Chleb rzucony umarłym/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chleb rzucony umarłym |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1971 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ledwo można związać koniec z końcem, a tutaj odbierają jeszcze człowiekowi obrok.
Kiedy już nie było kogo wozić dryndą, Mordchaj Sukiennik wyporządził ciężarowy furgon i poszedł za radą krawca Zajączka do Judenratu, do samego prezesa Czerniakowa, a prezes Czerniakow krzyczał, że jest zajęty, ma większe sprawy na głowie i żeby nie wpuszczać do niego ludzi z byle czym. Z byle czym? Chodziło o Sabę, lada dzień wyciągnie kopyta. Odprawiony, wrócił znów. Ma czas, poczeka. A potem chodził do gminy z samego rana, siadał w poczekalni i cierpliwie czekał na pana prezesa. Z batem w ręku.
Nie dziś, to jutro. Jeździł na koźle trzydzieści lat, całe miasto go zna, woził nawet panny Lewin w Aleje, Anielcię i Dorę Lewin, proszę to sobie wyobrazić. Wiosenny dzień, ulice czysto wymiecione, Dora Lewin w kostiumie z jasnymi dodatkami i przypięty biały kwiat. Świat się uśmiecha, obrok jest tani. Obok siostry Anielcia Lewin i żyć się chce. Pończoszka na niej cieniutka, koloru opalonej nóżki, kwiecista sukienka z francuskiego jedwabiu, siedemnaście złotych metr, rękawiczki zamszowe, a na główce słomkowy kapelusz z podniesionym rondem. Słońce świeci, dorożka jedzie nie za szybko, w Alejach szum. Wszyscy oglądają się za córkami starego Lewina, lekka sukieneczka powiewa nad kolankiem Anielci, a Dora z trzaskiem otwiera torebkę z krokodyla i płaci bez mrugnięcia dwa złote za kurs. Lewin złotym był ojcem i niczego córkom nie brakowało. Buciki najdroższe nosiły, tylko od Kielmana.
Woził pasażerów na dworzec, gości na wesela, na cmentarz swoją czarną, elegancką dorożką. A teraz co? Giemza. Mecenas Czerniatyński wpadał na chwileczkę do Kleszcza, a za postój pod kawiarnią dawał sałacie pięćdziesiąt groszy. A jak długo można pić małą czarną? Czerniatyński wpadał codziennie do Kleszcza przez dwanaście lat. Teraz, w takim ładnym mieście, nie można znaleźć człowieka, który ma życzenie przejechać się kawałek dorożką. Co jest? Życie zdrożało, chociaż takie tanie. Życie zdrożało, dolar skoczył na łeb, na szyję, a każdy, kto ma całą rękę i nogę, wsiada na rower i udaje chińskiego kulisa. Już nie ma miejsca dla koni na tym świecie. Ludzie ludziom służą za pociągową siłę. Koniec, tfu!
No i zatrudnili furmana przy transporcie brukwi do kuchni gminnej, gdzie żebracy za małą opłatą dostawali swoje pomyje, a sam pan prezes wręczył mu urzędowe papiery, kwit na obrok dla Saby i przepustkę z wroną. Nazajutrz kobyła stanęła na nogi i dała się zaprząc. Znów raźno podrzucała łbem, kiedy poczuła w pysku chłód zakładanego wędzidła, a Mordchaj pokrzykiwał w otwartych drzwiach stajni, pucował do połysku zad kobyły, w grzywę wplatał jej czerwoną wstążkę. Chabeta rżała w głębi ciemnego podwórza na usypisku zburzonej oficyny wołając konie z zielonych łąk.
— Mordchaj, widzisz mnie, zrucaj tu!
Suche, sczerniałe drzewa sterczały na bruku, jak dziurawe parasole. Tłum szkieletów konał wyciągając ręce, a Mordchaj Sukiennik stał na wysokości swego kozła i przedzierał się tędy wśród lamentu. Latem, kiedy słońce dogrzewa, stary furman woził młode warzywa, zimą woził przemarzniętą i zgniłą brukiew.
O, zaprzęga, znów jedzie.
— Mordchaj, Mordchaj, strzelnij z bata!
Tup, tup, tup, tup, zbiegały ze wszystkich pięter owrzodzone szkieleciki, poruszone widokiem zwierzęcia na podwórzu, sapiąc, piszcząc, radośnie machając przykurczonymi ramionami. Kwitł już liszaj w cieple lata i rozległe jego festony porastały skórę. Sączyło się z blizn, a wyżarte pęcherzami wargi rozciągały się w szczerbatym uśmiechu. Rumień bujał jak chwast. Ropnie, szkarłatne plamy na szyi i tułowiu, wykwity, uporczywa pryszczyca okrywały stygmatami wątłe ciałka, obrzękłe i niechętne jaskrawym promieniom słońca. Głód nakładał swe brudne maski, zniekształcał twarze starczym grymasem, drążył spierzchniętą skórę. Mrużyły się oczy oślepione słońcem i ropiejące powieki przymykały się kurczowo same, nadając im wyraz przebiegłości, zarys okrutnego i chytrego uśmiechu.
— Oj!
Biegli, już biegli. Rojzełe i Surełe, najmniejsze pociechy stróża, syn Awrum też. I Lejbuś, oczko w głowie Fajgi-przekupki. Popatrzeć, jak Mordchaj zaprzęga żywego konia. Biała chusteczka na głowie Surełe osłaniała nagą, pozbawioną włosów czaszkę. Kiedy chłopcy ściągali chusteczkę siłą, wybuchała strasznym płaczem. Lejbuś łuszczył się cały i z wolna porastał rybią łuską w miarę zasychania pęcherzy.
Do stajni zakradał się o tej porze trupioszary szkielet ze spustoszoną naciekami twarzą. Róża pełzająca puściła wykwity wokół nosa, uszu i zalegała kark. Długi Icchok kładł się na słomie, kiedy już Mordchaj zaprzęgał do wozu.
Baruch Oks i jego banda podmacywali worek z obrokiem. Za Długim zakradali się do szopy, wyciągali paszę spod końskiego pyska.
Kobyła ucierała coś zębami z głośnym chrzęstem, parskała. Furkot wydobywał się z jej aksamitnych nozdrzy, a potem donośny, wysoki kwik:
— Ihooo! Ihiiii!
