dziwić się niema czemu. Były w domu dwie panienki, był fortepian, bywała młodzież, a że z tych elementów, z dodatkiem herbaty i serdelków, wytwarzają się właśnie „niezbędne“ tańce salonowe, to wiadomo; ale trudniej mieści się w głowie, żeby można urządzić herbatę tańcującą w pokoju, który miał osiem łokci długości, a siedem szerokości...
Dodać jeszcze należy, że w gościnnym salonie pani Maciupskiej, znajdował się fortepian starożytnego fasonu, ale z mocnym głosem, stół, kozetka, parę fotelików obitych kretonem, dwie maszyny do szycia, szafa oszklona na kapelusze, oraz bardzo zgrabna dama bez głowy, na to specyalnie, ażeby na plastycznych jej kształtach drapowano i upinano wszelkiego rodzaju stroje.
Śliczna ta osoba była, ma się rozumieć, z drutu...
Gdy panny Maciupskie chciały się zabawić, młodzież wynosiła do drugiego pokoju fotele, kozetkę, stół, oraz sztywną damę i tym sposobem pracownia zamieniła się na salon, w którym na przestrzeni bardzo małej ilości łokci kwadratowych, wytwarzało się mnóstwo śmiechu, szelestu sukien, hołubców, rozmów, szeptów, dźwięków fortepianu i tym podobnych objawów ludzkiej wesołości. Było ciasno, ale tanio, dobrze, elegancko i bez żadnego przymusu.
Na twarzy matki pojawiał się uśmiech zadowolenia, a w oczach panien Maciupskich malowała się szczera, niekłamana radość.
Mama była niziutka, ale korpulentna, córeczki zaś wzięły wzrost po mamie, a figurki chyba po lalkach, takie były cienkie i filigranowe.
Dama z drutu, będąca przecież modelem przeciętnej, średniego wzrostu kobiety, wydawała się przy nich, jak olbrzymka.
Były to warszawianki w miniaturowej edycyi, ale i ozdobnej zarazem. Twarzyczki miały białe, o rysach drobnych, usta maleńkie, oczy modre, a włosy jasne, ułożone bardzo misternie, z grzywkami, czubkami i różnemi figlami, na określenie których, trzebaby studyować encyklopedyę wiedzy fryzjerskiej, przynajmniej przez siedm lat z rzędu. Siostrzyczki byłyby podobne jedna do drugiej, jak dwie krople wody, gdyby nie rozmaity kształt nosków.
Panna Helena, co właśnie wzbudzać mogło zaufanie do jej ortografii, miała nosek prosty, kształtny, cokolwiek garbaty, lecz bardzo foremny w stylu, dajmy na to korynckim, a nosek panny Zofii był rococo. Pogardziwszy klasycyzmem, zadzierał się figlarnie do góry i nadawał fizjonomii swej właścicielki wyraz nieustannej wesołości. Ten nosek śmiał się i zdawał się pomiatać nietylko ortografią, ale wszystkiem wogóle, co ma związek z jakąkolwiek systematycznością, regułą, zasadą.
On śmiał się w kościele, na zabawie, na cmentarzu, nawet wówczas, gdy oczy zachodziły łzami.
Czasem tylko w ważniejszych momentach życia, gdy panna Zofia studyowała świeży żurnal, nosek jej nabierał powagi, ale na krótko, bo jeżeli żurnal przynosił coś ładnego, nosek śmiał się z zachwytu, w przeciwnym razie wyrażał niezadowolenie takim komicznym grymasem, że panna Helena i sama pani Maciupska wybuchały śmiechem...
Starsza siostra robiła suknie, do czego, jak wiadomo, potrzebny jest umysł poważniejszy i systematyczny, zdolny do kombinowania i pojmujący głębię paryskiego kroju i zagadki centymetrów, — młodsza zaś stroiła kapelusze.
