<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom III
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie szczęściło się we wszystkich względach pani Zdzisławowéj; pomimo zręczności i zabiegliwości, ofiary wymykały się z rąk, widziała się coraz bardziéj osamotnioną i skazaną na — bezczynność.
Hrabina Julia i księżna wprawdzie nie opuściły były jeszcze Warszawy, ale kółko ich znajomych coraz się ścieśniało i dom stawał niedostępny. Nawet się dowiedzieć coś o nim z pomocą panny Gertrudy i pani Adolfowéj było trudno. Księżna Adamowa od śmierci męża stała się prawie całkiem niewidzialną; Gertruda mówiła wzdychając, że się zmieniła bardzo, posmutniała i towarzystwa znosić nie może. Po całych dniach siedziała zamknięta z książkami, sama z sobą.... albo z matką. Milcząca była i na twarzy wymizerowana. Im bardziéj ubywało domów, w którychby się weseléj można zabawić i swobodniéj obracać, tém salon pani Zdzisławowéj stawał się pełniejszy. Przyciągała do niego i ta piękna rozwódka młoda, która każdemu prawie z początku robiła pewną nadzieję, a wprędce potém zwracała się do nowego przybysza.
Pani Zdzisławowa zakłopotana nią była i ciągłém naprawianiem omyłek rażących, które popełniała. Radaby ją już wydała za mąż, ale pani Marta wolała się tak trzpiotać swobodnie.
Ze wszystkich mężczyzn, jacy ją tam otaczali i cisnęli się do niéj, jeden, na którego Aniela najmniéj uważała, miał u markizowéj największą łaskę — choć niezbyt jawnie okazywaną. Tym był — rzecz nie do uwierzenia — piękny Zdziś.
Dwie bardzo płoche głowy, a żywe temperamenta zupełnie z sobą godziły się i sympatyzowały.
Zdziś bałamut, zaraz w pierwszych dniach ostrożnie się zbliżać zaczął do protegowanéj swojéj żony, któréj to niezmiernie się wydało zabawném, żeby go kokietować i głowę mu zawracać. Józia się także tym figlem nacieszyć nie mogła. Zdziś w początkach wagi do tego nie przywiązywał żadnéj, trzpiotał się i na tém mu było dosyć; dopiero postrzegłszy, że ładna i młodziuchna blondyneczka w salonie skromniuchna, po gabinetach i po kątkach stawała się swawolną i zuchwałą, a często przy żonie z za jéj ramion posyłała mu całusy i okazywała wiele słabości dla niego — ze swéj strony zaczął się nią coraz mocniéj zajmować.
I jego to bawiło także, iż żona czém inném gorąco zajęta, tego, co się pod jéj bokiem działo, nie widziała.
Stopniami więc figlarne zaloty dla przepędzenia czasu, zaczęły przybierać coraz groźniejszą fizyognomię. W salonie byli sobie tylko dobrymi przyjaciołmi, lecz Zdziś chodził już rankami i odprowadzał panią Martę wieczorami do domu, a pełna śmiechu i dwuznaczników rozmowa między nimi dwojgiem, gdy raz się poczęła, nie było jéj końca.
Zdziś, nie wiedzieć jak, poczuł jednego dnia rozmyślając, że był w Marcie — co się zowie zakochany. Ona się z tém nie taiła, że ze wszystkich mężczyzn, jakich znała, Zdziś się jéj podobał najlepiéj. Chociaż nieco się był opuścił po ożenieniu, zawsze jednak był to piękny Zdziś — twarzyczka śliczna bez wielkiego wyrazu, którego pani Marcie nie było potrzeba. Liczono mu i to, że jako żonaty nie kompromitował, a jako mąż przyjaciółki był ciągle pod ręką.
Aniela tak sobie lekceważyła tego Zdzisia, który dla spokojności domowéj był jéj posłuszny, że nie mogła przypuścić nawet podobnéj intrygi pod swoim bokiem, w swoim domu. Wiedziała o innych dorywczych płochostkach mężowskich bez konsekwencyi, za które go łajała, ale dumnie gardziła niemi.