Furman dobrodusznie pokrzykiwał, płoszył bladozieloną smarkaterię tupotem ciężkich butów i zakładał chabecie uzdę, ładując całą pięść do pyska. Kobyła parskała jak smok. Kiedy uprząż była zapięta, orczyk na swoim miejscu, Mordchaj wołał wio i wyjeżdżał za bramę, a przekupki usuwały z drogi stołki i stragany. Banda z Krochmalnej biegła za furgonem, chwytała się desek, osi, sięgała po torbę z sieczką; pewnego dnia rzucili się wszyscy razem na wóz i rozdrapali w jednej chwili ćwiartkę owsa. Smagani batem, połykali ziarno i sieczkę szukając rozsypanych śladów otrąb, kiedy Sukiennik klnąc, spychając chudzielców na ziemię wydzierał im resztki podartego worka.
Podejść bliżej, pod kopyta? Lejbuś, zdrapując pęcherz, trzymał się wtedy z daleka.
— Lejbuś, ostrożnie, dziecko moje. Z daleka, rybeńko!
Wychylona z okna na trzecim piętrze, w różowej koszuli, trzymając zerwane ramiączko, Fajga-przekupka wołała.
— Wio!
Mordchaj Sukiennik stał na wysokości w zwinnych splotach bata, w skrach krzesanych podkowami konia na bruku i wydawał okrzyki, a Saba jeszcze raz wkraczała na drogę pomiędzy żebrzących, ostrożnie stąpając wśród rozciągniętych na kamieniach charłaków, którzy gasnącym spojrzeniem odprowadzali jadącego na tamtą stronę furmana. Cichł tupot kopyt, pisk osi, skrzypienie uprzęży.
— Mordchaj, Mordchaj, strzelnij z bata!
Wargi Saby były wiotkie, czarne i wilgotne, a prawe przednie kopyto pęknięte. Był to stary koń, przedwojenny. Przed wojną jeszcze ciągnął czarną lakierowaną dorożkę. Przy koźle jarzyły się nocą dwie latarnie, wielkie i jasne jak księżyce. Taka właśnie była drynda Mordchaja Sukiennika, a numer miała 315. Można zobaczyć, stoi w stajni z podniesionymi dyszlami. Wewnątrz pierzyna w kwiatki, dwie chude poduszki, koc, bo Mordchaj tam śpi.
Lejbuś stawał w głębokiej zadumie nad zielonymi kulami łajna, grzązł po kostki w stercie gnijącej słomy. Dawid wspinał się na stopień, z rozmachem kołysał martwym pojazdem i trzęsły się oszklone latarnie z niedopałkami świec, dygotał uniesiony dyszel. Ożywała naraz landara o dumnych i pokracznych kształtach, zakwefiona w czerni sukna, w czerni lakieru, skryta w pyle za woalem przyssanych pajęczyn. Lejbuś wskakiwał na drugi stopień i z niepohamowaną, dziką radością darł się miotając ciemne zaklęcia. Une, due, rike, fake, zamilknąć, nabrać tchu i dalej, torbę, borbe, ósme, smake, jeszcze raz zaczerpnąć powietrza, żeby starczyło na długo, eus, deus, kosmateus, a teraz w napięciu wstrzymać oddech:
— Bakst!
Tą dorożką jeździła Małka do kina „Roxy” na ulicę Wolską. Przy niej Hrabia Grandi w bryczesach, z wąsikiem. Kopyta klaskały na asfalcie, zgrzani chłopcy nieśli z Kercelaka kupione gołębie karmiąc je z ust siemieniem, bzy więdły rdzawo za kratą zakaźnego szpitala przy zbiegu Młynarskiej, a po drugiej stronie ulicy Rudolf Valentino mrużył oczy w uśmiechu. Dwa razy ją zawiózł do kina i już była jego. W dorożce, pod naciągniętą budą, cieniutkie czarne wąsiki muskały od niechcenia mosiężny kolczyk. Hrabia Grandi to syn Papiernego, kuśnierza z czwartego piętra, któremu jeszcze przed wojną odjęło nogi; Loniek jest przyrodnim bratem Buby-przekupki. Na Pawiej wszyscy znali Hrabiego Grandi, a na Krochmalnej Lońka Papiernego. Kiedy włożył żółtą opaskę OD-mana i chwycił pałkę, mogli się przekonać, jakie ziółko z niego. Juda Papierny, chociaż sparaliżowany, uniósł się w łóżku, złapał ciężki kryształowy wazon. Loniek uciekł w porę. Wazon wytłukł szybę i z trzaskiem gruchnął na podwórze, a syn kuśnierza poszedł z domu jak stał. Buba szlochała, na schodach stali ciekawi. Juda Papierny krzyczał, żeby nie puszczać za próg tego łajdaka, ponieważ on nie ma syna i nie chce go znać. Awanturował się, stłuczone szkło leżało na asfalcie, Hrabia Grandi jechał już z Małką do kina „Roxy”.
Taki był początek romansu — koniec nastąpił w rok później, jak Małkę ukąsiła tyfusowa wesz i za kilo cytryn dostała się na Czyste; wyszła z lecznicy bez włosów, ostrzyżona do skóry i Hrabia Grandi nie chciał jej odtąd znać. A kto ją chciał znać? Jawiła się o zmierzchu, jak ćma. Ciemności cerowały dziurę w pończosze, kryły niechlujnie rozmazaną plamę szminki wokół ust, złamany obcas, rozchybotane spojrzenie, małe uszy przekłute blaszanym kolczykiem. Przed bramą stoi cieć i pędzi dalej, na rogu policjant strzeże porządku. Pod latarnią jest najciemniej. I tam stoi; jedną rękę wsparła na biodrze, w drugiej ręce papieros. Koniuszkiem pantofelka opiera się niedbale na bruku i widać wywinięty obcas.
— Eus, deus, kosmateus... bakst!
W stajni była koza, na której furman gotował. I siano, i stare rzemienie, i odświętna uprząż, i kapota kuczera z metalowymi guzami. Skóra starych rzemieni pachniała dziegciem, smołą, sianem i czymś jeszcze, a siano prawdziwą łąką.
— Nie wiesz, co to łąka?
— Nie wiem, co to łąka — mówił Lejbuś.
