Chleb rzucony umarłym/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chleb rzucony umarłym |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1971 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na podwórzu, w sinym świetle sączącym się na śnieg z zaciemnionych okien, banda Barucha Oksa dawała żebraczy koncert. Długi Icchok i Baruch Oks krążyli po kamienicy z czapkami w rękach. Chór, ciasno skupiony kłąb łachmanów i wszy, poruszał się miarowo, przytupywał drewniakami, sapał, pokaszliwał, kołysał się w miejscu za podmuchem cichnącej przyśpiewki. Mojsze Połamaniec kulił na mrozie i oddechem ogrzewał suchy kikut. Miał sztywną rękę, powyginaną w stawach, o palcach skarlałych i krzywych. Henio Śledź pluł, pryskał śliną z mokrych ust, a jego spuchnięta z głodu szyja i głowa, pękata jak gliniany garnek, chwiały się ociężale do taktu. Syn starej kupcowej, właścicielki beczki śledzi, którą zimą i latem podtaczała pod browar, czuwając tam z długim wyszczerbionym widelcem w dłoni. Mundek Buchacz postękiwał, myczał niewyraźnym basem. Ociężały dryblas o barach tragarza, prawa ręka Barucha Oksa, od małego okazywał złe skłonności i w dzieciństwie już zasłynął kradzieżą we własnym domu, rabunkiem ślubnych obrączek rodziców. Gdzie te czasy, gdzie złote obrączki? Gdzie starzy Buchacza? Ziemię gryzą. Przed nim mały Mordka Caban w rozmarzeniu przymykał oczy. Trafił do szajki Barucha Oksa już za murem, kiedy tyfus wybuchł w rodzinie. On i z nim Kuba Wałach. Piał drżącym, rozmodlonym głosem, gotowy wzlecieć za melodią. Puchnący z głodu Josełe, przezywany Żółtko, bezgłośnie poruszał wargami z wyrazem cierpienia w wypukłych, żabich oczach. U nich to rodzinne i zmarły na tarczycę piekarz Laban, jego ojciec, tymi samymi oczami mierzył klientów u siebie w piekarni na Wroniej podając im chleb. Chaim Sierotko, bez przezwiska, tylko wyciągał szyję.
Siedmiu ich było; oto wszyscy. Którzy trzymali z Baruchem Oksem, szli za nim w ogień i wodę.
— Nie tak, nie — narzekał Chaskiel-stróż. — Wyciągaj nutki, wycią-ągaj!
Wykrzykiwali stare żartobliwe przyśpiewki, od których drżały kiedyś i mrugały pogodnie jasne płomyki świec na obrusie. Dawid, idąc za ojcem, na krótko przymknął oczy.
Melodie świąt! Szeleszczą wonne gałęzie, liście szałasu, a przez szczelinę zagląda gwiazda. Ciotka Chawa wynosi z domu doniczkę z palmą. Zielono, świątecznie. Wszyscy odwiedzają wszystkich i tłoczą się ze śmiechem do małej kuczki. Świeca wypłasza z kątów cienie. Pod stropem wiszą łańcuchy, kwiaty, festony na sękach. Dziadek siedzi na chwiejnej ławie i składa ręce, bezdźwięcznie klaszcze. Wuj Szmuel śpiewa cienko, a ojciec i wuj Gedali basem. W ciepłym zmierzchu rozlega się melodyjka, rozciągnięta smętnie i wykołysana w krtani, a potem żartobliwie wykpiona soczystym klaśnięciem języka. „Cziri-bim, cziri-bam, cziri-bim-bam-bam-bam, aj-aj!” Chrypiąc, świszcząc — śpiewała teraz banda Barucha Oksa w ciemności.
Ojciec przystanął, sięgnął do kieszeni i wypalił ze stróżem jednego papierosa.
— Wszystko rąbią, wszystko siekają. Na jedno kopyto — biadał Chaskiel. — Rach ciach ciach, poszedł Wicek do wojska.
Kupiec Mordarski na pierwszym piętrze zatrzasnął szybko swoje uchylone okno. A na czwartym piętrze rozległo się rozpaczliwe wołanie:
— Buba! — I stary kuśnierz Juda Papierny, któremu odjęło nogi, kazał córce przysunąć bliżej fotel, na którym drzemał całe dnie.
— Łachadojdo, ty! — Stróż wskazywał palcem Chaima. — Mógłbyś trochę nadąć miechy i przyłożyć się, kiedy widzisz, że inni za ciebie gardła zdzierają.
— Ty, ty — groził z góry Juda Papierny.
Chaim Sierotko tylko wyciągał szyję.
— Dość, szczeniakeria — wołał kupiec Mordarski. — Za dużo tego dobrego!
Rozległ się trzask otwieranego okna i z pierwszego piętra na śnieg spadły suche skórki chleba luźno zawinięte w gazetę.
Twarz matki wypłynęła z mroku sieni, przykryta fałdą chusty nasuniętej krzywo na oko. Chwiał się i prostował mały płomyk. Postawiła kubeł, uniosła wyżej świeczkę i osłoniła ostrożnie dłonią.
— Doczekałem się, nareszcie. — Naum siedział w palcie i suwał butami pod stołem.
Ojciec zgarbił się, zakręcił i nie zdejmując kapoty nalał wody do lampy. Biały płomień buchnął z sykiem zwilżonego gwałtownie karbidu. Opatrzył lampę, zatkał blaszany zbiorniczek i w roztargnieniu potarł czoło. Ręce zaciskały się same. Ukrył twarz i kołysał się lekko. Dawid klęknął na parapecie, koc powiesił na hakach, zaciemnił szyby i zszedł. Siedzieli wszyscy w milczeniu za okrytym szczelnie oknem, dysząc ze zmęczenia i przełykając na dźwięk poruszonych na blasze naczyń.
— Tak dłużej już nie może być, Jakow. Albo ty, albo ja.
— Do kogo to mówisz, Naum. Czy ty masz aby wszystkich w domu?
— Mam. Jeszcze mam.
— To pozdrów ich ode mnie z całego serca.
Matka z garnkiem buraczanki podeszła do stołu i popatrzyła uważnie na ojca. Spocony kosmyk włosów leżał płasko na czole. Zawinęła włosy za ucho. — Najpierw przełknij coś ciepłego. Na!
Ojciec starannie omijał wzrokiem Nauma.
— Przecież to koniec. Mów, ile chcesz za wózek — nalegał Naum. — No, ile? — Urwał, czekał.
— Nie — pisnął Dawid.
Ojciec uniósł głowę znad miski. Popatrzył na niego, pomilczał. A potem powiedział:
— Głos słychać, osoby nie widać. Cicho.
— Człowieku. — Naum obrócił dłonie i potrząsał nimi, a każdy palec kurczowo zakrzywiony.
— Yhy, dobra.
— Masz oczy i uszy. Widzisz i słyszysz, co się wyrabia.
— Jestem głuchy i ślepy. Nic nie widzę. Nic nie słyszę.
Otworzyły się drzwi i wiotkim, pajęczym krokiem wsunął się Jankiel Zajączek. Długie ramiona załamał ruchem lękliwej prośby.
— Masz fach i kawałek chleba, a ja puste ręce — mówił Naum. — Sam wiesz dobrze, jak jest.
— Nie wiem.
Chrząknięcie.