Uczona i artystka! Pierwsza rządziła się staremi zasadami, teoryą, z uwzględnieniem najnowszych wynalazków w tej dziedzinie, druga talentem, rozwijała lotne skrzydła fantazyi... jedynie pod wpływem natchnienia, nie trzymając się wzorów klasycznych.
Pracowała zawsze przed lustrem, przypinając do szkieletów kapeluszy różne pióra, kwiaty, wstążki, kawałki aksamitów, koronki, wypchane ptaki i przeróżne ozdoby. Przymierzała je na własnej głowie, wyrabiając najpocieszniejsze miny, kręcąc noskiem i ostatecznie stwarzała takie arcydzieła mody, gustu i fantazyi, że elegantki, stanowiące klientelę pracowni panien Maciupskich, nie wahały się płacić za egzemplarz po trzy ruble, a nawet i po pół czwarta, to jest mniej więcej tyle, ile brała panna Helena za pracowite zbudowanie stylowej sukni z fałdami, grymasami i kilkakrotnem przerabianiem.
Pracownia mieściła się na dole, w oficynie ogromnego domu na Wspólnej, Kruczej czy Hożej, bo nie pomnę już dokładnie, w lokalu złożonym z dwóch wilgotnych pokoi i kuchenki.
Zajmowały je te panie od lat ośmiu, czy dziesięciu, bo w każdem przedsiębiorstwie przemysłowem lokal dużo znaczy, zwłaszcza, jeżeli się w niem szczęści i klientela do niego przywyknie. Przytem trzeba pamiętać, że jak cię widzą, tak cię piszą; chociaż więc komorne bardzo drogie, chociaż siedmnaście rubli na miesiąc, jak jeden grosz kosztuje, jednak trzeba mieszkać z szykiem i w pryncypalnym punkcie. Zasady tej trzymała się pani Maciupska i jej córeczki i jak same twierdzą, bardzo dobrze na tem wychodziły.
Pracowni sukien i kapeluszy w tamtej okolicy było stosunkowo niewiele, bo w tym samym domu tylko dwie, naprzeciwko jedna, obok w sąsiedniej kamienicy wcale pracowni nie było i dopiero w trzecim domu mieściły się znów dwie.
Punkt zatem był bardzo dogodny, a i klientela bogata. Żony i córki urzędników kolei Wiedeńskiej, a wśród nich nawet jedna maszyniścina; jedna dama, której mąż utrzymywał agenturę ubezpieczeń na życie, właścicielka składu węgli kamiennych, bogata bardzo, nieraz po trzydzieści korcy na składzie miewała; znowuż jedna pani, mająca trzy córki, oraz saski sklepik, i dużo, dużo pań zamożnych, które umiały i lubiły się ubierać z gustem i elegancyą.
Pan Maciupski, mąż pani Delfiny, nie żył już od lat dziesięciu. Zajmował on swego czasu ładne stanowisko w biurze przewożenia i odwożenia rupieci z kolei na kolej, dwadzieścia pięć rubli brał na miesiąc i byłby zapewne do wysokich godności z czasem doszedł, ale umarł przedwcześnie.
Po jego śmierci pani Maciupska założyła pracownię, wykształciła córeczki w fachu i żyje.
W Warszawie drożyzna jest okropna, ale trzy kobiety, zwłaszcza takie małe, całego rubla na dzień nie przejedzą i nie szastają też pieniędzmi na pożywienie, bo to nie ma celu, wolą ubierać się ładnie, i wyglądać jak laleczki. Jest to zresztą konieczne, żeby ubierały się jaknajmodniej, bo to dobrze rekomenduje zakład, stroją się więc i bawią niekiedy, i nie słychać, żeby narzekały na losy. Niekiedy mają tyle roboty, że i mama, porzuciwszy gospodarskie zajęcia, do maszyny zasiada. W takich wypadkach obiad bywa odkładany do dnia następnego, a natomiast mama robi wyborną kawę, bo w tem samem podwórzu znajduje się kawarnia, a że jej właścicielka bierze zwykle stroje z magazynu panien Maciupskich, więc ex re tego stosunku dolewa dla nich do mleka trochę mniej wody, niż dla publiczności zwykłej, a za to ma pewne ustępstwa na konfekcyach.