— A ja pamiętam.
Przymykał oczy, a podwórzem niosło się wołanie:
— Łupy kupuję! Obierki kupuję, chleb czerstwy, spleśniały kupuję!
— I co jeszcze, powiedz, co jeszcze pamiętasz?
— Sosny.
— Co?
Sosny zostały na wydmie, tam. I rozkołysane wiatrem niebo, i źdźbła traw na tle chmur, wielkie jak sosny, kiedy przyłożyć do ziemi twarz. I lato, owo pierwsze lato, które spamiętał. Przed deszczem łąki ożyły, pełne jasnych i drobnych ropuszek, nie większych niż laskowy orzech. Brał w dłonie ropuchę, zimną, lepką. Polatywały nisko szpaki, siadały na ziemi, szukały w trawie żeru przechadzając się godnie. Długie, pogodne lato, pamięta. Stoi nad nim matka i w pełnym słońcu postać jej rzuca wielki cień, w tym cieniu mógł się ukryć i było mu dobrze. Drzewa w sadzie i chmury, jeden gąszcz, zieleń, biel, tak samo dalekie. Pytała: „Dawid, co tobie?” A on nie wiedział. Był czysty, widny poranek. Jabłko na gałęzi ociekało rosą. Czy to łzy? Nie wiedział. A to noc, noc ze strasznym szlochem pierzchła na widok wstającego dnia. Czyste. krople żłobiły matową skórę owoców i rozpraszały światło, jak cięte kryształy. Czyste łzy ściekały z owoców nie tkniętych niczyimi palcami. Jak mogła się nazywać ta wieś? W lasach... Gdzie mogła być ta wieś? W lasach leżała wieś dzieciństwa, opasana wstęgami piaszczystych dróg, maleńka i głucha, rzucona na równinę, między rzekami, pełna trzepotu ptactwa i szelestu gałęzi, sennych głosów zwierząt i ludzi. O świcie musiało to być. Pamięta jeszcze czysty chłód wiatru wśród trąconych liści, kiedy rozległ się jasny, dobry głos. I połyski wschodzącego słońca w wilgotnym sadzie pamięta.
A mówi tak:
— Na sosnach rosną igły.
— Igły?
— Igły, a mleko daje krowa.
E, Lejbuś nie wiedział, co to jest krowa.
— Obierki kupuję, chleb czerstwy — niosło się wołanie, a potem człowiek z workiem przepadł na ulicy.
W sianie pod ścianą stajni leżały zagrzebane jabłka, bure, zbutwiałe. Chyłkiem wygrzebywał wiotki, zapomniany owoc, resztę przysypując źdźbłami, a Lejbuś brał od niego ten owoc w obydwie dłonie, ostrożnie i z uwagą, przytykał do nosa, wąchał. Mm. Połykali kradzione jabłko, zleżałe, porośnięte popielatym grzybem, a gorycz fermentującego paskudztwa kąsała żołądek.
Długi Icchok, okryty końską derką, budził się cicho. Raptem wołał ze swego legowiska:
— Szczury, dalej jazda!
Klepał pusty brzuch, aż huczało, i mówił:
— Kiszka z wodą.
Odlewał się na słomę, szeroko ziewając.
Uciekali przed nim w popłochu na dwór i staczali się bezładnie po urwisku zburzonej oficyny prosto w szalejące słońce tych letnich dni, w skwar południa, w sam środek krzyku, wołania głodnego tłumu. Zdjąwszy twarde drewniaki krążyli potem długo w ruinach, gdzie koczowały rodziny przesiedleńców z blaszankami uwiązanymi na pasku, okryte strzępami kocy, dźwigające na sobie resztki dobytku, z którym się nie rozstawały. Stąd wiodło przejście na zamkniętą murem, maleńką uliczkę pełną hałaśliwych żebraków. Rozbudzona ciekawość kazała patrzeć, wstyd zabraniał im odwracać oczy. Zgrzani snuli się na Walicowie wśród leżących bezsilnie na bruku ciał okrytych zawszonymi gałganami.
— Czy w sobotę Żyd też umiera?
Tak pytał Lejbuś. A jaki dzisiaj mamy dzień? Obnażone szkielety potrząsały puszkami, z krzykiem podstawiając nogi idącym. Gniły w słońcu, a do lepkich ran zlatywały się sine muchy. Ludzie tutaj obracali się w padlinę za życia.
Ssało. Wiedział, to głód. Nic w ustach od rana, tylko te pomyje. Pomyjki z kuchni gminnej, rzadka polewka za pięćdziesiąt groszy, prawie darmo. Dzieciom przysługuje ulga. Cienka jest manna niebieska i dlatego kosztuje pięćdziesiąt groszy. O tej porze roku konający połykają wasser-zupkę, pół litra mętnej cieczy ze strużynami brukwi i śladami kaszy, okraszonej zielonymi listkami pokrzywy, swoje ostatnie wspomnienie. Surowizna, ledwo sparzona wrzątkiem, pływa po wierzchu. I zwróconą zieleniną okrywają się łachmany nędzarzy, bruki pod murkiem, ulica, gdzie leżą w letargu płasko rozciągnięci ze swoimi puszkami.
Do tych puszek chlustają cienkie pomyje, dar wymuszonej litości.
Nad miastem pochyla się i klęka chuda koza, dar gminy, a wszyscy sięgają z lamentem do jej hojnego cycka. Nad miastem pochyla się chuda koza, którą doją nędzarze, i z jej wymienia sika polewka gminna. Wielkie serce bogaczy w tej polewce rozgotowane, ochłap dla wszystkich, ochłap, którego smaku trzeba umieć się doszukać. Ci, którzy leżą na ulicy, już opchnąć tego nie mogą, nosem im cieknie. Rzygają tymi pomyjkami, potem drzemią cały dzień w zielonej kałuży i bredzą, odrętwieni, znużeni upałem, a do otwartych ust pełzną muchy, sine, wielkie, syte muchy. Kto zesłał muchy? Kto zesłał głód?