— Czy można? Co? Ja do was. — Jankiel Zajączek wykonał dwa małe kroczki i znalazł się w kręgu światła. Ruchliwą twarz siekły szybkie błyski szkieł — Co słychać, a? — Wpiął w kołnierz fartucha igłę, którą trzymał w palcach. — Nic nowego? U mnie też nic nowego. Zapomniałem, zapomniałem na śmierć, z czym ja do was. Aha.
Za jego plecami stał z uśmiechem wuj Gedali, kładąc palto na skrzyni przy drzwiach.
— Ale z czym ja do was mogę przyjść? Wiadomo. — Jankiel zdjął druciane okulary i chuchnął w nie głośno. — Maleńki kawałek karbidu. — Milczeli, a on długo i starannie przecierał szkła. Naga twarz wyciągnęła się. — Tak by mi się przydał, aj. Dobrzy ludzie, pożyczcie jeden mały kawałek karbidu.
— Jeden? Na pewno jeden? Jankiel?
— No, dwa kawałki. Niech już będzie. — Z niepewnym uśmiechem spojrzał na Nauma. — Szyję, a tutaj lampa gaśnie. Co robić? Mówię do Reginy: „Regina!”
Matka westchnęła. Odwróciła się i długo szperała w kącie za skrzynią, gdzie trzymali resztki opału, odrobinę węgla, drewienka na rozpałkę, garstkę karbidu w ceratowym woreczku.
— Więc mówię do Reginy: „Regina, dolej wody.” I wtedy się dopiero okazało, że nie ma do czego dolewać. Aj, co za kłopot. Aj, co za wstyd. — Oburącz przycisnął do fartucha karbid. — A za to uszyję małemu nowe spodnie. Żeby miał i żeby nosił, na zdrowie.
— To które już będą? — pytał ojciec. Pytał krawca, ale patrzył na wujka stojącego cicho w drzwiach.
— A?
— Spodnie.
— Spodnie? Nowe.
— Nowe?
— Całkiem nowe. Cajgowe.
— Jankiel, zrób mu lepiej łatę na łokciu. Popatrz okiem majstra. Na nim sterczy piątek spod soboty.
— Zrobię. Musowo.
— Bo ja zakładam sklep z obiecanymi spodniami. Jankiel, twoje przyrzeczenia są wielkie i puste, jak... dziurawy worek, w którym zawiązana jest wieczność świata.
— Dziurawy? Czy ja mówię, że cały? Dziurawy, niech będzie dziurawy. Nawet powinien być trochę dziurawy. Przez te dziury nocą pokazują się czasem gwiazdy.
Matka wilgotną ścierką przetarła krzesło i stanęła obok.
Wuj Gedali ścisnął ramię krawca, który zatrzepotał łokciami trzymając oburącz garstkę karbidu — i usiadł przy stole zsunąwszy niedbale czapkę z czoła. Podniósł garnek stojący na cegle, zajrzał do środka. Mlasnął. Odstawił z powrotem na środek.
— Tak.
Potem ojciec:
— Tak, nie inaczej.
A po chwili milczenia wuj Gedali:
— Wszędzie to samo.
— I dalszego ciągu nie ma.
Wuj Gedali wykonał nieokreślony ruch. Wyrwało mu się długie westchnienie.
— Byle do wiosny.
— Łatwo powiedzieć, Gedali. Już ledwo się czołgam od piątku do piątku.
— Módl się więcej, módl — i matka plasnęła mokrą ścierką w kąt. — Twoimi modłami napalę pod blachą. Włożę je do garnka, a potem napcham ci pusty brzuch.
— Cii, cicho, kobieto. — Ojciec chrząknął rozgniewany. Nastąpiła cisza przerywana posapywaniem matki i hałasem przesuwanych wściekle naczyń. — Jak tam Szmuel? Co u niego?
— Dobrze się ma. Handluje. — Wuj Gedali pochylił się i kiwnął na krześle.
— Czym? — Ojciec zmarszczył brwi.
— Nie znasz go? Szmuel wieczorem skrzyżuje ogórek z drutem kolczastym i zanim zardzewieje, rano sprzeda za jeża.
— Widzisz, widzisz — mówiła szybko matka. — Każdy coś umie, tylko ty jeden naciągasz podarty tałes na oczy!
Wuj Gedali spojrzał na matkę i znużonym głosem powtórzył:
— Szmuel nie zginie, bądź spokojny. Łapie motyle i wymienia na świnki.
Motyle miękkim, bezszelestnym lotem barwią zieleń ogrodu. Zastygają w omdleniu lekkie skrzydła, uginają się pod ciężarem wiotkie kielichy. Czułki owadów błądzą w ich wnętrzu pełnym kosmatych pręcików i złotego pyłu. To ogród pana Hrybki. A tam, przy płocie, pan Hrybko przegania wieprzka, który rozepchnął racicami, ryjem zmurszałe żerdzie i rozradowanym chrząkaniem wypełnił mały warzywnik.
Ale Dawid wie, że o czym innym mowa. Motyle to są miękkie. Świnki to twarde. A wujek Szmuel kupuje dolary i sprzedaje. Wymienia banknoty na złote ruble.
— Też dobrze. W sam raz interes. — I ojciec pochmurnie powiedział: — Przed wyjazdem.
— W ciepłe kraje. Tymczasem, czekając na dobrą nowinę, zajął się handelkiem i źle na tym nie wychodzi. Ale wszystko do czasu.
— Dobra nowina — powtarzał ze złością ojciec. — Dobra nowina, żeby on tak zdrów był.
Jankiel Zajączek ręce miał zajęte.
— Nowiny, pogłoski. Głowa od tego pęka. Żebracy roznoszą z ulicy na ulicę byle co. A kto im każe? Wczoraj przybiega do mnie Chaskiel. Co tu daleko szukać, znacie już Ajzena. I woła, że ma dobrą nowinę. W gminie leżą wypisane paszporty. Dla każdego Żyda, Żydówki po jednym i pół na dziecko. Dasz w łapę, pojedziesz pierwszy. On do mnie z tym, że mam się długo nie namyślać, tylko przez niego wyrabiać paszport i miejsce, i jeszcze przed wielkimi mrozami, w pierwszej kolejności jechać kajutą ekstra klasa z ogrzewaniem i z wodą bieżącą. Żydzie, co mówisz, ugryź się najpierw w język. Gdzie ci to wszystko naopowiadali? Jaki uczciwy Żyd w tym macza palce? A on mi na to, że w gminie. Sami uczciwi Żydzi się tym zajmują i prowadzą uczciwe rozmowy z władzami. Jaki uczciwy Żyd prowadzi z hyclami rozmowy? Od kiedy uczciwy Żyd prowadzi z hyclami uczciwe rozmowy? Nie wiesz czasem? Tak ja mu na to. Widzi, że nici. Zakręcił się, poleciał na pierwsze piętro, do Lerchów. Wasz sąsiad, ten muzykant, może da się nabrać. Kto z amerykańskim paszportem przyjeżdża do rodziny przed samą wojną? W ostatniej chwili. I zamknęli mu szlaban przed nosem. Teraz co? Ani w te, ani we wte. Muzykant? Osioł! Taki, nie wiadomo, może hyclom uwierzy. Zapłaci.
Zaległo milczenie i białe smugi oddechów przecinały się w zielonym świetle karbidowej lampy.
— A co ja im dam? Weszkę spod kołnierza? Mogę, czemu nie. Tylko pytanie, czy taka waluta hyclom odpowiada.
Naum odezwał się:
— Duży spryciarz wlecze na sznurku małego spryciarza. Mały spryciarz szturcha głuchego we śnie i budzi.