Oszukiwano ją w sposób tak prosty, tak jawny i zuchwały, że patrząc na to, nie wiedziała nic. Umawiano się przy niéj o schadzki, wywoływano się na ciche szepty do drugiego pokoju, pani Marta zamiast jednego ze swych pretendentów, zawsze wybierała Zdzisława do wszystkich małych posług i poleceń.
W rozmowach z żoną prawie codziennych o rozwódce, która bywała i siadywała tu niezmiennie, Zdzisław albo milczał, gdy na nią narzekał, lub bronił jéj tak obojętnie, jakby do jéj czynności żadnéj nie przywiązywał wagi.
— To dziecko! mówił zawsze.
— Nie dziecko już, ale nie wiem czém tak roztrzpiotana biedaczka — że się o nią lękam.
— Nie każdy ma taki takt i temperament szczęśliwy jak pani dobrodziejka — szydersko odpowiadał hrabia.
Miłość dla żony, jeśli ją kiedy miał pan Zdzisław, a raczéj kaprys, jak on nazywał — dawno już była przeszła; nie był nawet o nią zazdrośny. Trzymał się jéj, bo mu z tém było wygodnie, bo był trochę leniwy, a wreszcie że powodu nie znajdował zrywania z nią. Czułości jednak z obu stron dawno się wyrzeczono....
Zbliżywszy się do Marty i znajdując ją tak dla siebie sympatyczną, tak jednych upodobań i fantazyj, a przytém młodą, wesołą, figlarną, krwistą, dziecinną, Zdzisław począł żałować, że się związał z tą kobietą, która czasami wydawała mu się straszną, a co gorsza, owładnęła rodzicami i swobodę jego coraz bardziéj ograniczała.
Zmęczony domem, rad uciekał do markizowéj i tam we dwoje, lub w towarzystwie niebardzo wykwintném, bo pani Marta takie tylko lubiła, spędzał godziny wesołe, wrzawliwe, przerywane muzyką ladajaką, śpiewem; uprzyjemniane cygaretkami, które gospodyni lubiła, czasem nawet ożywiane szampańskiém winem.
Piękna Marta zaklinała tylko przyjaciela na wszystko najświętsze, aby się to — nie wydało.
Józia przekupiona podarkami pańskiemi Zdzisława, z największą gorącością popierała jego sprawę u swéj pani, sama bardzo znajdując miłym i pięknym hrabiego, który w niebytności pani był i dla niéj z czułością wielką. To nie wchodziło w rachunek, tak jak pani Marty metr muzyki i inne epizody romantyczne nie przeszkadzały jéj kochać się w mężu swéj przyjaciółki.
Trwało to już dosyć długo, i tak się składało wyśmienicie, że oboje państwo zupełnie się czuli bezpieczni. Nie wiedzieć ile razy Aniela prawie ich chwytała na schadzkach pokątnych, a zawsze się umieli z nich wytłómaczyć tak, iż żadnego nie powzięła podejrzenia. Zdawało się, że to może trwać wieki.
Pani Marcie tak z tém dobrze było, iż gdy Aniela napędzała ją do uczynienia wyboru, ani sobie o nim mówić dawała.
Tymczasem przygotowywała się burza niedostrzeżenie.
Pan Adolf raz czy dwa spotkawszy się z Józią, choć nie odmawiała rozmowy z nim i wygadywała się otwarcie o sobie i o swéj pani — tak został w końcu odparty od bliższych przyjacielskich stosunków, z taką pogardą odepchnięty, iż powziął żal okrutny.
Nie mógł się wstrzymać potém, żeby się nie wygadać przed żoną i z tém, że Józię widział i co od niéj słyszał, a co potém sam wyszpiegował, czatując na niewierną.