Kiedy Żydzi szemrali na pustyni, zesłał im Pan mannę z nieba, zesłał im Pan przepiórki. Przepiórki sfrunęły posłusznie na obóz i głodni chwytali je rękami. To było z wieczora, chwytali je gołymi rękami, a rano ziarno okryło ziemię, jak szron. Ich krzyk wzniósł się do nieba. „Man hu?” Co to jest? Jedli, nie wiedząc co. Jedli i chwalili Pana, nie wiedząc za co. Przez sześć dni zbierali man hu, ale nastał dzień siódmy, dzień święty, sobota, i zabrakło ziarna na polu.
— Rachmunes, gite menszn, rachmunes, rachmunes!
Nie słyszeć tego krzyku. Ogłuchnąć, na wieki. Ale czy można zatkać uszy i tak chodzić cały dzień? Głowę miał lekką i pustą jak...
— O, bańka mydlana.
A kto tam znów ukazał się w oknie? Bielutkie włosy, ręce, twarz, a w zębach słomka. Dawid woła donośnie, Lejbuś macha przykurczonymi rękami z uciechą na ten widok, a Ernest nadyma policzki, ostrożnie dmucha i puszcza przez słomkę bańki mydlane, które wyfruwają lekko na ulicę.
— Chachachacha, Albinos, skąd wziąłeś słomkę?
Tęczowa bańka rośnie, ulatuje, swobodnie unosi się w powietrze. Beztrosko fruwa ponad pięknym i strasznym, niemożliwym światem, a w jej szklistym, przezroczystym wnętrzu odbija się wszystko, co napotka po drodze. „Czy w sobotę Żyd umiera?” Lustro uderzone pięścią pęka, kamień rzucony w wodę tonie, tęczująca bańka mydlana rozwiewa się na wietrze. „Jeszcze trochę, a też będziemy zdychać na ulicy. Wszystkich nas to samo czeka.” Tak mówi ojciec, a matka prosi, żeby przestał. Litości błaga. Jej słowa; Dawid nieraz słyszał i było mu niewyraźnie, pewno wstyd. Wstyd jest wtedy, kiedy człowiek nie chce drzemać na bruku, bredzić ze znużenia w słońcu i nie chce, aby inni widzieli, jak maszerują po nim muchy. Jak człowiek jest głodny, nieswojo patrzeć mu w oczy. A samemu chleb swój trzeba połykać ukradkiem i takie jedzenie też jest wstydem. Głodni wstydu nie mają i wolą skomleć i wyciągać do przechodniów puste ręce niż ginąć w czterech ścianach bez pomocy. Litości domagać się u dobrych ludzi. Dobrzy ludzie idą ulicami, a nędzarze leżą pod ścianą. Dobrzy ludzie rzucają grosik i idą dalej, a głodni zostają na bruku, który do nich należy.
— Rachmunes, rachmunes!
Trzeba tego słuchać cały dzień. A Niemcy obiecali Waliców spalić. Spalić Pańską, Krochmalną, Ciepłą, Prostą, bo tutaj właśnie szerzy się zaraza! Najgorsza zaraza i głód w tych zaułkach małego getta! Kto zesłał głód? Tyfus, wszy? Nawet prof Bauma oblazły i nie może się ich pozbyć, staruszek. A że wszy roznoszą choroby, prof Baum złapie tyfus jak tylu innych przed nim, i wyjdzie na to, że Niemcy mają rację, kiedy każą rozlepiać na mieście afisze z ostrzeżeniem ŻYDZI WSZY TYFUS.
Lejbuś siadł na ziemi zniechęcony.
— Nóg już nie czuję. Wracajmy, tutaj nic przecież nie ma.
Wracali ze swojego spaceru.
— Poczytasz mi gazetę? Jeden nieduży kawałek, Dawid.
Pisana była tuszowym ołówkiem na kartach wyrwanych z księgi buchalteryjnej, na liniowanych arkuszach z grubą czerwoną kreską u góry. Za tą kreską było czysto i tam nie gryzmolił niczego. Kartek razem było dziesięć, na pierwszej drukowanymi literami tytuł: „Kronika”, a niżej mniejszymi: „podwórza”. Skrycie i ze wstydem smarował swe pierwsze dzieło, a kiedy było gotowe, zeszli się wszyscy oglądać; odwracali stronice, przypatrywali się rysunkom, tu i tam znajdowali jakieś zdanie dla siebie, powtarzali je głośno i kiwali głowami z uznaniem.
— Udało ci się tym razem, żebym tak zdrów był — powiedział Zyga. A Elijahu pytał z niedowierzaniem:
— Sam? I od razu na czysto?
Dawid milczał skromnie. Ernest jednego nie mógł pojąć:
— Kronika?
Eli też miał pewne wątpliwości.
— I nie można już zmienić?
Zyga powiedział stanowczo:
— Gazeta nie zmienia tytułu. Kurier też nie.
— Kurier też nie?
— Też nie. Jak raz coś zostało napisane, trzeba się tego trzymać do końca.
Ernest powiedział potulnie:
— No tak, ale co znaczy ten tytuł, „Kronika”?
I Dawid odparł:
— Nie wiem.
Kartek razem było dziesięć: pierwszy odcinek powieści, zawiła awantura kończąca się huraganową rewolwerówką, pisana na wzór westernu Sierżant King z królewskiej konnej. To zajęło stronę i kawałek. Niżej zamazane saldo pióra nieznanego buchaltera, które okropnie przeszkadzało. Zmachana w natchnieniu scena dramatu o traperach zagubionych w jakiejś nieokreślonej okolicy, zwanej Dzikim Zachodem. Dalej wiersz zlepiony za pomocą koślawych rymów, który był hańbą numeru; wieści z kamienicy, pogłoski z miasta, list od koleżki z tamtej strony, zza muru. Dowcipy, które zaczynały się tak: „Poszedł raz Hitler do rabina.” Mnóstwo miejsca zajął szkic, wypisane z encyklopedii hasło Madagaskar, że leży nad kanałem Mozambik u południowo-wschodnich wybrzeży Afryki w okolicy Przylądka Dobrej Nadziei, ma 590 000 km kwadratowych, zamieszkują go Malgasze, klimat gorący i wilgotny, główne miasto Tananarive, stepy i góry, palisander, heban, trzcina cukrowa, maniok, kakao, wanilia, kawa. Na ostatku sport, bez komentarzy. Mecz cymbergaja, wyniki spotkania mistrzów. Elijahu — Dawid 3:2, Elijahu — Ernest 5:1, Zyga — Elijahu 2:1. Tyle zawierała jego kronika i były jeszcze rysunki. Za grosz talentu. Ojciec potrząsał głową z ubolewaniem. Smykałki żadnej i w kogo wdał się ten chłopak?