Lampa z wolna przygasała. Wuj Gedali:
— Gdzie jest wielki strach, tam musi być wielki głód, a gdzie jest wielki głód, tam muszą być brudne interesy. Judenrat zafundował miastu chudą kozę, kuchnię gminną dla nędzarzy, ale wymię schnie i rąk, które wyciągają się do dojenia, z każdym dniem przybywa. Ci sami, co chodzą tam z garnczkiem po polewkę, biegają i na każdej ulicy podnoszą gwałt. Oni muszą już wierzyć we wszystko! Przed Wielkanocą zwariował z głodu człowiek i zaczął wołać, że jest Eliaszem prorokiem. Żyd z Leszna. Uparł się, został Eliaszem i mamy nowego proroka. A ilu od Wielkanocy zmarło na Lesznie z głodu? On żyje, podobno z jałmużny. Wszyscy wiedzą, a pogłoska krąży dalej. Zbliża się koniec świata, kiedy chodzi wśród żywych prorok Eliasz. Kogo ucieszyć ma pogłoska o końcu świata? Niemcy raz-dwa sfotografowali wariata z Leszna i puścili kawał do prasy. Nazajutrz wszyscy wyrywali sobie gazetę z rąk. Żydowski prorok na obczyźnie. Nieźle, co? Dali mu buty, więc na jednym obrazku jest w butach. Im Winter. A na drugim bez. Im Sommer. Żydowski prorok zimą i latem, tak wygląda. Za te buty... Nic darmo! Za te buty biegał i pokazywał miejsca, gdzie Żydzi nielegalnie się modlą. A czego więcej Niemiaszkom trzeba? Teraz, co złapią Żyda na modlitwie, polewają wodą i każą mu tańczyć na śniegu. A nie, to biją.
Jankiel Zajączek trzepotał łokciami.
— Aj, niedobrze.
Naum poruszył się na swym miejscu i powiedział:
— Jak tak dłużej potrwa, to już długo nie potrwa.
Ręce ojca błądziły w roztargnieniu po twarzy. Odjął je od skroni; potrząsnął lampą i płomień karbidu rozjarzył się z donośnym poszumem oswobodzonego gazu. Szeptem zaczął:
— A tutaj uciekinierzy mówią, co się tam po miasteczkach wyrabia. Wierzyć się nie chce i włosy stają na głowie.
Dawid spojrzał na żółtą łysinę, okoloną kłaczkami krótkich czarnych włosów.
— Uwierzyć w najgorsze? Każdy chwyta się byle pogłoski, jak tonący słomki. Uwierzyć? Zmorom, chodzącym zmorom. Nagim i bosym zmorom. Gnieżdżą się po ciemnych kątach i stamtąd dochodzą straszne krzyki. W sieniach, na strychach, w piwnicach. Po ciemku. Nie meldowani i bez kartek. Boją się swoich i obcych, wszystkich. Uciekają na widok człowieka. Patrzeć na to nie można. Umierają, zanim ktokolwiek dowie się od nich prawdy.
Na podwórzu rozległo się wołanie Awruma, syna stróża:
— Ej, tam! Pierwsze piętro, Fremde, Lerch, Mordarski! Drugie piętro. Drabik! Czwarte, Papierny! Zaciemnić.
— I po chwili:
— A nie za dużo tego światła? Sura, Fajga, całe trzecie zasłonić. Jeszcze, jeszcze! Świeci się jak na Chanukę. I żebym nie musiał powtarzać.
Ojciec wstał i podszedł do okna. Wyjrzał ukradkiem przez uchyloną ostrożnie szczelinę. Wzdłuż framug przeciągnął ręką po zawieszonym kocu i coś tam poprawił. Wrócił.
Krzyk:
— Zaciemnione?
— Taa jest, zaciemnione!
Brama trzasnęła.
— Mówią... ale o tym cicho sza — i Jakow zniżył głos, a Gedali, Jankiel, Naum wyciągnęli przez stół szyje. — Prorok może swobodnie chodzić miastem i ogłaszać ludziom koniec świata, a co wyrabiają zbiry w całym kraju, o tym zabrania się pary z gęby... Mówią, że z dymem puszczają bóżnice, całe wsie, mieściny, a Żydów bez dobytku i łacha na grzbiecie pędzą w pole. Każą kapłanom samym znosić rodały i tałesy, składać na stos, polewać naftą i podpalać. Psy wypuszczają na rabinów, żeby skakali żwawo przez ogień. Ustawiają starców kołem i wznosić im każą psalmy przed pożarem. Lonty zapalone przytykają małym chłopaczkom do pejsów i rżą z uciechy. — Ojciec skubnął wuja za rękaw. — To się u nich nazywa wymazać niesprawiedliwość.
Jankiel Zajączek położył karbid na stole. Wolne ręce wyciągnął przed siebie. Wykrzyknął:
— Co jest? Co ma być?!
— Sonderaktion. — Naum znów się poruszył. — Ten świat stanął na głowie i wariat ma używanie.
Ojciec uspokajał ich unosząc miękko dwa złożone palce.
— Cii.
— A kto mówi, że ten malarzyna — rozgniewał się raptem Jankiel — nie dostał już dawno gruntownego pomieszania zmysłów? Malarz pokojowy, tfu, paskudztwo! Ja od początku mówiłem, to nie chcieli mi wierzyć. Ani Chaskiel, ani Mordchaj.
Wuj Gedali wyprostował się na krześle, popatrzył na krawca, a potem w górę.
— Jak tu można odróżnić obłąkanego w tłumie morderców? Nie wiem — powiedział i bezradnie rozłożył ramiona.
Smagłe czoło zalśniło, przełamany hardo nos wysunął się do przodu. — Urządził sobie Hycler duże, duże przedstawienie w naszej kochanej Europie i Żydzi zapłacą koszty — mówił Naum. Wełniste włosy, twarde i kręte, grubym pasmem opadły mu na skroń.
— Cii, cicho — powtórzył ojciec i spojrzał na niego surowo.
Przychodził od lat do warsztatu i skubiąc trawę morską gadał z ojcem o polityce. Pokój czy wojna? Kurz wzbijał się pod sklepienie wsparte na żelaznych szynach i słońce ledwo się tam wdzierało — w chaos wiórów, narzędzi, trawy morskiej wznoszącej się stromymi zwałami wzdłuż ścian. Naum wskazywał je jak stosy martwych ciał. Nie interweniować, niech Hiszpania wykrwawi się do końca. Ale żaden żołnierz włoski nie wyszedł za Pireneje, póki Franco nie dokonał rzezi. Nie interweniować, niech Hitler wejdzie do Nadrenii, przyłączy Austrię, przekroczy Sudety. Można przyłożyć rękę do rozbioru Czech. Urządzić zamieszanie na granicy, kiedy flota niemiecka pcha się przez Bałtyk i łapu-capu zagarnia Kłajpedę Memel.
— Cii.
A kto następny? Po Nadrenii, Austrii, Sudetach, Kłajpedzie? Ach tak, już dzieci się na tym poznały. Co krzyczą gazeciarze na ulicy? Wiadomo. W takiej chwili wódz woła na cały kraj, że nie odda guzika od koszuli. Oj, ten guzik. A może Polska jest warta więcej? Zobaczymy, Hitler nie powiedział ostatniego słowa. Tymczasem wesoło. Ani masła, ani armat. A w ciągu czterdziestu ośmiu godzin konnica polska wjedzie do Berlina. Dobre, co? Kogo chce oszukać minister Beck? A Chamberlain, dlaczego podpisał układ w Monachium? Jutro ten sam los spotka Anglię i Francję, ale wtedy będzie za późno.