Ręka rękę myje, to jest zasada.
Bywa niekiedy tak wiele roboty, że trzeba przybrać pomoc. W takim wypadku panna Zofia, kręcąc noskiem, zasiada przy stoliku i na ćwiartce papieru sztychuje: „Potrzebna jest panna natychmiast uzdolniona.“ Tę kartkę wystawia się w oknie, a w kwadrans później zgłasza się nie jedna, ale siedm panien, i szczęśliwa, na którą padł wybór, zabiera się do pracy.
Nie można powiedzieć, żeby w Warszawie było o uzdolnione panny bardzo trudno... Nie zawsze jest taki znaczny ruch, ale zdarza się, w karnawale, albo w lecie, przed Zielonemi świątkami. W święto pracownia bywa zamknięta i panie używają przyjemności życia, stosownie do sezonu; chodzą do teatru, lub przyjmują gości u siebie.
Jest wieczór zimowy, mroźny, niebo wyiskrzone, na ulicach rozlega się brzęk dzwonków od sanek, po chodnikach ludzie biegną z pośpiechem, do którego zmusza ich zimno.
Salonik pani Maciupskiej już oświetlony; maszyny i dama z drutu przeniesione do sąsiedniego pokoiku, w kuchence syczy samowar.
Jak doświadczony wódz bada pole bitwy, tak pani mama patrzy, czy jeszcze czego nie brak; ale wszystko jest w porządku.
Panna Helena przytwierdza jeszcze jedną kokardę do sukni, siostra jej, stojąc przed lustrem, poprawia grzywkę i krzywi noskiem z gniewu, że nieposłuszne włosy nie dają się ułożyć, jak należy.
Pokonała je wreszcie, pokręciła główką, roześmiała się ustami, oczami, zadartym noskiem i całą ruchliwą twarzyczką, zadowolona zupełnie...
Głoście zaczęli się schodzić. Była pani co ma saski sklepik i trzy córki wysokiego wzrostu, i ta pani, która utrzymuje skład węgli, i kilku panów, rozpoczynających karyerę w biurze kolejowem, i jeszcze jeden pan, bardzo muzykalny, który kształci się na artystę i już nawet przez jakiś czas występował w operach, jako członek chórów, i jeszcze ktoś... Salonik pełny. Panna Helena mówi z zachowaniem przecinków, panna Zofia śmieje się bez przerwy i bez interpunkcyi, pani Delfina zaś wyrzuca wykrzykniki i zapytania z niesłychaną szybkością.
Do herbaty, żeby już użyć karnawału, jak należy, podano pączki; a dla panów była wódeczka i piwo. Po herbacie rozpoczęły się tańce, fortepian brzęczał bezustannie, ponieważ i mama Maciupska, i ta pani co ma saski sklepik, były muzykalne i grały na zmianę.
Zegar wydzwonił jedenastą, gdy w kuchence zrobił się ruch. Coś się stało, bo starsze panie, jedna z trzech sióstr wysokich i panna Zofia tam pobiegły, jak gdyby zaalarmowane jakimś nadzwyczajnym wypadkiem.
W saloniku tyle tylko wiedziano, że ktoś przyszedł i coś powiedział. Przez otwarte drzwi można było dostrzedz, że panie tego kogoś otoczyły jak wieńcem i że ów ktoś musiał być bardzo malutki, gdyż pochylały się, słuchając.
Ponieważ wszystkie zapytywały jednocześnie i wyrażały swoje zdziwienie bardzo głośno, więc tylko kiedy niekiedy wśród tego chaosu można było rozróżnić płacz dziecka...
— Cóż teraz będzie?! co będzie! — pytała pani Maciupska — doprawdy nie mam pojęcia, niechże mi kto powie, co będzie?