Pani Adolfowa najprzód go wyłajała co się zowie za samą myśl zawiązania nanowo intrygi z niepoczciwą dziewczyną, potém wszystko z niego wyciągnęła co tylko wiedział i czego się domyślał.
— Te żółtobrzuchy, arystokraty, mówił Adolf zagniewany — mają już jakieś osobliwe szczęście, że ich bieda nad głową wisząca ominie. Oto Lambert! już się był ożenił z księżniczką, któraby mu do domu wniosła czego on jeszcze nigdy nie widział — przypadek go ocalił. Fraszka Józia przy téj księżniczce! oto dopiero kokietka i bałamutka! to dopiero!!
Opowiadając różne od Józi słyszane rzeczy, najszczęśliwszy był z tego Adolf, że męża siostry jego zbałamuciła. Gdy o tém mówić zaczął, zakrzyczała go i zburczała żona, wołając, że kłamie.
Wtedy Adolf począł przytaczać różne drobne fakta, dowody, i to, co od chychoczącéj Józi słyszał o tém. Siennicką mocno to poruszyło. Dopytywała i badała, a przekonawszy się, że w istocie pan Zdzisław był w bardzo blizkich stosunkach z rozwódką, postanowiła o tém donieść Anieli. Była pewna, że ją sobie tak ważną wiadomością pozyszcze i mocniéj jeszcze przywiąże do siebie. Rzecz była draźliwa, niebezpieczna, lecz wielkiéj wagi.
Zwykle Zdzisławowa tę swą powiernicę przyjmowała potajemnie, bardzo rano w gabinecie swoim. Służba znała Siennicką i wpuszczała ją o każdéj godzinie. Główną funkcyą jéj było od Gertrudy przynosić wiadomości o księżnie Adamowéj i nawzajem tam nosić takie wieści, jakie Aniela chciała by do nich doszły....
Jednego ranka wsunęła się Siennicka bardziéj niż zwykle zasępiona, a że na jéj twarzy malowały się głównie troski własne, gdy pomocy potrzebowała, Aniela spojrzawszy na nią, posądziła, że z jakąś prośbą przychodzi.
— Pewnie Adolf znowu coś spłatał, rzekła — i jakiś kłopot mieć musisz.... widzę to z twarzy.
— Na tém mi nigdy nie zbywa, odparła witając się bratowa — ale dziś mnie co innego tak zasmuciło....
Siadła postękując.
— Cóż, może ci Basia chora?
— A! nie! zdrowa, dzięki Bogu! co innego na sercu mam.
— Mówże, — lżéj ci będzie....
Siennicka zdobyć się nie mogła na słowo.
— Może ja plotkę ci tylko przynoszę, może to bajka — odezwała się — ale przestrzedz trzeba....
— Cóż to takiego? o kogo idzie?
— O hrabiego Zdzisława!
— O mojego męża!
Aniela się śmiać zaczęła.
— O niego! A! bądźże spokojna! Cóż on tam zbroił? Pewnie jaka wieczerza z panienkami!
Ruszyła ramionami wzgardliwie.
— Ja tam o takie głupstwa nie dbam, tak znowu zazdrosną nie jestem.
— Ale tu nie o takie bałamuctwo chodzi — przerwała bratowa — o coś ważniejszego.
— Cóż? zgrał się może?
— I to nie.
— Mówże raz przecie....
— Nie przerywajcież mi — odezwała się Siennicka. — Krótko a węzłowato, hrabia twój ma formalny romans z tą Martą, którą wzięłaś w opiekę!
Rzuciła się Aniela z oburzeniem — ściągnęła brwi.
— To nie ma sensu! rzekła.
— To tak prawda, jak że mnie widzisz żywą — dodała Siennicka. Tak samo ja temu nie wierzyłam, póki nie przemówiły takie dobitne okoliczności, że wątpić nie można.
I zaczęła długo, prędko, poruszając się żywo, szeptać coś na ucho bratowéj, która słuchała z uwagą, i zbladłszy w końcu, zamilkła ścinając usta.