— Cii.
Briand w Locarno pokazał Niemcom drogę na wschód. A jak jutro zechcą pójść na zachód? Traktaty? Świstek papieru, który faszyści w każdej chwili mogą podrzeć. Ribbentrop ma ich wszystkich w kieszeni — i gra na zwłokę. On nie wypuści ich z garści. Ma czas. Gadali o polityce, kurz wydobywał się ze skubanej trawy morskiej i ulatywał oknami, a matka stawiała na stole obiad. Pokój czy wojna? Zbliżał się wrzesień, miesiąc pogody i czystego nieba, miesiąc nagiej inwazji, która przeciągnęła nad ziemią w zgiełku nalotów i w popłochu ucieczki, w bełkocie bezradnych komunikatów radiowych, w piwnicznej ciemności, gdzie szukali schronu. Przy świeczce matka szyła tampony przeciwiperytowe. Kiedy zawyła syrena, motorniczy zatrzymał wóz i z tramwaju wysypali się pasażerowie, wbiegli na podwórze i szukali klozetu. Siusiali na chusteczki i przykładali do nosa; tamponów nie używał nikt. Przez wytłuczone okna rozlegał się równy, martwy głos spikera w ciszy opuszczonych pięter. Z zasypanych kamienic wypełzały na miasto grube szczury. „Warschau kaputt!” Z nieba leciały ulotki, bomby, sypały się suche liście na skwerze. Potem miasto kapitulowało, Niemcy wkroczyli i urządzili defiladę z orkiestrą, obcięli Żydom brody, wydali gazetę, rozporządzenia. Kartki na chleb i w ogóle. Pokój czy wojna? Jedni mówili, że skończyła się wojna, drudzy mówili, że dopiero zaczyna się wojna, ale póki ojciec nie wróci z niewoli, nie będzie wiadomo nic.
Dolar skoczył, chleb podrożał. A życie ludzkie staniało i co dzień padały ofiary pogromów. Niosła się rozpaczliwa wieść o deportacji, rozgłaszana przez żebraków, i znaleźli się tacy, którzy uwierzyli pogłosce. Coś podobnego, za morze? Wszyscy potracili głowy. Ojca nie było i Naum, zamiast ojca, tarmosił go za uszy. W popłochu powtarzał plotki. Jedziemy na Madagaskar? Wyglądało to na żart; Dawid szukał w starej geografii. Madagaskar, Madagaskar... jest! Zamieszkują go Malgasze, klimat gorący i wilgotny, główne miasto Tananarive. Tymczasem wrócił ojciec i powiedział, że Nauma otumanili. Nauma, wujka Szmuela, ten również w każdą kaczkę wierzy. Komu będzie się chciało wieźć Żydów taki kawał drogi i do tego zimą? Wszystkich nas to samo czeka. Dostał odłamkiem w żebro, wylizał się jakoś i uciekł z transportu jeńców gubiąc po drodze bandaże. Był na froncie, swoje wie. A całe miasto w panice powtarza byle co. Szwabom sami sobie wierzcie, jak chcecie. O, znowu! Naum w drzwiach wyciągał z kieszeni srebrną cebulę i patrzył, która godzina. Biegał stale zdyszany. Pakować! Nie ma chwili czasu do stracenia. Matka kładła nocne koszule do walizki, pościel ugniatała kolanem w wiklinowym koszu i zamykała na małą kłódkę; później zakłopotana otwierała. Resztę — ubranie na siebie, żywność do plecaka. Ale miednica, szczotki i prymus? Co za los. Kiedy Naum wychodził — ojciec trącał toboły. Ma to zaraz rozwiązać. A matka nie chciała.
Kiedy już cała kamienica spakowana. Ludzie siedzą na walizkach przed rychłym wyjazdem za morze. Dzieciaki biegły na ulicę patrzeć, czy już. Och, jak im się przykrzyło. Ojciec bezradnie rozkładał ręce: co się z wami wszystkimi wyrabia? Matka powtarzała swoje. Każdy mąż wraca z wojny bez głowy. Nawet jak go nie ustrzelą, nie ten sam. Ojciec długo bębnił palcami w szybę. Za oknem rosły mury getta. No i stało się. Jeden myślał tak, drugi inaczej, a co miało przyjść, bez pośpiechu przyszło swoją drogą. I kto miał rację na ostatku? Nikt.
Wiklinowy kosz na bieliznę przypominał Dawidowi wszystkie przeprowadzki, jakie mieli za sobą, i wyspa Madagaskar tonęła w chmurach i rozpaczy. Żeby tak podróżować bez bagaży! Ostatnie przenosiny, ze Srebrnej — za mur, odbyły się pewnego deszczowego wrześniowego dnia i trzymano ich na mieście od rana do późnej nocy, a kiedy dotarli na miejsce, toboły, ubrania i sprzęty trzeba było długo wyżymać i suszyć. Praojciec Noe tak nie zmókł na wodach potopu. Trasa wyznaczona była z góry, a ulice przejazdu strzeżone. Towarową ciągnęli do Pańskiej i przeciąwszy biegiem Żelazną pomaszerowali Twardą, zakręcili w Ciepłą, dalej Grzybowską szli noga za nogą w ciżbie do samej Granicznej, a po południu zatrzymali się tłumem na placu Żelaznej Bramy. Granatowy policjant otwierał walizki, długo macał poduszki i darł pierzyny. Stamtąd po paru godzinach konwojenci przegnali tłum na plac Grzybowski, aby opróżnić miejsce dla następnych przybyszów. Czekali cierpliwie znosząc dopust wody z nieba, ulewę wściekłych i mylących komend, przekleństw, popędzani przez Niemców, potrącani przez przechodniów i pojazdy. Sprzęty spoczywały na dwukołowym wózku, wynajętym od owocarki Sury, z dyszlem i skórzaną pętlą na łańcuchu. Ojciec z rzemieniem na karku i plecach wytrwale garbił się przy dyszlu, z kroplami deszczu na żółtej łysinie — kapelusz strącił mu policjant rano u zbiegu Pańskiej i Wroniej — z postawionym sztywno kołnierzem marynarki, a obnażone łydki bielały spod zawiniętych spodni. Odemknął się kosz przewiązany grubym powrozem, czerwony róg pierzyny sterczał spod koca, na wierzchu żeliwne garnki napełniały się wodą i mokła deska do zagniatania ciasta ze zmytymi śladami mąki. We troje podpierali wózek, żeby to wszystko nie runęło na bruk. Dawid patrzył z niechęcią, jak matka troskliwie poprawia i ugniata pościel pod kocem, dociąga mocniej sznury, chcąc uchronić dobytek przed zmoknięciem. Udawał, że nie widzi spojrzeń przechodniów. Cierpiał, było mu nieswojo i wstyd. Słońce pobłyskiwało przez chmury; niebo znów zaciągało się wśród żołdackich przekleństw. Deszcz lał jak na rozkaz. Na tym deszczu mienie zmokło i skurczyło się, dokładnie obejrzane przez konwojentów. Nocą weszli do tego swojego nowego domu i matka chwyciła się za głowę. Siekierą porąbane drzwi i futryny okien leżały w drzazgach, deski wydarte z podłogi pod ścianą, z pieca została sterta potłuczonych kafli. Dawid szedł ostrożnie, markotnie wśród śmieci, szczątków cegieł, którymi zasłana była rudera, kruchych placków tynku osypanego ze ścian czyjąś mściwą ręką. Kuchnia była w ruinie, a matka stała z czajnikiem narzekając. Jak ma przyjść Żyd, to wszystko można spalić. Jak ma przyjść Żyd, to trzeba porąbać próg i zburzyć komin. Niech się przypatrzy temu i popamięta, inwalida wrześniowy! Ojciec cierpliwie zbierał i ciskał do sieni gruz i potłuczone kafle. Unosiła się nad nim chmura kurzu. Kaszląc, spluwając krążyli schodami i usuwali śmiecie, których nie ubywało, a nazajutrz zrujnowana nora wyglądała jeszcze gorzej niż wieczorem. Ojciec zmęczony podszedł do zlewu, aby umyć ręce, ale wszystkie krany były pourywane, a wyloty rur zakrzywione i sklepane płasko młotkiem; stojąc z zawiniętymi po łokcie rękawami koszuli, usmarowany, z kłaczkami kurzu i sadzy we włosach, na brodzie — w całunie popiołu, klął bez wytchnienia.