Nie, to do niczego niepodobne.
Szkic o wyspie Madagaskar, wynik namiętnej ścisłości, poprzedzało motto z ukochanego poety.
— Czy znajdzie się miejsce na morzu?
— Wystarczy, proszę pana.
Czytał swoje pobrudzone dzieło. Lejbuś dłubał w nosie głęboko i w zachwyceniu, robiąc przy tym kwadratowe oczy. Co on rozumie, ten smark? Ma kieszenie wypchane ołówkami i te ołówki puszcza w ruch przy każdej okazji. Rysuje, co zobaczy. A ma zdarte trepy, bo cały dzień grać potrafi z dziewczynkami w klasy.
Kiedy za oknem podnosi się krzyk, to znaczy, że Chaskiel-stróż rozpędza miotłą smarkaterię na cztery wiatry.
— Złotówka to forsa!
— Forsa to grunt!
— Grunt to ziemia!
— Ziemia to matka!
— Matka to anioł!
— Anioł to stróż!
— Stróż to dozorca!
Chaskiel stoi na podwórzu, macha brzozową miotłą i głuchnie od krzyku.
Hopla, bladozielona smarkateria wdziera się z hałasem do nieba. Migają chude warkoczyki, nagie kolana, unoszą się w powietrzu słowa dziecięcej kabały. Dziurawe buty uwięzione w kredowym kole. Wyboje pełne kulfonów, cyfr, ciemnych znaków, zaklęć umykają wstecz. Ściany chwieją się i kołyszą, ziemia pod nogami chwieje się i kołysze, a na czole rośnie siniak. Wróć, cała zabawa na nic.
— Skusiłeś, skusiłeś — woła Surełe i odbiera szkiełko. Tej nogi nie wolno oprzeć na ziemi, tamta noga cierpnie. Pod nosem rośnie ciepła kapka, na twarzy zbiera się kurz.
— Trzeba jeszcze raz namalować piekło — mówi Rojzełe. Pochylona wlecze za sobą w kurzu obrzękłą z głodu stopę i rysuje siedem rombów. U góry niebo, na dole piekło. Zielone szkiełko z rozbitej butelki przefrunąć ma wszystkie granice.
Skacząc na jednej nodze można znaleźć się w „siódmym” niebie albo z trzaskiem wpaść do sutereny krawca. Kiedy kamyk brzęknie o szybę, wybiega z warsztatu Jankiel i podnosi krzyk:
— Wybili mi okno — woła. — Ty paskudniku! Ja ci tu zaraz dam.
W pośpiechu uciekają, chowają się w kącie podwórza za wysokimi kubłami śmieci.
— Jankiel Zajączek, zaszyj sobie strączek! — Tak wołają dziewczyny, do rymu. A chłopaki zwyczajnie: — Jankiel, zaszyj Reginie dziurę w peruce.
Krawiec zbiega do warsztatu spluwając i z hałasem zamyka drzwi. Lejbuś wygląda zza pokrywy śmietnika, wywala fioletowy ozór po samą brodę.
— Ee.
Kiedy Fajga zamyka go na klucz, przysuwa krzesło do okna, wygląda na podwórze surowo. Stawia na kartce koła, linie, plamy; chce namalować ulicę, ale trudno namalować Krochmalną, żeby stanęła przed oczami jak żywa. Lejbuś ślini ołówek, macza w ustach pędzel, wzdycha. Jedna samotna szara chmurka zastyga na papierze. Już zawadziła o komin, gdyby kartka była większa, z komina poleciałby dym, a tak dom stoi wysoki i zasłania całe niebo. Okna, okna. Dużo okien musi mieć taki dom jak nasz. Szyby niech będą niebieskie, dom żółty. Przed bramą kółeczko, to głowa. Dwie kreski, to ręce. Chaskiel-stróż z miotłą w ręku stoi i patrzy na mur. Od końca do końca kartki ciągnie się ten straszny mur. Tam gdzie wolne miejsce na chodniku, stawia kuchenny taboret. Wysoki, jak kamienica. Obok Fajga i sprzedaje słodycze. Inaczej co by Lejbuś jadł? Mógłby zjeść wszystkie cukierki. Patrzy długo na smutny rysunek i szuka. Mur zajął tyle miejsca. Bierze ołówek i z wielkim rozmachem kreśli malutką kreseczkę i zygzak. Tędy, nad murem, przeleciał ptak. Czy taki mały ptaszek udźwignie gałązkę oliwną? Lejbuś zastanawia się, a potem zostawia wszystko, jak było, i odsuwa od siebie. Gotowe, teraz musi wyschnąć.
Lata ptaszę po ulicy,
Szuka sobie ziarn pszenicy,
Ale ziaren ani śladu.
Będzie ptaszę bez obiadu.
Pit-pilit, pit-pilit,
Piuu... Frrrrrr!
Bierze drugą kartkę, zieloną farbą zatacza dwie plamy, duże jajo, małe jajo i między nimi szyja. Duże to głowa, a tamto tułów. Na głowie muszą być włosy, oczy, nos i usta, na tułowiu tylko sukienka. W ustach duże żółte zęby, wyraźnie je widać. Maże szybko i bez zastanowienia, nos brązowy, oczy czarne, brwi granatowe. Uważny rzut oka na mamę, czego jeszcze brak. Do niebieskiej sukni pasują czerwone nogi i Lejbuś macza pędzelek w czerwonej farbie. Fajga stanęła za straganem, a pod straganem widać wielkie, luźne buty.
Jeszcze mu tego mało; na kartkę wbiega cała banda z Baruchem Oksem na czele. Idą, pod wachę, prosto na żandarma. Baruch Oks w skórzanej czarnej kurtce, za nim Mojsze Połamaniec niesie przed sobą jedną rękę krótszą, za nim Mundek Buchacz z kwadratową głową na byczych barach, za nim Henio Sledź ze spuchniętymi wargami, a na końcu malutki, chudziutki Chaim Sierotko. Idą. W drugim szeregu Josełe Żółtko, Mordka Caban, Kuba Wałach o papierowej twarzy, blady jak duch posypany mąką. Zostało trochę miejsca w górnym prawym rogu kartki i tam umieszcza szary cień, Długiego Icchoka.