Oczy jéj dzikiém uczuciem jakiémś zamigotały, jakby się na pastwę rzucić chciała.
Widać było, że argumenta bratowéj wszelką usunęły wątpliwość, nie przeczyła bowiem więcéj. Siadła w krześle i starała się uspokoić.
— Kochana Adolfowa, rzekła głosem zmienionym, zwracając się po chwili ku niéj — proszę cię i nakazuję, milcz o tém, ani słowa!
— A komuż jabym mówić mogła! rozśmiała się smutnie Siennicka — nigdzie nie bywam.
— Jest to dzieciństwo, nic więcéj, dodała — ale z tego plotki być mogą, niepotrzebne. — Zawsze wdzięczna ci jestem za ten dowód przyjaźni dla mnie....
Pożegnały się wkrótce, bo pomimo zapewnienia, że to było dzieciństwo, Aniela i nastraszyła się, i wzięła mocno do serca płochość męża. Dotąd była pewna władania nim: mógł się jéj wyemancypować, na to pozwolić nie było można. Potrzebowała się namyślać długo nim uszykowała plan przyszłego postępowania. Postanowiła nie dać nic poznać po sobie, nie zmienić w niczém obyczaju, ale każdy krok obojga śledzić bacznie.
Na obiedzie tego dnia być miała właśnie pani Marta; Zdzisław wyszedł z rana i nie powrócił do domu, aż z nią razem w godzinie obiadowéj.
— Gdzieżeście się państwo spotkali? zapytała Aniela obojętnie.
— Hrabia — rzekła śmiejąc się i wykręcając usteczka piękna mała blondynka, — hrabia był tak łaskaw, że zaszedł po mnie.
— Nie bez przyczyny — dodał Zdzisław śmiało spoglądając na nią, — bo pani często o godzinach zapomina, a ja i gospodyni nasza lubimy bardzo, aby wszystko było o swoim czasie.
Przy obiedzie spojrzenia, chichotania, pewne dawane znaki i słówka dwuznaczne nie uszły baczności Anieli. Musiała udawać obojętną i ślepą. Odeszła na chwilę w czasie czarnéj kawy, zostawiając ich sam na sam, i wróciła nagle tak, że zastała ich w oknie pochylonych ku sobie.... zbytecznie, — a gdy ją zobaczyli Zdzisław się szybko w tył cofnął.
Poszlaki się zwiększały coraz. Wieczorem przybyło dosyć gości; Aniela zajęta nimi, śledziła ciągle ruchy męża, widziała jak najprzód Marta, potém on weszli do gabinetu.... i tam przez większą część wieczoru pozostali sami.
Wszystko to jeszcze niczém było. Za wczasu markizowa poskarżyła się na ból głowy, pożegnała i wyszła, a jakoś wprędce potém znikł Zdzisław. Od służącego dowiedziała się, że wyszedł, co mu się nieraz trafiało.
Po rozejściu się swych gości, których zręcznie pozbyć się potrafiła, pod pozorem niepokoju o ból głowy pani Marty, ubrała się prędko Aniela i poszła ją odwiedzić.
Gdy się ukazała w przedpokoju, Józia, która tam się znalazła przypadkiem, przestraszona bardzo i blada przybiegła do niéj, gwałtownie ją prowadząc do gabinetu, nie do salonu, bełkocząc coś, podnosząc głos tak, aby ją słyszano, słowem znajdując się najdziwaczniéj.
Udało się jéj wstrzymać trochę panią Zdzisławową, która nie dała się wziąć do gabinetu, i gwałtem prawie weszła do salonu. Tu nie było nikogo, ale lampa się paliła na stole, parę filiżanek z herbatą stało porzuconych, i — bystre oko przybyłéj dostrzegło kapelusz męzki na krześle, który formą przypominał mężowski. Wiedząc, że paryzki ów cylinder miał cyfrę zdradliwą we środku, rzuciła w niego okiem, i przekonała się, że się nie myliła. Józia chodziła za nią na pół nieprzytomna, gadatliwa, plącząc się, nie wiedząc sama co mówi.