— Cii, cicho sza!
Jankiel Zajączek wspina się na palcach i obrócony w stronę okna potrząsa piąstkami krawca. Grozi nie wiadomo komu, głuchy na przestrogi. Skrzeczy:
— Grzeje ich ogień, w którym inni płoną. Ludzie! I nie boją się, że ich oparzy?
Czarny fartuch krawiecki uniesiony na krzywych plecach spływa luźno do ziemi.
— Cii.
Ale na Madagaskar nie zajeżdża się wózkiem, wynajętym od owocarki Sury, matki Elijahu. Tam jedzie się okrętem. Najpierw koleją, a potem okrętem. Syreny gwiżdżą, maszyny sapią, z komina ucieka dym, kapitan przechadza się po pokładzie i pali fajkę. Kapitan Silver, stary znajomy. Jak się masz, kapitanie. „Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni, jo-ho-ho i butelka rumu!” Którędy na wyspę skarbów? Dawid stoi oparty o reling, patrzy w morze, ściska album znaczków pocztowych i dwie trójkątne Zambezi. Żadnych bagaży, walizek. Kosz wiklinowy i nieszczęsna czerwona pierzyna kołyszą się porzucone na wodzie. Okręt rusza, a on zdziera z ramienia białą opaskę z niebieską sześcioramienną gwiazdą i ciska za siebie, bo tam dokąd jedzie, nie musi jej nosić. A tam, na wyspie pod tropikami — tylko Naum umie powiedzieć, jak będzie, i za to Dawid go kocha.
— Wyśmiać śmierć, a potem zadać śmierć. To — wuj Gedali zasłania oczy i mówi stłumionym głosem — to się w ogóle nie mieści w głowie.
Ojciec wstaje. Otwiera skrzynię, wyjmuje stamtąd list i podaje wujkowi. Spod uchylonego wieka Dawid widzi oprawy starych książek, modlitewniki. Bieleją świąteczne lniane koszule i kaftany.
— Masz. Czytaj, co Hrybko pisze.
Naum unosi głowę i widać, jak jabłko Adama łagodnie porusza się w krtani. Jankiel Zajączek powtarza:
— Niemiecki humor, ciężki humor.
Wuj Gedali czyta list trzymając kartkę daleko od oczu, a mały arkusik drży w ciężkich rękach; i nie mówiąc słowa wychodzi z ojcem na schody. Naum odprowadza ich długim, uważnym spojrzeniem. Przez uchylone drzwi słychać niewyraźne głosy w sieni i krótki, zuchwały okrzyk Fajgi-przekupki, a tutaj mierzchnie światło lampy na stole, ciemnieją twarze i wydłużone cienie skaczą w daremnej ucieczce na ściany, kiedy matka poprawia płomień. Łokcie krawca poruszają się, usta żują cicho jakieś bezradne słowa. Naum siedzi zgarbiony, z pochyloną nisko głową, położywszy przed sobą dłonie. Grube pasmo wełnistych włosów opadło mu na ucho.
W której kieszeni Nauma ukryta jest srebrna cebula i tyka? Tik-tak, tik.
Dawniej, kiedy był mały, chwytał Nauma za spodnie. Na wieży kościoła też jest zegar. Wskazówki na jego tarczy posuwają się szybko, chociaż mierzą ten sam czas. A dziadek przed modlitwą zawsze odkładał zegarek, bo nie można mierzyć czasu poświęconego w myśli Panu Bogu. Modlił się, a w tym czasie zegarek tykał sobie cicho na komodzie w drugim pokoju. Zegarów na świecie jest tysiąc tysięcy, ale czas jest jeden wszędzie. Tu i tam. Kiedy do piwnicy dotarł głos syreny, pewien pan powiedział: „Godzina czternasta zero zero. Co za punktualność!” To było odwołanie alarmu. Czy lotnik, który rzucił bombę, która wtedy upadła, też popatrzył na zegarek? Rzucił i poleciał lekki do domu. W każdym razie alarm został odwołany, bomba zburzyła kamienicę tylko do pierwszego piętra, a ten pan wbiegł na schody, pośliznął się i w ciemności złamał nogę. Okropnie krzyczał; nie można go było odwieźć do szpitala, aż odkopali ich ludzie z ulicy. Gdyby poczekał trochę, może by nie złamał nogi, tylko ktoś inny. Czasem zegarek się spieszy albo późni i nigdy nie wiadomo, ile czasu może trwać nalot i kiedy będzie odwołany. A gdyby syrena odezwała się trochę później, czy tamten pan złamałby nogę? A gdyby wcześniej, czy bomba by upadła? Ile czasu taka bomba leci w powietrzu? Teraz też mija czas? A nocą, we śnie? Tak gadają, gadają bez końca. Gadają i zapominają, że czas mija. Zapominają i pewno dlatego tyle gadają.
Naum ma interes do ojca. Czeka. Ojciec nie ma takiego dużego srebrnego zegarka jak Naum. Trzyma za to mundur w ukryciu. A kiedy wrócił z frontu, nosił długie do kolan saperskie buty.
Pamięta ten dzień. Był sam — łomotanie do drzwi warsztatu wdarło się nagle w zgiełk wszczętej potyczki, bo plemię czerwonoskórych wbiło właśnie topór na wojennej ścieżce — a przed nim otwarta książka, z której pierzchły ostatnie głosy. Rozpaczliwe walenie cichło i znów się wzmagało. Bał się pytać, kto tam. A ujrzawszy twarz dziko zarośniętą, szarą i zapadłą, nie mógł powiedzieć słowa. Którędy? Dlaczego tędy? Później ukrywali obecność ojca przed stróżem i sąsiadami jeszcze pół roku, do dnia, kiedy załadować przyszło sprzęty na wózek i — pociągnęli za mur. Mundur spoczął w skrzyni na dnie, wśród starych ksiąg i świątecznej bielizny. Ale kiedy usłyszał łomotanie do zamkniętych na głucho drzwi warsztatu, pomyślał, że żandarmi idą, i gnany strachem wszedł w ciemność duszną i wilgotną, pełną woni trawy morskiej, potu i drzewa, żywicy, zbutwiałych mebli, pokostów, kleju. Wszedł tam, gdzie od miesięcy nie rozlegał się dźwięk młota, struga, piły, i potykając się o przewrócone kozły, wstając i znów padając na twarz, oszołomiony strachem i hałasem posuwał się po omacku przed siebie, aż do drzwi zapartych od wewnątrz ciężkimi żelaznymi sztabami. Wysoko, trochę za wysoko dla niego. Wyrwał je obiema rękami naraz z uchwytów, a potem odstawił z wysiłkiem na bok. Uderzenia za drzwiami rozlegały się blisko, głośno, przy samej twarzy. Ostatnie uderzenie było tym, które rozwarło na oścież drewniane, ślepe odrzwia tak nagle, że przewrócił się jeszcze raz i poczuł, jak zostaje uniesiony w górę, a nos szoruje mu broda żołnierza, który w nikłym świetle wpadającym tutaj z ulicy wyglądał dziko i obco. Wisiały na nim strzępy zgniłozielonego szynela. Obsypany był śniegiem ten szynel i twarz, a oddech był zimny, zimny i miał woń porzuconego żelaza, które długo rdzewiało w opuszczeniu i wiele razy wilgło na deszczu, i wiele razy zastygało na mrozie.
