Córka Tuśki/Część druga/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Córka Tuśki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1907 |
Druk | T-wo Akc. Orgelbranda S-nów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Smutny powrót na Warecką.
Tuśka krząta się energicznie, cała jak kłębek nerwów, lecz milczy, zaciąwszy usta. Żebrowski wygląda, jakby przestał interesować się wszystkiem, co domu dotyczy. Pita posłuszna, uległa, patrzy w oczy matce, sądząc, że tem ją rozbroi. Edek czuje jakby niezadowolenie z popełnionego czynu.
W tych warunkach zbicie się w ciasnej przestrzeni całej rodziny jest najmniej pożądane. W dodatku zaczęły panować nieznośne, spóźnione upały i duszne, pylne, prawie cuchnące powietrze zalegało pokoiki, z których źle wymieciono rozsypaną po kątach naftalinę.
Wszystko to podniecało jeszcze nerwy Tuśki i czasem dochodziły one do takiego naprężenia, iż zdawać się mogło, że bądź co bądź musi nastąpić ulga w jakimś wybuchu.
Porzycki przycichł i nie dawał znaku życia o sobie. Dwa dni przeszły, a na Wareckiej nazwisko aktora nawet nie było wymówione. Ale on żył tam ciągle, tryumfujący i niepokonany, obecnie podwójny w myślach matki i córki, żył silnie i niewzruszenie, wypełniając sobą każdą chwilę, pomimo pozornego zniknięcia z powierzchni. Gdy Tuśka i Pita spotykały się oczyma, obie w głębi swych źrenic odkrywały tę samą postać.
— Mamcia się zastanawia, mamcia się namyśla — pocieszała się Pita.
— Kocha go i myśli o nim ciągle — myślała Tuśka.
I ona pierwsza uciekała ze swem spojrzeniem przed wzrokiem córki.
Pita miała jeszcze jedno zmartwienie. Oto Tarnawicz, dowiedziawszy się widocznie od Edka o całem zajściu, uciekał przed nią demonstracyjnie i ona zrozumiała, iż pogardzał nią, jako istotą złą i płochą. Płomienie wstydu biły na nią na myśl, że Edek musiał Tarnawiczowi powtórzyć dokładnie słowa jej dzienniczka. I wstyd i ból jakiś nieokreślony ściskał jej serce, widząc jak Tarnawicz przesuwał się teraz koło niej, nie patrząc, kłaniając się lekko i z widocznem lekceważeniem.
— Myśli o mnie, kokietka, kokietka... nic więcej.
Zaczęła uciekać Tarnawiczowi z drogi. Lecz mimo to śledziła dokładnie godziny, w których miał zjawić się na lekcyi.
I wtedy, zamknięta w innym pokoju, przedzielona drzwiami, przeżywała dziwne a niezrozumiałe dla niej chwile. Gorycz jej zdawała się wzrastać, a mimo to doznawała jakiejś ulgi, że Tarnawicz jest, że znajduje się tak blizko niej.
Do Porzyckiego zwracała się myślą, jak do istoty wyższej, do swego opiekuna, pana i władcy.
Oczekiwała zjawienia się Władki z gorączką i drżeniem. Lękała się, że będzie niazadowolony. Na razie jej tylko o to chodziło.
Wieczorem na drugi dzień przyniesiono Kuryer z recenzyą o występie Porzyckiego. Pita czekała na zjawienie się pisma w kuchni. Lecz Marcysia, widocznie mająca nakaz Tuśki, zabrała jej Kuryer z rąk i zaniosła do pokoju. Pita uczuła wtedy dziwny ból, jaki czuje kochająca kobieta, gdy okoliczności nie dozwalają jej wziąć udziału w jakiejś duchowej czynności ukochanego człowieka.
— Nie wiem nic, co z nim — myślała z goryczą.
Na schodach kuchennych zaszeleściło. To Władka. Picie aż tchu zabrakło. Szwaczka weszła szybko. Brakło jej tchu. Zaraz rzuciła się ku Picie z demonstracyami miłości.
— Widziałam go — zaczęła szeptem — powiedział, żeby panna Pita nic sobie z tego nie robiła i gwizdała na to. Załatwi to wszystko śpiewający.
— Jakto śpiewający?