Martę znalazła ubraną jeszcze, leżącą na łóżku, na które widocznie dopiero co się położyła, i skarżącą się na okropną migrenę.
Pomimo całéj mocy, jaką nad sobą miała Aniela, nie wytrwała tu długo; zmieniony ton jéj mowy, zmarszczone brwi, obejście się nadzwyczaj chłodne, musiały uderzyć Martę, która z obawą na nią patrzała.
Gdy pożegnawszy się z nią, powracała nazad przez salon pani Zdzisławowa, kapelusza już tu nie było....
Doniesienie Adolfowéj miało więc pewną podstawę: Zdzisław lekkomyślny, jeśli jéj nie zdradzał, był przynajmniéj na drodze prowadzącéj do skandalu.... Nim doszła do domu, Aniela wiedziała już co ma począć, zebrała się na odwagę.
W progu zapytawszy o męża, dowiedziała się, że powrócił i jest w swoim pokoju. Znalazła go w fotelu, w szlafroku, z cygarem w ustach i złym bardzo humorem wydatnym na czole.
Spojrzał na nią bystro gdy wchodziła.
— Gdzieżeś była? zapytał.
— U Marty! odpowiedziała zimno, siadając naprzeciw niego na kanapce, — tam, zkąd właśnie powracasz. Zdaje mi się, żeśmy się gdzieś w przedpokoju rozminąć musieli.
Zdzisław ruszył się.
— Ja? gdzie? jak? co to jest? krzyknął gniewnie.
— Nie kłam — poczęła Aniela — to się na nic nie przyda. Gdy się idzie na takie schadzki, na których żona może pochwycić, trzeba kapelusza pilnować....
Zdzisław zagryzł usta.
— A gdybym tam był, no, to co? zawołał.
— Nic — odezwała się poskramiając gniew Aniela i usiłując być obojętną — nic, nie trzeba było tylko uciekać i nie dawać żonie do myślenia, że się znajdowało tam na — criminelle conversation.
Uśmiechnęła się ironicznie.
Zdzisław był tak jeszcze napaścią tą lodowatą przygnębiony, że ust nie mógł otworzyć. Aniela mówiła daléj:
— Nie możesz mi hrabia zadawać bym była zbytecznie zazdrosną i śmiesznie śledzącą jego kroki. Nie idzie mi wcale o fantazje jego i wybryki, ale o dom, który kompromitujesz. Marta jest dzieckiem płochém, a hrabia nie wahałeś się korzystać z tego w sposób niegodziwy....
W ciągu téj perory Zdzisław, któremu cygaro tylko zgasło, miał czas przyjść do siebie i namyślić się. Zwykła obojętność i wesołość wzgardliwa opuściły go; żona po raz pierwszy zobaczyła go poważnym i gniewnym.
— Więc — cóż tedy z tego wszystkiego? przebąknął — co?
— Ja będę wiedziała co począć, rzekła żona — radabym się dowiedzieć co hrabia myśli?
— Myślę, że jestem panem w moim domu — bąknął Zdziś.
— W naszym domu ja też jestem panią — przerwała Aniela.
Spojrzeli sobie w oczy, a Zdziś, którego łagodna twarzyczka stała się prawie brzydką, krzyknął:
— Proszę mnie nie przyprowadzać do ostatniéj niecierpliwości!
Z pogardą spojrzała na niego.
— Znosić dłużéj pod bokiem moim takiego skandalu nie mogę. Masz hrabia do wyboru: albo zerwać natychmiast tę niepoczciwą intrygę, w sposób taki, aby rozgłosu nie miała, lub ja ten dom opuszczę....
Hrabia się rozśmiał.
— Niech pani dom opuści — rzekł zimno.
Aniela wstała.
— Znasz mnie hrabio, że ja, gdy co raz postanowię, zwykłam wykonywać — należałoby się namyślić.