Co to był za dzień? Śnieg leżał pod nogami i trzeszczał radośnie, kiedy biegł do piekarni. Wszędzie biało i niebiesko. Powietrze drżące, skrzące się mrozem. Niebo wysokie, przejrzyste i — zanim uchyliło się, by trysnąć światłem pierwszej gwiazdy — ulica, dachy, skostniałe drzewa wśród zasp, wszystko łagodnie i powoli siniało. Towarową, wzdłuż długiej ślepej ściany z surowych cegieł biegł jak na skrzydłach. Za torami o zmierzchu pokrzykiwali tragarze. Co powiedział Laban w zimnej, wygaszonej piekarni? „Dawidku, ten chleb kosztuje mnie życie.” I podał mu spleśniały, zieleniejący bochenek. Później księżyc płynął ponad miastem, ponad nim, kiedy wracał do domu podskakując, oglądając swe ślady na młodym śniegu. Było jasno, jak w blasku świec na białym obrusie.
Siłą zdzierał ojciec sztywne, czarne onuce i stękał z bólu. Siedział boso i jadł chleb nie wypuszczając noża z ręki, a głowa opadała mu ze zmęczenia. Spuchnięte stopy wisiały podkurczone w powietrzu, pokryte skorupą krwi i błota. Długo to trwało, zanim odespał ucieczkę. Noc, dzień, jeszcze jedną noc i potem drugi dzień; polowe łóżko matka wstawiła do warsztatu, a kiedy z podwórza stukali sąsiedzi, uchylała niechętnie drzwi. Wszystko jej leciało z rąk. Dawid stawał nad śpiącym: bezbronnie rozrzucone ręce wędrowały w górę, chwytały koszulę na piersi. Darł ją pogrążony we śnie. Rzucał się, a w gardle wzbierał niewyraźny bełkot. Matka przykładała palec do ust, ostrzegała. Milczeć, nikomu. Dawid czuwając przy śpiącym — widział transport oddalający się torami w cichnącym postukiwaniu kół na ośnieżonym pustkowiu, w zgiełkliwym ujadaniu konwoju, w szmerze słabych głosów: „Wody!” Przed nim leżał ojciec bełkocząc przez sen, a szynel matka troskliwie suszyła przy piecu przesuwając dłonie po podartym suknie. W tym szynelu o barwie przegniłego siana ojciec poszedł na front, dostał się za druty, uciekł z transportu. Uciekł i wrócił do nich, kiedy mieli go za martwego. Wrócił tutaj.
A Niemcy mówią, że miejsce Żydów jest na wyspie Madagaskar. Dlaczego matka rozpakowała kufer? Tymczasem syreny na okręcie wydały ostatnie słabe tchnienie, kapitan wypalił fajkę i rozkazał podnieść trap. Załoga na pokład. W drogę. Dawid szuka swojej wyspy. Otwiera klaser, wyjmuje długi błękitny znaczek, gdzie smukłe palmy gną się na jasnym piasku i powiewając liśćmi przyzywają statki z oddali. Starannie wyciera palce o spodnie i wyrównuje lekko zawinięty brzeżek znaczka. Brak ząbka, kancera. A kiedy unosi i oddala od oczu wąski skrawek papieru, wtedy widzi maleńki, mglisty obłoczek światła. Prześwitka, na nic. Musi czym prędzej wymienić kancerę na brązową Australię z kangurem. Eli taką ma. Kangurzyca nosi małe w worku i biega z szybkością pociągu, chociaż Australię za piętnaście centów prawie każdy może mieć. Ale kancery lepiej się pozbyć, skoro nie pojadą na Madagaskar. Elijahu zgodzi się chętnie na wymianę. Namawiał Dawida już dawno, jeszcze przed wojną.
Wionęło chłodem z sieni i w nagłym podmuchu pochylił się płomień karbidowej lampy.
— Zamknij drzwi, bo przeciąg — woła matka. Tupot Fajgi, postukiwanie stołka wleczonego niedbale po schodach oddalają się w górę na trzecie piętro.
Wuj Gedali mówi:
— Na Wielkanoc wstał od sederu w połowie i nie mógł dokończyć „Le szana habaa be Jeruszalaim”.
— Przyszłego roku w Jerozolimie, a teraz zamknij drzwi do tej nory! Ledwo można w zimnicy usiedzieć.
Wujek Gedali i ojciec z ociąganiem wracają.
— Schnie, marnieje. Z trudem wlecze nogami i czyta już tylko proroków.
— Prorocy! Dopóki czyta proroków, nic mu nie będzie!
— Jesteś taki pewny, Jakow — mówi matka nieruchomo patrząc przed siebie. — Że nic mu nie będzie.
Siedzi bokiem, sztywno wyprostowana, z czarną wełnianą chustką na szyi, i płomień barwi jasną plamą jej skroń. Wuj Gedali trzyma bezradnie list, którego się jeszcze nie pozbył. Ojciec schylony utyka gałgany w szparze między progiem i drzwiami.
— Dla małego — i wuj Gedali kładzie na stole nieduże zawiniątko, mały tałesik w sukiennym woreczku. — Kazał mi powtórzyć — mówi o dziadku ze smutnym uśmiechem. — Kazał mi powtórzyć, że małego trzeba wysłać na tamtą stronę, za mury. Nie trzymać przy sobie do sądnego dnia.
Ojciec zaciska dłoń na zawiniątku.
— Pchnę go na ulicę? Z czym? — Potrząsa tym, co trzyma. — Czytałeś list od Hrybki? No, to powtórz ode mnie, że małego nie puszczę. Do sądnego dnia! Jak tam Chawa?
— Chawa kaszle. Stęka, kwęka. Jakie ona musi mieć zdrowie. Szkielecik. Wszystko na niej wisi, jak na wieszaku. I ten szkielecik trzyma się samymi nerwami.
Matka zaciska usta i zasłania chustką. Wuj Gedali odwraca szybko twarz.
— To ja już pójdę — mówi Jankiel. — Czas. Do igły, do igły! — i znika unosząc karbid.
Dawid cichutko przewraca karty klasera i ogląda stare znaczki z nowym nadrukiem. GG i czarna szwabska wrona, spod której prawie nic nie widać. Śmiecie. Znaczki bez wartości trzyma osobno. Nie wiadomo; kiedyś mogą być rzadkością. Wie, że tak bywa. Ten klaser kupili z ojcem na Świętokrzyskiej i cały dzień łazili bez pośpiechu po małych sklepikach pełnych książek, globusów, zakurzonych map, gdzie starzy sprzedawcy metalowymi szczypczykami unosili w górę rarytasy. Poruszony globus obracał się na ladzie i ukazywał ojczyznę znaczka. Kula ziemska posłusznie obracała się na cześć małego klienta, a w przezroczystych kopertach z folii zamęt wysp, zatok, mórz, miast, królów, zwierząt, maszyn oślepiał jaskrawymi kolorami oczy i przejmował dreszczem zachwytu, gorączką. Patrz, to nic nie kosztuje.