— Ja także wcale wyobrażenia nie mam — odezwała się właścicielka składu węgli — zresztą to trudno, proszę pani, nikomu nie jest rozkosznie na świecie.
— I stagnacya! Czy pani wie, że teraz bardzo słaby ruch; dawniej nici, igły, tasiemki, guziki szły, powiadam pani, jak woda, a teraz co!? Takie czasy, moja pani, takie czasy! a tu trzy dziewczyny w domu, a młodzież niegodziwa, każdy tylko za posagiem goni, każdyby za groszem na samo dno piekła skoczył.
— Słuchaj-no, Julka, kiedyż to się stało? Mówże, jak się należy i nie płacz, ach, jakaż z ciebie beksa!...
— Herbaty by jej dać... trzęsie się biedaczka, ręce ma aż sine...
— Zosiu, nalejno jej herbaty!
— Jednak, proszę pani, co to jest człowiek? Boże, Boże! tak, jak świeca, wiatr dmuchnie i po wszystkiem!...
— To dziś się zrobiło? Julka, mówże, dziś? teraz! przed dwoma godzinami? Ach, mój Boże! i ty stałaś przed bramą do tej pory...
— Taki jest los wdowy — rzekła właścicielka składu węgli — niby wyjdzie za mąż, bo wyjdzie, niby ma tego męża, bo ma; ale cóż z tego? mąż umrze sobie najspokojniej i ani głowa go nie zaboli, co ta biedna kobieta zrobi i z czego się wyżywi wraz z dziećmi?!... Alboż mój nieboszczyk inaczej postąpi!?! Pisz, maluj, tak samo, kubek w kubek! Ileż tych dzieci było? czworo? pięcioro? Powiada pani, że tylko ta jedna dziewczyna? To jeszcze całe szczęście, chociaż szkoda, że nie chłopak... Z chłopakiem łatwiej, można go bez fortepianu wychować i posagu dla niego nie potrzeba zbierać.
— Ależ nie! — odezwał się znów inny głos. — Powiadam pani, że z tego nic nie będzie. Możnaby do dobroczynności, zapewne, ale tam zawsze jedno, trzeba czekać, aż się wakans otworzy, a zanim się otworzy!
— Jak dzieci kocham, nie wiem... nie mam wyobrażenia, jak się o to starać i przez kogo?
Pani Maciupska przypomniała sobie, że ma gości.
— Ach! doprawdy! przepraszam państwa, najmocniej przepraszam — rzekła, wróciwszy do saloniku... — zabawa nam się przerwała, ale taki smutny wypadek w sąsiedztwie. Coś okropnego i wyobraźcie sobie państwo, że tak się stało prawie nagle, że jeszcze onegdaj ją widziałam... i nie ma sposobu, żeby na to poradzić...
Z opowiadania pani Maciupskiej i kilku innych pań, które pośpieszyły jej z pomocą, z powodzi wykrzykników, niedokończonych zdań, przerwanych w połowie wyrazów, można było znowu o tyle o ile zrozumieć, że chodzi o Julkę; że ta Julka ma siedm lat życia, i że jest córką biednej wdowy zamieszkałej w tymże samym domu i że wreszcie ta wdowa przed kilkoma godzinami umarła. Była już oddawna chora i bardzo wynędzniała; nikt jej długiego życia nie wróżył, ale też nie spodziewano się, że skończy tak prędko. Onegdaj jeszcze widziano ją, jak szła do miasta. Była bardzo blada, trzymała się ściany, a co parę kroków zatrzymywała się, aby odpocząć, lecz nikt na to bliższej uwagi nie zwracał. Wiadomo, że kto chory, ten szybko nie biega i musi się zatrzymywać, ażeby odpocząć.
Wczoraj zrobiło jej się bardzo niedobrze, zupełnie z sił opadła, a dziś... już nie żyje. Zajęli się zmarłą lokatorowie, złożyli trochę pieniędzy na koszta pochowania, a Julka płakała, długo płakała i wreszcie przybyła do pani Maciupskiej. Nieraz bywała tu, jeszcze za życia matki.