— Niby tak, lekko. Takie aktorskie wyrażenie. Śmiał się i mówił, że jak się tylko z występami załatwi, to zaraz przyleci na Warecką i ład z tem zrobi. Tymczasem prosił, żeby się panna Pita nie martwiła, że on ją zawsze do bzika kocha, że posyła jej ten pierścioneczek i prosi, żeby go nosiła. Odczepił pierścionek od zegarka.
Tu Władka wydostała z po za rękawiczki mały pierścionek z niezapominajką złożoną z turkusików, z rancikiem trochę żółtym pośrodku.
— Powiedział, że ten pierścionek, to jest zaręczynowy jego babki, i żeby go panienka nosiła. Bo — tak mówił — ze wszystkich kobiet na świecie tylko panienka i jego matka są godne nosić ten pierścionek. Jak Bozię kocham! tak powiedział i to na takiego aktora, to bardzo było nadzwyczajnie i ja się tego nie spodziewałam po takim, co to Boże drogi...
Pita wzięła pierścioneczek. Ogarnęło ją wielkie wzruszenie. Ten niebieski kwiateczek zakwitnął ku niej ogromem jakiegoś uczucia, które otuliło ją jakby ciepłem, miękkiem skrzydłem.
— Jakże go nosić? Mamcia zobaczy!
Władka coś chciała dodać, lecz Marcysia powracała.
Władka zaczęła znów Pitę ściskać.
— Ja idę.
— Jak to?
— Tak. Nie mam ochoty, aby mnie mamcia znów jakie co zrobiła, jak w Mokotowie.
Wykrzywiła się wzgardliwie w stronę drzwi. Widocznie już czuła się na pewnych nogach i nie czuła potrzeby wślizgiwania się w łaski Tuśki.
— A co do tatki — zaczęła niedbale — to już rzecz prawie zrobiona.
— ?
— No, tak. Pan Żebrowski się zgadza. Wyperswadowałam mu. Jak Bozię kocham! Tylko niech panienka udaje jeszcze, że nic nie wie. Resztę ja jeszcze sama wygładzę.
— A gdzie panna Władzia tacię zobaczy?
Władka uśmiechnęła się dziwnie.
— To już moja rzecz. Ja tam sposób znajdę. A zresztą, czy to ja nie wiem, kiedy panowie z biurów wychodzą.
Roześmiała się cicho.
— Co mu mam powiedzieć?
— Że... że...
— No, że go kocha się i że się będzie czekało...
— Tak, tak... i
— No, no...
— I żeby przyszedł prędko.
— Dobrze.
Marcysia otworzyła drzwi od pokoju. Władka w jednej chwili zniknęła za progiem.
— Kto tu był? — spytała służąca.
— Dziewczyna jakaś po klucz od strychu — odpowiedziała prawie natychmiast Pita.
I powoli Pita zaczynała już kłamać bez zająknienia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wieczorem tego dnia Pita zawiesiła na błękitnej włóczce pierścionek z turkusem i ukryła go pod koszulką. Leżąc już na swoim szezlążku, całowała turkusiki delikatnie i gorąco.
— Turkusy... to stałość — pomyślała i uśmiechnęła się lekko.
A potem przez myśl przesunęło się jej pytanie:
— Jak wyglądała jego babka, gdy się zaręczała tym skromniuchnym pierścioneczkiem?
Ogarnął ją sen.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Do wnętrza małego saloniku, z którego nie ulotnił się jeszcze zapach naftaliny, spływa z oddali jakaś sztywna, a mimo to pełna gracyi postać dziewczęca. Ma szlafroczek z bawetem z indyjskiej organdiny w różnobarwne pasy. Sukienka rozwiewa się z przodu na spódniczce leciuchnej, całej w falbanki, śnieżnej i delikatnej. Jak dwa skrzydełka tęczowe fruwają poły sukienki za każdym ruchem panienki. Staniczek głęboko wycięty, a z niego jak z kielicha ramionka białe i trochę ściśnięte ku górze. I głowa drobna, mała, głowa tych kobiet, które spotyka się czasem po wiejskich dworkach, niespodzianie w obramowaniu dzikiego wina, zdobiącego stary ganeczek. Główka ta zda się za mała na smukłość korpusu, delikatnie zarysowana, ma pozór kwiatu drogocennego i rzadkiego, osadzonego na giętkiej łodydze.