Błądzi wzrokiem w tłumie, a wypatrzywszy przerwę, wysoko na kartce zawiesza okrągłe słońce i dwie chmurki wróbli ukośnie płynące w przestrzeni. Promienie mijają postaci. Zaznacza wewnątrz słonecznej kuli nos, oczy, usta i uśmiecha się skrycie swoim nieśmiałym, nieśmiałym uśmiechem, bo to jest właśnie Lejbuś. Tam.
Jeszcze coś ma narysować? Dobrze, Mordchaja Sukiennika. Ach, jak narysować konia. Koń musi mieć wygląd, cztery nogi, grzywę i ogon. Zaczyna od uszu i Saba, której kontur wierzga i ucieka z pamięci, nakłoniona cierpliwą, małą, brudną rączką wkracza powoli i ciężko na kartkę papieru. Niezgrabna dorożkarska klacz już podrzuca łbem, grzebie kopytem, parska. Już ma trzy nogi, które widać, i czwartą zasłoniętą przez dyszel i orczyk. Za koniem wóz, za wozem Mordchaj w butach z cholewami; trzeba mu dać lejce i bat, kiedy pociągnie rzemień, koń skręci w lewo. A skąd koń wie, że skręcić ma w lewo? Inaczej stratowałby leżących na bruku.
Tylu ich, a wszystkich trzeba tutaj umieścić, wspartych o mur, rozciągniętych na bruku. Tędy musi przejechać wóz Mordchaja i nie potrącić nikogo, przez jedną małą kartkę. Trudno to wykonać, kiedy się ma pięć lat. Przekreśla i maże, pokrywa mały obrazek farbami. Żółtą jak słońce, czerwoną jak krew, zieloną jak trawa, czarną jak noc. Plamy barw przerywane bielą kartki stają się żywe i mocne, rumieniec na jego policzkach łuną zapala łuszczącą się skórę. Gotowe, wszystkie ołówki ściska razem w piąstce.
Można iść na drugie podwórze, powałęsać się koło szopy. Tam im nikt nie przeszkodzi. Lejbuś, Rojzełe i Surełe popatrzą sobie głęboko w oczy. Lejbuś zdrapywać będzie zaschnięte pęcherze. A Surełe ostrożnie poprawi paluszkiem białą chusteczkę na głowie i uważnie stawiać będzie w gruzach suche, cieniutkie nóżki lalki. Rojzełe, sapiąc, z wysiłkiem powlecze w kurzu obrzmiałą, zniekształconą stopę okrytą zrogowaciałą skórą. Będą bawić się tak:
— Jesteś głodna?
— Pomidor.
— Ile dostajesz marmelady na kartki?
— Pomidor.
A potem zakończy zabawę chytrym pytaniem:
— Zjesz kawałek chleba?
— Zjem, zjem.
— No to dawaj fant!
Wyciągnie rękę po białą chusteczkę, a Surełe będzie piszczeć i odpychać go. Rojzełe z ulgą odepnie zawczasu jeden drewniaczek na spuchniętej nodze i powie cicho:
— Jeszcze raz. Ze mną.
W sztywnych drewniakach obrzęk piecze i starta do krwi skóra powleka się lepkim naciekiem, który sączy się ze stopy na ziemię.
Kiedy Lejbuś zapadł nagle na tyfus, Fajga nie mogła go znaleźć. Uciekł do szopy Mordchaja i tam się ukrył w gorączce. Zasnął we wnętrzu porzuconej dryndy, pod naciągniętą budą, na kwiecistej pierzynie furmana, z której ulatywało pierze. Spał, a koń ucierał coś zębami z chrzęstem, prychał, zadzierał łeb i wydawał ostry kwik. Długo czochrał kark o deski żłobu. W zielonej, wilgotnej ciemności unosił się syk i szum krążących much opitych końską krwią; płynne dreszcze spływały po grzbiecie klaczy od uszu do ogona i od kłębów do kopyt, gniewny furkot wydobywał się z jej nozdrzy, a potem bolesne „Ihiiii!” To był początek tyfusowej gorączki, ale kto mógł wiedzieć? Chaskiel-stróż szukał go na Grzybowie, Fajga pobiegła pod murem do wachy gubiąc buty po drodze, a Mordchaj wrócił o zmierzchu, napoił konia i znalazł małego, który już bredził. Niósł go na rękach, przez podwórze, na trzecie piętro; Lejbuś chlipał, furman szeptał „sza, aniołku”, a krawiec wybiegł z suteryny i wpinając igłę w klapę fartucha wołał:
— Mordchaj, skąd u ciebie taki duży źrebaczek?
Z ciemnej szopy rozległ się tupot spłoszonej kobyły. Wspięta — rwąc się na uwięzi, dzwoniąc łańcuchem, potrząsając łbem, słała z drugiego podwórza ostry kwik.
Ernest mówi, że po tyfusie Lejbuś jest do niczego; za to Zyga ma nóż z korkociągiem, wszystko robi lewą ręką i obiecał dostarczyć kawałów do następnego numeru „Kroniki”. Sypie dowcipami jak z rękawa; bez uśmiechu, zachowując kamienną twarz.
— Dlaczego mąki zabrakło na mieście, wiesz? — I po chwili odmierzonego milczenia z ust Zygi pada odpowiedź. — Bo Niemcy zaczęli ostatnio dosypywać mąki do chleba.
Ze ścian patrzyły na nich puste, ślepe oczy, reklamy szkieł Zeissa, i oślepiające słońce afisza RADION SAM PIERZE. Błądzili w lochu starej mydłami — Mania i Maks Leder, Towary Apteczne, Sznurowadła, Mydło, Farby — dokąd Zyga z dumą prowadził Dawida i Ernesta w te dni, kiedy sklep był już zamknięty na głucho. Zstępując do rozległych pieczar w podziemiach zaniedbanego składu, mijali ociekające wodą, porastające pleśnią zakamarki, w półmroku trącali dudniące basem kadzie, rozsypujące się beczułki, sine, bure, koloru zieleni butelkowej gąsiory oplecione wiklinowymi koszami. Jedne wydzielały woń żywicy, kwiatów, miodu, ziół, szyszek w lesie, a z innych unosił się piekielny odór smoły i siarki.