— Pani mnie znasz, że ja namysłów żadnych nie lubię.
— Prawda, i dla tego nierozmyślne płochości popełniasz....
— Robię co mi się podoba.
— A winy połowa spada na żonę — przerwała Aniela....
Zdzisław rzuciwszy niedopalone cygaro, włosy rękami rozgarniać począł, chodząc po pokoju; mruczał coś sam do siebie i oglądał się na żonę, która zdawała się chcieć wyjść, czekając tylko ostatniego słowa.
Przekonawszy się, że nie odchodzi, hrabia zwrócił się ku niéj, po dwa razy coraz głośniéj wołając:
— Dobranoc! dobranoc!
Było to pożegnanie stanowcze. Aniela postawszy moment jeszcze, wolnym krokiem skierowała się do drzwi i wyszła.
Ledwie się one za nią zamknęły, gdy Zdzisław zadzwonił na służącego, kazał sobie podawać ubranie, i posławszy po dorożkę — tak mu pilno było, że na własne konie czekać nie chciał — wyjechał z domu.
Aniela spędziła noc w krześle. Służąca doniosła jéj zaraz, że pan czegoś bardzo pośpiesznie ruszył na miasto; służba, która kłótnię małżeńską podsłuchała, przewidywała katastrofę.... Czekano na hrabiego do rana, — nie powrócił.
O godzinie ósméj do rządcy domu przyszła karteczka od hrabiego, że za pilnemi interesami wyjechał i zabawi pewnie kilka miesięcy.
Przyniesiono ją Anieli, która rzuciwszy okiem na ten świstek, nie powiedziała nic, i pozostała w domu, zakazując tylko przyjmować gości, bo była chora.
Bądź co bądź postanowiła nie opuszczać stanowiska, témbardziéj, że Zdzisław uszedł z niego. Około dziesiątéj posłała po Adolfową, a w godzinę późniéj dowiedziała się od niéj, że pani markizowa nagle w nocy wyjechała, nie wiadomo dokąd. Stary książę Ignacy dobijał się do drzwi, ale na próżno; tłumaczono się, iż pani w łóżku leży, a pana nie ma od wczoraj.
Stary ojciec z rana od córki odebrał karteczkę niezrozumiałą, dziwaczną, w której mu obiecywała późniéj wytłumaczyć swój wyjazd, prosząc bardzo, aby się nie gniewał.... Nie wiedział co się stało, płakał i ręce łamał, nie umiejąc nawet utaić swego niepokoju i trwogi.
Znikniecie współczesne hrabiego Zdzisława i pani Marty — łatwo się domyślać dawało, że mogli ujść razem. Skandal był niesłychany, oburzający.
Gdy matka Zdzisława przybyła z trwogą i łzami do Anieli, znalazła ją już przygotowaną na to spotkanie.
— Niech się mama uspokoi, rzekła chłodno: Zdzisław miewa różne fantazye; nie pierwszy to raz mu się trafia nagle gdzieś polecieć i zostawić nas w trwodze o siebie. Jestem pewna, że mu się nic nie stanie; odezwie się i powróci!
Hrabina już coś zasłyszawszy, płakała i ściskała synowę, do któréj się była przywiązała.
— Ale możeż to być! Boże mój!
— Co? moja mamo! co? zawołała Aniela. Pewnie już ludzie plotą jakąś niedorzeczność na rachunek jego! Pani Marta od dawna się wybierała, pojechała w inną stronę, do krewnych swoich; pomiędzy temi dwiema podróżami nie ma najmniejszego związku! Złość tylko coś podobnego wymyślić może. To do niczego nie podobne, to nie ma sensu!
Niedowierzającéj hrabinie staréj dodała jeszcze w końcu;
— Kochana mamo, tak jest — i tak mówić koniecznie potrzeba!...
Niech się mama uspokoi, — ja dla tego jedynie, aby zadać kłam plotkom, pokażę się dziś w teatrze!!