Twarzyczkę drobną ocieniają warkocze-feliksy dwoma półkolami zakręcone koło uszu i ozdobione pękami drobnych różowych wstążeczek. Cały poemat kobiecości zalękłej, nieporadnej, nieuświadomionej smugą się ściele. Nie jest to „lalka,“ lecz jest to coś pośredniego między lalką a kobietą. Lecz serce bije pod ściśniętą silnie sznurówką głośno i chętnie.
Serce!
Cień panienki w tęczowym szlafroczku planuje jak mglisty obłok wśród białemi pokrowcami pokrytych mebli i uśmiecha się do Pity. Wyciąga rączki dobrze pielęgnowane. Na paluszku „serdecznym“ ślad od cienkiego drucika.
— To ty — mówi przez sen Pita — to ty, babciu?
— Ja... Dawniej niezapominajka była tu, na tym palcu.
Pita całą duszą jest przy lekkiej postaci.
— Czy ten pierścioneczek przyniósł ci szczęście? — pyta nieśmiało.
Na twarz ślicznego zjawiska pada cień. Jakby bratek żałobny na grobie zerwany.
— Nie! — mówi głucho i zasłoniwszy twarz rączkami odpływa w przestrzeń, nagle zmrożona, owiana jakąś tragiczną rozpaczą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Następnego ranka Pita myła się tak, jak zawsze, w kuchni. Marcysia wyszła do miasta, a dziewczynka robiła tam swą tualetę, stawiając przybory do mycia na ławce pod zlewem. Tego dnia zdjęła z szyi pierścioneczek, bojąc się zamoczyć włóczki. Położyła go na stole, koło gąbki i mydła.
— Tak mu będzie dobrze — uśmiechnęła się.
Zwracała się teraz do tej drobnostki jak do istoty żyjącej.
To jej sprawiało wielką pociechę. Chwilę jeszcze chodziła po kuchni śliczna w swej kretonowej w paseczki spódniczce.
Miała bardzo ładne pozy cierpiącej moralnie kobiety. Zaczynał ją owiewać duchowy wdzięk istot, które czegoś pragną i do czegoś tęsknią. Twarzyczka jej pobladła i oczy zdawały się większe. Zatrzymała się przed lusterkiem Marcysi i chwilę wpatrywała się w siebie.
— Jakbym się zmieniła! — myślała.
W tej chwili otworzyły się drzwi i do kuchni weszła Tuśka. I ona była nieubrana, w matince. I ona zmieniła się, lecz widoczne było, iż cierpienie jej rwało ją raczej na strzępy i nie układało się jeszcze w szlachetne linie, dające cierpiącemu cechy Dostojności.
Z pod oka spojrzała na Pitę i gniewnie zawołała:
— Dlaczego zbliżasz się do okna w koszuli?
Podeszła do wodociągu, aby nabrać do szklanki wody i wzrok jej padł na leżący na stole pierścionek.
— Co to? — spytała, chwytając włóczkę.
Twarz Pity pokryła się rumieńcem. Chciała natychmiast skłamać, że pierścionek należy do Marcysi, lecz kurcz schwycił ją za gardło.
Nie mogła.
Tuśka brwi zmarszczyła i chwilę się zastanowiła.
Tak, ona zna ten pierścionek. Pamięta go dobrze jeszcze z Zakopanego. Porzycki nosił go przy zegarku stanowczo. Raz nawet, gdy pytała go, co znaczy ten brzydki, ubogi klejnocik, noszony, jako porte bonheur — odpowiedział:
— To byłby mój zaręczynowy pierścionek, gdybym się żenił, ale ze wszystkich kobiet, jakie znam, pani jedna i moja matka jesteście godne nosić go. Tylko... że pani już się pośpieszyła i nie czekała na mnie, a więc, i... c’est fini!
Byli wtedy w przedwstępnem stadium flirtu i od gór płynął upajający zapach rozpalonej w słońcu kosodrzewiny...
Przypomina to sobie Tuśka, trzymając w ręku pierścionek.