— Fuj.
— To jest mocna trucizna, Albinos.
Wszystko, co spoczywało w jaskiniach starego składu, dawno temu podzielił Zyga na trucizny i leki. Ernest pytał rzeczowo:
— Szmaja, na szczury czy dla ludzi?
Zyga zastanowił się, a potem powiedział:
— Na szczury, ale może być i dla ludzi.
Głosy ich dudniły w tym lochu, jak okrzyki rzucone do studni.
— Skutkuje?
— Jeszcze jak!
Zyga z plamami lepkich płynów na dłoniach odmykał słoje, flakony, butelki, złowrogo syczące gąsiory. Sypał im na ręce po szczypcie z każdego naczynia. Co się dało, rozlewał. Wąchali, nieufnie próbowali językiem, kichali w tumanie kurzu. Zyga szalał w tęczy barw, osypany pyłem jak motyl. Wołał z drabiny:
— No jak tam?
Cały kolorowy.
— Robaczki moje, nie ruszajcie tego. Nie trzeba, nie. Tam spirytus drzewny, karbid, kwasy. Uduszą was, spalą, poparzą.
Szuranie stóp zagłuszało niewyraźnie seplenioną skargę, wyrzut poprzedzony stukiem klucza o ścianę. Po schodach sunął niedołężny cień; mogli dojrzeć postać w kaftanie, jak zbliża się ku nim w półmroku z wyciągniętymi przed siebie rękami, chwiejnie licząc mijane beczki żelaznym kluczem. To stara Zełda wlokła spuchnięte nogi. Jadowicie syczały gąsiory. Szara twarz, rozwiane włosy, kaftan niechlujnie ściągnięty sznurem, szuranie wojłokowych butów zbliżające się w ciemności napełniały ich większą trwogą niż zawartość opuszczonego składu.
— Pif, paf!
Pędem, potrącając bezradną staruchę wybiegali po schodach na światło dzienne, a ona długo coś tam jeszcze przesuwała, zatykała po omacku. Zełda, samotna stróżka lochu, odkąd Mania i Maks Leder uciekli z miasta w trzydziestym dziewiątym roku i przekroczyli Bug.
— Ona ma tu — Zyga pukał się w czoło. — Kuku na muniu.
— Nie mów.
— Tak. Wstaje po nocy, łazi po składzie i jęczy: „Ulatnia się, ulatnia. Wszystkich nas potruje... gaz, gaz...”
— Ale co?
— Tam skrzynki z karbidem w tej wilgoci stoją cały rok. Kwas pruski, denaturat — wyliczał Zyga.
— Nie mów.
— Jak pragnę podskoczyć — i uchylał drzwi do lochu; nabrawszy tchu rzucał w głąb, w ciemność pełną pojękiwań starej Zełdy: — Pif, paf!
Przepędzeni stamtąd zabierali się do westernów. Tom Mix, Ken Maynard, eh — to były imiona szalonej i nie zaspokojonej nigdy miłości chłopięcej, miłości w prenumeracie z tygodnia na tydzień, której koszt wynosił na rynku pięć groszy. Każda awantura w krwawej okładce miała trzydzieści dwie strony. W zgiełku galopady wzdłuż odludnych szlaków, którędy chyłkiem pomykały wozy pocztowe, na pastwiskach wśród stad bydła, pod jaskrawym słońcem Dzikiego Zachodu dokonywało się prawo. Kolt wyciągnięty za wcześnie wskazywał winę, kolt wyciągnięty za późno oznaczał śmierć. Wolny kowboj strzela tylko raz i zawsze ostatni wyciąga broń. Kula przebija wiadro wody, pęcinę umykającego konia, kula ostrzegawczo zmiata kapelusz z głowy winowajcy. Kowboj walczy z bandytą bez świadków. A jeśli ludzie szeryfa oddają usługi bandzie? Kowboj rozbraja szeryfa i sam przypina gwiazdę do skórzanej kamizelki. Ken Maynard to wolny kowboj. Rozległy brzeg sztywnego stetsona rzuca na jego czoło posępny cień. Na twarzy aż po same oczy zawiązana czerwona chusta. Ukrywa się w stepie albo samotnie błądzi w Górach Skalistych, ratuje kobiety z dyliżansu zatrzymanego przez napastników i znienacka wyswobadza więźniów z aresztu. Szeryf urządza pościg i gubi ślad, wierzchowce padają z pragnienia, a wielki Ken jest nieuchwytny. Do West City cwałem pędzi plamisty mustang, przy barze staje jeździec w kapeluszu zuchwale nasuniętym na oczy. Wybucha popłoch, ocalone damy rzucają mu się na szyję. Stary farmer w zdumieniu otwiera usta i przestaje żuć tytoń. „Wrócił wielki Ken!” Zmierzchało; rzucali podarty western z dawnych lat, Ken Maynard ginął w gruzach na Walicowie, za oknem rozlegał się bezładny śpiew bandy Barucha Oksa, a Baruch i Długi Icchok obchodzili kamienicę z czapkami w rękach. Dawid słyszał, jak pieśń rwie się w zdyszanym posapywaniu, w pisku schrypniętych gardeł. Monety owinięte w strzęp papieru cicho padały u ich stóp.