Takich dni było niewiele i wszystkie pamiętał. Ojciec prowadził go z sobą, mówił: „Patrz!” Wtedy było mu lekko i radośnie. Czas uciekał pomiędzy jednym i drugim ziewnięciem hipopotama, a oni szli wolno w trzepocie ptactwa, krzykach małp od rana do zmierzchu. Idąc ogrodem, w słońcu, wśród drzew Dawid oglądał swój album znaczków pocztowych. Biały niedźwiedź kąpał się dla ochłody w sadzawce, wynurzając z wody łeb; na poczcie w Nordkap miał starannie ostemplowaną łapę. Panował upał tego dnia, papugi skrzeczały i z ich dziobów sterczały ostre, spragnione języki, a stada tych papug fruwały na tanich Brazyliach sprzedawanych setkami, prawie na wagę. W klatce rył ziemię rudy lis, któremu ogon tylko powiewał z jamy. Spragniona wilczyca pochyliła się nad korytkiem rdzawej cieczy i, węsząc czujnie, ostrożnie gryzła wodę. Samotny flaming stał w miejscu, skrzydło osuwało się bezsilnie do płytkiej kałuży, gdzie tkwiła nóżka ptaka, krucha i cienka jak pręcik bambusu. Węże zwinięte przy grzejnikach drzemały, ryby omiatały wodę ogromnymi welonami i żarówka elektryczna paliła się w akwarium bez przerwy. Ojciec mówił, że zwierzęta te są w niewoli, tymczasem słoń raźno machał trąbą i szczodrze opluwał ciekawskich, fruwały bukiety zwiędłych kwiatów, pęki zgniłych bananów, wiązki marchwi, arbuzy; wszystko to porywał i zwijając giętką trąbę wrzucał do czeluści pyska. Trójkątne Indie ze słoniem w pozłocistym czapraku kosztowały w antykwariacie aż piętnaście groszy i leżały na honorowym miejscu pod szkłem. W pobliżu gnąca się miękko, aksamitna pantera sunęła bezszelestnie za kratami, tam i z powrotem do zmierzchu. Zaróżowiły się pierzaste obłoczki na długich żerdkach, które unosił pękami w górę przekupień u bramy zoo. Lał ukradkiem kapkę denaturatu na cukier, dla koloru. O zachodzie słońca minęła radość. „Wata cukrowa! Wata, wata!” Wirówka puszczona w ruch zgrzytała. Zabłysły pierwsze latarnie, zmięte bilety zaśmiecały trawę. Nerwowo galopował kucyk, obok stał poganiacz z długim biczem i skórzaną torbą na pieniądze. Lew przeciągnął się i gniewnie potrząsał płową grzywą z wysokiego masywu betonu. Dawid znużony wlókł się u boku ojca sztywno stawiając nogi po zejściu z paradnie osiodłanego kuca, który wytrząsł go niemiłosiernie na ciasnym maneżu. Słyszał wieczorny zgiełk i trzepot uwięzionego ptactwa, smutne krzyki małp i pożegnalny ryk lwa.
Pamiętał pożegnanie lwa i jeszcze tamten dzień. Chmurą żużlu kurzyły na wietrze tory, a oni szli Towarową wzdłuż ślepej ściany z nie otynkowanych cegieł, mijając afisze o mobilizacji. Z wezwaniem w kieszeni, ojciec zabrał Dawida na ostatni przed wojną spacer. Wymyślili razem rower smukły, srebrzysty, cały w oplotach błękitnych kabli hamulca, na cienkich i niezawodnych oponach, z trybikiem, który łagodnie szumi: szszsz, kiedy obrócić przekładnią wstecz. Składali ten rower część do części z marzeń Dawida, a nazajutrz ojca już nie było; powołany, wyjechał do swojej jednostki ciężkiej artylerii konnej pod Modlin.
Pamiętał pożegnanie lwa i jeszcze jeden dzień. Pierwszego tygodnia września, za miastem, na szosie w cieniu wysokich drzew stały sformowane baterie. Koła dział tkwiły w kulach końskiego łajna, zwierzęta okryte grubymi derkami rżały łagodnie, a ich rżenie było jak nagłe zerwanie się wiatru znad rzeki, jak trzepot wróbli w koronach przydrożnych drzew. „Idź do Berga i odbierz dług!” Dawid widział ogorzały kark ojca w lnianej komiśnej koszuli, nogi uwięzione po kolana w juchtowych butach. Bateria ciężkich dział ruszyła we wrzawie komend i dzikich pokrzykiwań, którymi ludzie popędzali zwierzęta. Słyszał skrzypienie uprzęży, powolny i ciężki tupot perszeronów. Zady koni połyskiwały w zachodzącym słońcu, rzeka połyskiwała w słońcu, lufy niemych dział; i rozległ się raptem cichy śpiew żołnierzy, śpiew pełen gorzkiej brawury, a Dawid wlókł się brzegiem rowu w kurzu. Matka już biegła, kurczowo uczepiona munduru. Kiedy kolumna ich wyprzedziła, ojciec odtrącił ją od siebie jednym mocnym ruchem i nie oglądając się pobiegł za swoim zaprzęgiem, a blaszane pudło maski przeciwiperytowej kolebało mu się nisko na plecach. „Idź do Berga!”
Kauczukowe przewody od tych masek nawlekali później w roku czterdziestym, czterdziestym pierwszym, drugim na kierownice wózków rowerowych: miasto zapełniło się tłumem bezrobotnych kulisów i w użycie weszła trójkołowa riksza. Okładziny te miały grube faliste nacięcia, miękko i pewnie leżały w rękach nie potniejąc i dlatego wszyscy ich poszukiwali. Komu z głodu nie puchły ramiona i nogi, mógł jeździć, wyciskać z siebie pot, pchać pasażerów i towar. Cóż, ludzie byli tańsi niż konie. Tak spełniło się marzenie Dawida, jak wszystkie inne w życiu; lekki rower sportowy, który pragnął mieć, los zamienił w ociężały i ociekający smarem wehikuł kulisa, na którym ojciec woził ciężary do spółki z Naumem. Riksza, sporządzona z niskiej ramy spiętej ze skrzynią zawieszoną na twardych resorach, służyła wytrzymałe do końca, tylko stare gumy siadały na skrętach i musieli je wulkanizować bez przerwy, łata na łacie, ale to niewiele pomagało, bo były zdarte i zbutwiałe jak przepocona skarpetka. Naum wniósł do spółki dwa zapasowe koła na grubych oponach Dunlopp. Kiedy z hukiem strzału karabinowego kicha detonowała na środku ulicy i pasażer podnosił wrzask, ojciec zjeżdżał na bok i cierpliwie znosząc złorzeczenia wymieniał koło. Przybywało z dnia na dzień łat na dętkach, odcisków na dłoniach; jednego wieczoru przychodził do nich Naum i rozliczał się z zarobków, nazajutrz ojciec szedł do niego odbywszy ostatni kurs. Tak to trwało tymczasem.
— Ty śpisz, Dawid? Co się z tobą dzieje?