Panienki lubiły ją, dawały jej gałganki i skrawki na suknie dla lalki, czasem bułkę, albo i dwie, bo dziewczyna miała nienasycony apetyt... W nieszczęściu, biedne dziecko, jakby instynktem wiedzione, przyszło tu, bo gdzież miało przyjść? Od frontu mieszkają lokatorowie bogaci, których takie drobiazgi nie wiele obchodzą, w oficynach zaś przeważnie biedacy, obarczeni liczną dziatwą, i, prawdę powiedziawszy, sami nieraz nie mają co jeść. Pani Maciupska dała do zrozumienia, że w całej kamienicy ona tylko jedna jest osobą średnio zamożną. Nie ma zawiele, ale też nie doznaje braku.
Zawsze co pracownia, to pracownia, zwłaszcza w takim punkcie!
Zachodzi jednak pytanie, co zrobić z dziewczyną? Jest już ona tak duża, że może ubierać się i jeść: a zarazem tak mała, że nie potrafi pracować.
Najniepraktyczniejszy wiek!
Zdania się krzyżują; jedni radzą starać się o umieszczenie Julki w Towarzystwie dobroczynności, matka trzech córek dowodzi, że na popychadło do saskiego sklepiku ta dziewczyna jest bezwarunkowo za mała, pani od węgli zgadza się z tym poglądem i dorzuca, że w składzie materyałów opałowych nie widzi karyery dla takiego bębna. Jest to jedna z trudniejszych branży handlowych, wymaga znajomości rachunków i pojęcia o wadze dziesiętnej — wymaga głowy!
Kiedy rozmowa toczy się w najlepsze, panna Zofia wprowadza Julkę. Jest to dziecko wątłe, z jasną główką i dużemi, zapłakanemi oczami. Widząc tyle osób, patrzy z obawą, lecz, o ile się zdaje, nie rozumie dokładnie swego położenia.
Panna Zofia spogląda na siostrę, uśmiecha się, robi noskiem pocieszne grymasy, ale w oczach ma łzy...
— Mamo — mówi szybko i bez przerwy — Julka może u nas zostać, my ją wychowamy, nauczymy ją szyć, będziemy miały pomocnicę; teraz jest zawsze kram z wypisywaniem karty, szukaniem panien... Julka jest dobra dziewczynka i niema nikogo na świecie, prócz nas. Jedna osoba nic nie znaczy! Pracownia nasza jest w dobrym punkcie: zresztą dla mamy taka dziewczynka jest niezbędna. Jak my powychodzimy za mąż, mamie będzie smutno samej.
Powychodzimy za mąż!... Panna Zofia o tem nie wątpi i ma słuszność. Wśród dzisiejszych gości pani Maciupskiej są tacy, co o tem tylko marzą.
Starsza siostra popiera prośbę młodszej, matka zresztą nie oponuje.
— Chcecie — powiada — cóż mi to szkodzi?
Panna Zofia wpatruje się bystro w twarz Julki, poprawia jej włosy nad czołem, a uśmiecha się, kręci noskiem i kombinuje. Wreszcie klasnęła w dłonie i zawołała:
— Już wiem!
— Co wiesz? — spytała matka.
— Zrobię jej jutro prześliczny kapelusik. Zobaczy mama, że będzie istne cacko!...
Już tańców nie wznawiano, goście rozeszli się.
Zaimprowizowano naprędce pościel dla Julki i sierota usnęła spokojnie.
Pani Maciupska zamyśliła się nad kwestyą, jaki ma być obiad jutrzejszy... Zadarty nosek pochylił się nad żurnalem, a panna Helena robiła przegląd starych sukien, ażeby wybrać z nich jaką i przerobić dla Julki.
Pogaszono światła. Ciemność napełniła ciasne podwórko i ukryła w swym płaszczu sierotę, jej opiekunki i pracownię w doskonałym punkcie.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.