O tej porze bladozielone, zasmarkane szkieleciki biegły na drugie podwórze pod stajnię patrzeć, jak Mordchaj wyprzęga, okrywa derką, poi konia. Cynkowe wiadro opierał o kolano, a koń ostrożnie obwąchiwał rękę furmana. Unosił łeb i woda wyciekała mu z pyska. Po swojemu ucierał coś tam głośno żółtymi zębami, a Mordchaj wiadro uważnie przechylał. Przechylał, resztę wylewał na pęknięte kopyto, a klacz odwracała się i sama szła do szopy zawadzając podkowami o wysoki próg z głośnym stukiem. Czy Ken Maynard zdąży na tym koniu uciec przed ludźmi szeryfa mając przed sobą na siodle Małkę? Pogoń nadciąga z kajdankami. Nie zostawiaj jej, Ken! Ken Maynard uśmiecha się beztrosko i lufą podsuwa wyżej brzeg kapelusza. Odwraca się w siodle i pierwsza kula trafia do celu. Koń Mordchaja słabnie, dyszy, zatacza się i pada. Ken Maynard staje nad nim, rozluźnia popręgi, zarzuca siodło na plecy, a kurzawa pod kopytami ścigających zbliża się i rośnie, i druga kula trafia do celu. Już padli wszyscy, Hrabia Grandi też nakrył się nogami. Pod sosną na wzgórzu pożegnanie kowboja i dziewczyny z Krochmalnej. Ken odchodzi w góry i z daleka słychać wołanie: „Eh, wszystko tak się pokręciło przez tę przeklętą policję!” Musi zbiec, a zagoniona szkapa ledwo dyszy. Na koniu Mordchaja nie zdoła uciec przed ludźmi szeryfa. Była to szkapa do dryndy; mogła pociągnąć pasażera z walizką na dworzec, mecenasa Czerniatyńskiego do kawiarni, panny Lewin w Aleje, ale na prerii — tam swobodnie cwałować może tylko dziki mustang.
Kiedy koń był już oporządzony, Mordchaj sadowił się przed szopą na stosie uprzęży i czekał nadejścia nocy. Smutne, blade, stare oczy skierował daleko w przestrzeń. Na drugim podwórzu w wieczornej szarówce krążyły leniwie głosy furmana i krawca.
— Jankiel, po coś wrócił?
— Po igły!
Krawiec po wysłuchaniu apelu radia w trzydziestym dziewiątym roku, nawołującego mężczyzn do opuszczenia miasta, zawinął w popłochu swój krawiecki tobołek, wyszedł wraz z Maksem i Manią Leder na szosę i pochłonięty falą uchodźców pomaszerował na wschód; a potem znad granicy uciekł i wrócił na Krochmalną za mur, zawstydzony jak po nieudanej przechadzce.
Za plecami Mordchaja rozległo się łagodne parskanie kobyły.
— Jankiel, ty nie umiesz chodzić przez granicę. Ja na twoim miejscu przeszedłbym trzy razy tam i z powrotem z zapaloną świecą w ręku.
Jankiel otworzył drzwi warsztatu i nawlókł zwinnie igłę patrząc zmrużonymi oczami z złoto-szare niebo.
— Dajmy na to.
Mordchaj składając siwą głowę na ręce mówił z zadumą:
— Cherubin mieczem płomienistym przegnał żydowskiego krawca sprzed bram raju, bo krawiec nie wiedział, dokąd idzie, i nie wiedział, dokąd wraca.
Kiedy ściemniło się, Mordchaj wyrzucać zaczął cegły z szopy i gruz wynosić dużym kubłem. Ukradkiem rył przełaz prosto do piwnic zburzonej oficyny, które zachowały się pod usypiskiem; Chaskiel-stróż przebijał dalej przejścia w ścianach piwnic sąsiedniej kamienicy i magazynów mydlarni. Mówiono, że dogrzebali się do lochów łączących ulicę Krochmalną ze składami w podziemiach Hal.
Krawiec znikł w głębi suteryny, skąd rozległ się jego głos:
— Dajmy na to. Regina, dolej wody!
Potrząsnął gasnącą karbidówką.
— Aś, to jest wynalazek dwudziestego wieku. Żeby ten Hycler tak zdrów był. Masz pojęcie, co on wymyślił? Malarzyna! Przy tym każe szyć, czy przy tym można szyć? Przy tym paskudztwie nie można się nawet pomodlić. Gorsze niż szabasowa świeca, tfy, bez obrazy.
W chaosie powykręcanych szyn, rur, w zwojach kabli kołysanych wiatrem, prężąc ku chmurom ułomne kikuty kominów, których nie pochłonął ogień, wytrawiona pożarem oficyna nagi i suchy swój szkielet chyliła konwulsyjnie nad podwórkiem, obłażąc z tynków i z blaknących w słońcu tapet, piętro po piętrze, spięta fragmentami podciętych i zrujnowanych schodów, pnących się donikąd. Na pierwszej kondygnacji lustro martwo odbijało blask zachodzącego słońca i młoda brzózka zapuściła korzenie w stosie zmiażdżonych cegieł. Na trzeciej łóżko żelazne zawisło jedną nogą nad przepaścią, pod samotnym żyrandolem. Obok, w otwartej na wylot łazience, na tle pokruszonych szafirowych kafli stała wanna na swym zwykłym miejscu, łyskając bielą emalii spłukanej deszczem. A w suterynie — z widokiem na szopę Mordchaja Sukiennika — siedział majster przy krawieckim stole, nawlekając igłę. Bomba lotnicza w trzydziestym dziewiątym roku przepruła oficynę aż do parterów i warsztat nie wiadomo jak ocalał tutaj, w głębi drugiego podwórza. Kiedy usunięto częściowo gruzy, ukazał się przekrzywiony na bakier szyld SPODNIE KAMIZELKI UBRANIA NA MIARĘ WEJŚCIE Z PODWÓRZA PO SCHODKACH W DÓŁ, który podmuchem uniesiony w górę zawisł na wysokości pierwszego piętra.
Miał Jankiel Zajączek samotlące żelazko na węgiel. Jak przykładał je do mokrego sukna, suterynę wypełniał szum, syk. Para ulatywała przez otwarty lufcik. Ukazywał się majster, by zaczerpnąć tchu. Chwytał oburącz i rozpalał żelazko. Żelazko fruwało od ściany do ściany, porywało swym ciężarem krawca, który zataczał się swobodnie i trząsł nikłą, kozią bródką. Kiedy na obiad majstrowa gotowała buraki, broda była w amarantach, kiedy gotowała brukiew, broda miała barwę żółtych kwiatów, kiedy szpinak, broda zieleniała jak łąka. A kiedy na obiad tego dnia nie było nic, broda miała znów swój zwykły mysi kolor.
— Zanim człowiek igłę nawlecze, robi się ciemno. A kiedy szyć? — Zielony płomień karbidu słabo rozjaśniał kąty ciemnej suteryny. — Regina! Regina, dolej wody — wołał Jankiel i potrząsał gasnącą lampą; przy jej świetle, mając nad głową ruinę czterech pięter, Dawid z trudem czytał listy, które krawiec wtykał mu do rąk.
Były stare, podarte, wysłane dawno temu.