— Nie, nie.
Tarł oczy zawstydzony. Już wuj Gedali żegna się z wszystkimi. Wstać, szurnąć nogą i podać rękę. Ale jakiś ciężar gniecie mu kark i czuje zdrętwiały policzek na lepkim stole. Uszy ma gorące, po nogach ciągnie chłodem.
Twarz ojca, zielona w świetle karbidu, pochyla się nad nim, wielka i smutna jak księżyc. Słyszy ich głosy; ale co mówią? Słyszy kroki wuja. W sieni, na podwórzu. A tutaj w uszach szum odpływającego snu, straszny szloch matki.
— A co ja do tego garnka włożę? Głowę pokroję i włożę?
Ojciec chowa list, trzaska wiekiem skrzyni. Naum odsuwa od siebie miskę i rozkłada na stole brudne, przepocone banknoty. Ociężałe, sztywne ręce poruszają się powoli.
— Jaków, słyszałeś krzyk głodnego przez sen?
Milczenie. Karbid dopala się z burzliwym sykiem. Naum przykłada dłonie do oczu i tak siedzi z zakrytą twarzą.
Co? Dawid wytrzeszcza oczy i szuka na ścianie koło drzwi domowego potwora: wielkiej, oszronionej plamy wilgoci, która z dnia na dzień zmienia kształt.
— Ja mam w domu dwa tyfusy. — Naum powoli opuszcza dłonie. — A ty masz z tym wózkiem tylko kłopot.
— Już, już — mówi matka. Z hałasem przesuwa garnek na blasze. — Kupować, sprzedawać, handlować gruszkami na wierzbie.
Naum przegarnia zwitek pogniecionych banknotów i „młynarki” rozsypują się szeroko na stole.
— Pojeżdżę tydzień, dwa sam... i cię spłacę, Jakow. Za te grosze nie wyżyjemy oba razem.
Matka ciska pogrzebacz do kubła.
— Łapu-capu! Rozpędziochy dostał.
— Ile? Spłacę.
— Nie — szepcze Dawid bez swojej woli. Czuje, jak ogarnia go znów sen. To mówi on czy ktoś inny? Ojciec odwraca się:
— Ryby i dzieci głosu nie mają. Cicho.
Naum idzie do drzwi, z wahaniem przystaje w progu z ręką na klamce.
— Grosze, grosze. Cały ten interes na resorach.
— Na połamanych resorach — dodaje ojciec.
— Spłacę cię i szybko znajdziesz sobie lżejszy kawałek chleba.
— Nie, Naum. Nie! — podnosi głos. Szyby brzęczą. — Nie! A jak znajdę lekki kawałek chleba, to ci powiem!
Odsuwa matkę od zlewu. Pije wodę podstawiwszy usta pod kran. Długo przełyka. Krople ściekają po zarośniętej, szarej twarzy. Odwraca się na ostatek uspokojony. Ziewa, ściąga koszulę. Jutro skoro świt jemu wypada jechać na miasto.
Matka pochyla się nisko. Wtyka do butów wyprane grube wełniane skarpety.
Gasi karbidówkę wilgotną dłonią, jakby gasiła świecę. Wynosi rozpuszczony, syczący karbid razem z lampą do sieni, aby w nocy zwietrzał do reszty.
Stęka.
— Buba trzyma opał, karbid w piwnicy. Tam wilgoć. Wczoraj znalazła dwa zdechłe szczury.
Ziewając zasypiali; cicho, nie skrzypnąwszy nawet, otworzyły się drzwi.
Jedno słówko, koniecznie!
Przednią lewą oponę trzeba grubo nasmołować i napuścić smaru w osie. Łańcuch sam skrócił już o jedno ogniwo. Łańcucha można nie ruszać. Na to ojciec odparł dobrze. Zrobi się. Smar ma. I trochę smoły też się znajdzie.
Naum wyszedł. Matka powiedziała:
— Widziałeś go, jaki wspólnik? Sprzedaj mu guzik od koszuli, bo sam, dzięki Bogu, chodzisz goły.
Ojciec przewracał się na łóżku niecierpliwie.
— Aś!
Dawid zasnął kamieniem. Kręciło się koło, wirował szary kurz. Ulice sunęły jak otwarte groby. Czyj ciężar dźwiga, nie wiedział. Przykrył zwłoki gazetą, spod gazety wypełzła wesz i wolno, wolno zbliżała się ku niemu. Żelazną do Żytniej, tam zbłądził. Na ulicy jama czerniała, a nad nią pochylone postacie. W jednym porywie uniosły się ramiona i twarze zwróciły ku niebu powleczonemu ciemną chmurą. Wszędzie, na każdym skrzyżowaniu zamęt drogowskazów. „Madagaskar.” Którędy na Okopy? Wesz rosła, a on nie mógł uciec, zatrzymać rozpędzonej rikszy. „Uważaj na skrętach, ty!” Wysunęło się spod gazety zżółkłe ramię i Naum wskazał koło. A tam, pod kołem, utknęła matka zamotana w kłębek gałganów. Głowa obijała się o kamienie stukając. „Synku, nie zostawiaj mnie tu samej w noc ciemną.” O własnych siłach, sama czołgała się na Okopy? Wszyscy tam ciągnęli, tłumem. Teraz widział wyraźnie. Wesz rosła, jarzyła się żółtą poświatą, jaśniała blaskiem ogromnym. „Nie!” Nie, to słońce, słońce z nieba trupim światłem zalewało świat.
— Nie!
Krzyknął, usłyszał swój krzyk i wtedy się obudził. Leżał w ciemności i ciszy, przerywanej mocnym biciem własnego serca, i nie mógł usłyszeć oddechu matki. Ojciec spał powalony zmęczeniem konia. Jej noce bez snu wlokły się ulicami jak skarga głodnego żebraka, który woła o chleb pod zamkniętą bramą. Uniósł głowę. „Gite menszn, rachmunes!” Wołanie konającego widma na kamieniach w ciemności i jęk.
Ryms, ryms. Trzask podkutych butów, strzał. Kroki, jakby oddalającego się patrolu. Cisza; tamten głos nie dręczył dłużej spoczywających, teraz sam spoczywał bez skargi.
Usłyszał, jak matka ostrożnie odwraca się z boku na bok, wzdycha. Ostatnia myśl dopada podstępnie, kiedy już nie broni się przed snem i za późno jest, by ją odepchnąć. Długo wytrzyma? Chucherko, schnie z głodu i strachu, a czuwanie nocą wykańcza raz-dwa...
Jadł. Jadł bez przerwy i opamiętania. Już połknął dwie opony rowerowe Dunlopp, srebrny zegarek Nauma i garstkę karbidu. Zgiełk się uczynił, lament, kazali mu to wszystko oddać. Jankiel Zajączek wyciągnął igłę. Groził? Z palca kapała krew, kropla po kropli. Czyj krzyk unosił się nad miastem? Żydzi ciągnęli tłumem na Okopy. Znów stał przy wózku, na wózku wygodnie oparty siedział Naum. Podawał każdemu rękę: pasażerowie wsiadali. „Nie ma chwili czasu do stracenia!” Ruszyć, dalej. Dawid potniał ze strachu, szarpany, potrącany przez tłum. Śnił, myślał, że śni; i nie przestanie ich wlec do dołów na Okopy, póki trwa ten sen, koszmar, życie.
Opuszczające łachmany umarłych wszy, wszy uciekające rojnie z zimnych, sztywnych ciał, wpełzają mu na twarz.