Toż samo, jeszcze dobitniéj powiedziawszy ojcu panu Stanisławowi, przemogła się Aniela do tego stopnia, że wieczorem w toalecie bardzo świetnéj, pojechała do teatru.
Widok jéj ściągnął do loży mnóztwo ciekawych. Siedziała wypogodzona, uśmiechająca się, a przybyłych witała najzuchwalszém w świecie kłamstwem o podróży męża, w którą sama go miała wyprawić, szydząc z tych, co się domyślali rzeczy nieprawdopodobnéj, śmiesznéj!
Chociaż najmocniejsze mieli przekonanie wszyscy, iż Zdzisław istotnie z rozwódką pojechał, bo dobre ich stosunki wielu już były znane i hrabia niebardzo się z niemi taił w męzkiem towarzystwie — zuchwalstwo, z jakiém stawała pani Zdzisławowa, zadawało kłam, niektórych zbijało zupełnie.
Parę osób zaprosiło się na herbatę po teatrze; pani Zdzisławowa mężnie i téj poddała się torturze.... Pozwoliła mówić im co chcieli o znikłéj pani; lecz broniła męża i śmiała się z domysłów o jego przeniewierstwie.
W wypadkach tego rodzaju, kto stawi czoło śmiało, wygrywa zawsze; energia Anieli zyskała jéj przyjaciół i obrońców.
Szeptano jeszcze nazajutrz o podejrzanéj „eskapadzie,“ ale już do niéj wielkiéj nie przywiązywano wagi.
Zręcznie wymyślona bajka, zapewne przez hrabinę samą, przyjęła się jako wersja najprawdopodobniejsza. Według niéj pani Marta miała wyjechać z metrem muzyki, a uproszony przez księcia i przez Anielę Zdzisław pogonił za nimi, aby nieszczęśliwą starać się ocalić....
Rola ta obrońcy, choć Zdzisławowi nie bardzo była do twarzy, miała choć cień jakiś prawdopodobieństwa.
Tegoż dnia dom i służbę, która się zaczynała rozprzęgać trochę, pani Zdzisławowa chwyciła w silną dłoń, i natychmiast wszystko weszło w karby.
Z wypogodzonéj wprędce twarzy w parę dni nic już wyczytać się nie dawało oprócz pewności zupełnéj siebie i wiary w swą siłę. Stara hrabina, pan Stanisław ojciec, albo siedzieli u niéj, lub ona ich się trzymała. Listu od Zdzisława nie było żadnego, wiadomości najmniejszéj, z poszlak i posłuchów można było wnosić, że oboje udali się do tego Paryża, w którym, jak w morzu, najłatwiéj jest utonąć niepostrzeżonym.
Znając interesa mężowskie, Aniela wnosiła, że wielkiego zapasu pieniędzy nie mógł mieć przy sobie, ani w nocy do bankiera się udać, musiał więc wkrótce pisać o nie. Z biura Rosenów odebrała też wiadomość wkrótce, że hr. Zdzisławowi żądaną summę do Paryża wysłano.
Ostrożny zbieg nie dał swojego adresu, wskazując dom Rotszyldów, od którego miał odebrać przekazaną summę.
Pani Marta lubiąca się stroić, kazała też sobie przesłać kufry do Paryża pod adresem jakiéjś modniarki. Książę Ignacy odebrał list od niéj, który go uspokoił chwilowo. Był on tak napisany, iż nic się z niego nie dowiedział, prócz, że córka znudzona była, zmęczona, potrzebowała odetchnąć.... że jest zdrowa i prosi ojca, aby zupełnie, zupełnie był o nią spokojny. Staremu wystarczało to w istocie; tłómaczył tę swą biedną męczennicę, która wycierpiała tyle, że jéj przecie trochę się rozerwać potrzeba było dozwolić....
Dawała mu nadzieję prędkiego zobaczenia się, i książę czekał hasła — spokojny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.