— Ona tylko!... powiedział. Dziś ma ten pierścionek Pita. To jest zasadnicza przyczyna bólu, który jej serce szarpie w kawały. Lecz czepia się jakiejś drobnostki, aby módz wyładować swój ból, bo czuje, że znieść go nie jest w stanie. W dzienniczku niema wzmianki o pierścionku. A więc Pita musiała dostać go teraz, teraz już, jakąś tajemną drogą!... Ona musi się dowiedzieć zkąd, jak.
Rzuca się ku córce, zapominając o godności, o majestacie macierzyństwa.
— Zkąd? zkąd to masz?
Pita milczy.
— Zkąd to masz?
Pita czuje, iż odpowiedzieć musi, tyle siły bije ku niej z głosu i wzroku matki.
— Od... niego... — szepce cicho i ręce ciśnie do piersi.
— Jak to dostałaś? Widziałaś się z nim?
— Nie!
— Kłamiesz!...
W Picie budzi się dziwna duma kobieca. Kłamstwo częste i ciągłe niemal, a przecież, gdy raz kobieta prawdę powie, a zarzucą jej kłamstwo, ogarnia ją rozpaczliwy szał, jakby przed nigdy niezasłużoną obelgą.
— Nie kłamię!
— Idź! Nie wierzę ci... Powiedz... jaką drogą doszłaś do tego pierścionka?
Pita nie jest niewdzięczna. Za żadną cenę nie wyda Władki.
— Przysłał mi...
— Przez kogo?
— Przez... pocztę.
Tuśka roześmiała się szyderczo:
— Kłamiesz! kłamiesz!... To nic innego, tylko kogoś ma tu u nas przekupionego. Marcysia...
— Nie, nie...
— To.... Władka!
— Nie! nie!
Za pośpiesznie, za gorąco powiedziała to Pita. W tej chwili Tuśka zrozumiała, że wpadła na dobrą drogę.
— Ona... ona... ta nikczemnica, ta gadzina, ta dziobata! O! od razu wiedziałam, że ona przeciw mnie, a za tobą. Podła! gadzina... żmija...
— Mamciu! ona niewinna, to ja.
— Milcz!... Co się z ciebie zrobiło?! Kłamiesz na każdym kroku... Zasługujesz, żeby cię oddać do moralnie zaniedbanych.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jak ty wielkie słowo powiedziałaś, Tuśko!
Jak wielkie słowo i jak straszną, tragiczną prawdę.
Tak. Ta twoja Pita, tak dobrze ułożona, wytresowana, tak skromna, tak „dobrze“ pod każdym względem, nad której gestami, ruchami, sposobem jedzenia, mycia uszu, gimnastyką, lekcyami czuwałaś przecież — ona jest moralnie zaniedbana.
Boś dbała o łupinę, nie o ziarno. Ono rosło samo i rosło fałszywie, rosło na wzór i podobieństwo trochę twoje, trochę pochwytane z powietrza.
Zapomniałaś, że z duszą dziecka ludzi, którzy potrącili o kulturę, trzeba rozpoczynać od gam, jak w muzyce. Bo albo wielka, czarowna, pierwotna dusza zasłuchana w hymn natury, i ta nie potrzebuje żadnego kierunku, ta sama rozwinie skrzydła i poszybuje zwyż, albo taka mała, niepewna, chwiejna duszyczka z ulicy Wareckiej, która drży, trwoży się, pada, kłamie.
Moralnie zaniedbana!
Moralne zaniedbanie... to tragedya takich jasnowłosych dzieci, które, nie wiedząc co Prawda, osłaniają się puklerzem kłamstw!...
Takich, biednych, wątłych dzieci...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Cały dzień Tuśka kręciła się po mieszkaniu i co chwila powracała do sypialnego pokoju.
W szufladkę tualetki wrzuciła pierścionek odebrany Picie, i ten ją ciągnął nieprzepartą ku sobie siłą.
Otwierała szufladkę i nie dotykając, patrzyła na tę obrączkę. Pamiętała dobrze słowa Porzyckiego: „Pani jedna, matka druga, więcej nikt.“ Wydały się jej wtedy fałszywym sentymentem. Potem, gdy się w nim rozszalała, zachwycały ją. Teraz do nich dwóch przyłączyła się jeszcze... trzecia. I ta była właściwie prawdziwa, bo jej dostał się pierścionek i dostał się jako zadatek ślubnej obrączki.
Pod wieczór rozdrażnienie Tuśki wzrosło. Uczuła, że jest bezsilna. Kilka słów, rzuconych przez Żebrowskiego, w których ten nieśmiało jakby popierał sprawę Pity, dopełniło miary. Zrozumiała, że odtąd będzie otoczona siecią sprzysiężeń i podziemnej roboty. Wszyscy będą dopomagali Picie. Należało działać. Zerwać to wszystko jednem cięciem.
Postanowiła zobaczyć się z Porzyckim.
Gdy wpadła na tę myśl, uczuła jakby ulgę.
Tak, rzeczywiście. To było najprostsze. Właściwie nawet, nie może zrozumieć: dlaczego od razu się na to nie zdecydowała? Powie mu, co myśli o jego postępowaniu, i rozkaże mu, ażeby odjechał, ażeby raz na zawsze trzymał się zdala od niej i od jej całej rodziny.
Powie mu...
Nie wie już, co mu powie. Dość, czuje, że musi iść i widzieć go. U siebie w domu niepodobieństwem jest mieć tego rodzaju rozmowę. Do niego do hotelu iść nie może. Gdzie więc? Wzrok jej pada na Kuryer. Widzi wzmiankę o występie Porzyckiego w Prioli, w teatrze Letnim, właśnie na dziś wieczór. Tak, pójdzie tam i postara się z nim widzieć. Zna już cokolwiek sposób dostania się za kulisy. Wie, iż właśnie podczas przedstawienia można się dostać do garderoby artystów prawie niepostrzeżenie. Wszyscy zajęci przedstawieniem. Zresztą nie chce zwłóczyć. Czuje, że noc będzie dla niej straszna i musi zakończyć tę sprawę przed nocą. Dłużej nerwy jej tego napięcia nie zniosą.
Ubiera się. Żebrowski wyszedł. Pita ceruje nadjedzoną przez mole serwetę. Edek kręci się koło kredensu.
Tuśka woła syna:
— Edek! — mówi do niego: — ja wychodzę na pół godziny, ty pilnuj Pity.
Lecz Edek stanowczo odmawia. I on wyjść musi. Ma zgromadzenie. Koledzy się zbierają. Muszą się naradzić, powziąć postanowienie. Tak dalej iść nie może.
Tuśka brwi marszczy:
— Cóż to? ty znowu jak Mundek?
Lecz Edek ramionami wzrusza.
— Jak Mundek? po babsku? nigdy! żadne sentymenty. To dobre dla nerwowców.
Od pewnego czasu pozuje na silnego duchem i ciałem.
To małe, brzydkie chłopię, pokurczone i łakome, zaczyna się dźwigać pod wpływem zorzy, zaczynającej świecić u wschodu porywającym, gorącym blaskiem.
Zakręcił się i poszedł. Na Tuśce w innej chwili wywarłoby to odejście wrażenie. Dziś jednak nadto była przejęta swoją rozpaczą. Zawahała się co począć. Pomimo wszystko, miała tyle taktu, że słudze nie chciała powierzać opieki nad Pitą.
— Najlepiej nic jej nie powiem. Wyjdę tak!
Ubrała się czarno. Zarzuciła żakiet i boa. Sine plamy, które jej na twarz wystąpiły, zapudrowała. Widać je było jednak silnie.
— Mniejsza o to! — rzuciła z zaciętością.
Zdawało się jej nawet, że chcieć się podobać teraz Purzyckiemu, gdy on kochał jej córkę, byłoby rodzajem zbrodni.
Porwała parasolkę i szybko przeszła przez jadalnię, w której siedziała Pita przy stole, pracując zawzięcie.
Gdy Tuśka spojrzała, przechodząc, na córkę, zdawało się jej, że Pita właśnie ocierała oczy z łez i czyniła to pośpiesznie i ukradkiem.
— Mała komedyantka! — pomyślała. — Słyszała, że idę i umyślnie płacze.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A przecież nie, Tuśko. Córka twoja jeszcze nie doszła do tej perfekcyi kobiecej, w której kobiety podają na zawołanie uśmiech i łzy, jak ogrodnik podaje heliotrop i róże ze swych bogato ukwieconych grzęd.