<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Cień Bafometa
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Księgarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŚWIĘTOKRADZTWO.

Smutno upłynęły tego roku święta Wielkiej Nocy. Złowieszczy cień drogi Krzyżowej zda się padł i na dnie Zmartwychwstania, przesłaniając żałobą słoneczne ich szlaki. Nie było wesela w ludzkich sercach i ponuro jakoś grały wielkanocne dzwony...
Minęły święta, minął kwiecień i zawitał maj. Po sadach zakwitły jabłonie i grusze, stanęły we wiosennej krasie drzewa śliw. Z ogrodów płynęła słodka woń czeremchy, zapachniały bzy. Rok zapowiadał się dobry, chłopstwo z okolnych wsi wróżyło rzęsny plon...
Około połowy miesiąca spadła mszyca i rudą rdzą przeżarła kwiaty i warzywa. Jakieś obrzydliwe robactwo rzuciło się na drzewa owocowe i w ciągu kilku dni zniszczyło nadzieje sadów.
Gdzieś pod koniec maja pojawiły się na przedmieściach podejrzane włóczęgi, ohydne dziady proszalne i zalały trędowatą, schorzałą zgrają podmiejskie zaułki i gospody. Zwłaszcza na „Bugaju“ zaroiło się od tego plugastwa w sposób niebywały. Przedmieście sprawiało wrażenie panopticum, w którem wystawiono na pokaz wszystkie potworności i całą ohydę ludzkiego ciała. Z każdej niemal uliczki wychodziły na spotkanie postacie okrutnie okaleczałe, bez rąk, bez nóg, z garbami na powykręcanych śmiesznie kręgosłupach, bez nosów, z wygniłemi jamami ust, na każdym prawie zakręcie witały przechodnia mordy pół ludzkie, pół zwierzęce, rozświecane dzikim, gorączkowym błyskiem zakaprawionych ślepi, wyciągały się po jałmużnę potworne łapy, wybujałe do rozmiarów łopat obciągniętych skórą barwy szaropopielatej. W pyle gościńców, na stopniach kościołów i przed furtą cmentarną wystawali żebracy chorzy od lat na elefantiasis, zniekształceni przez straszliwy przymiot i zdaleka cuchnący, włóczęgi owrzodzone na całem ciele, ostrzegające na kilkanaście już kroków smrodem łachmanów, obieżyświaty zatracone, którym krew toczył powoli jad zaszczepiony przez uliczną Wenerę...
Rozłaziło się to ludzkie robactwo po domach, ogrodach, po przydrożnych zajazdach i austerjach, obozowało na wygonach lub podmiejskim majdanie, przemycało się nocą do stodół i szop, tuliło po strychach, pod okapami.
Gdy pod koniec miesiąca nastały gwałtowne upały, nędzarze ci otaczali tłumnie studnie, wyrywając jedni drugim z rąk wiadra i stągwie. W blaskach majowego słońca perliły się srebrzyste bryzgi wody rozlewanej rozrzutnie przez przybłędów, obluzgując ich rany i spłókując wrzody. A gdy zaspokoiwszy pragnienie, chore włóczęgi odstępywały nareszcie od studzien i fontann, pozostawały po nich niby pamiątka na zrębach cystern i wargach konch gruzły jadowitych wybroczyn i gęstej zielonawożółtej, ropy...
Wkońcu u schyłku miesiąca, w okresie Dni Krzyżowych wybuchła na „Bugaju“ zagadkowa choroba. Pierwszą jej ofiarą był kuśnierz, Wyrostek, który w samo południe, przechodząc przez targowicę przedmieścia, upadł nagle na bruk z przeraźliwym okrzykiem i wśród okropnych męczarń wyzionął ducha w przeciągu kilku minut. Tegoż popołudnia umarło wśród podobnych objawów pięcioro ludzi. Wszyscy mieli po śmierci twarze stalowosine, na ustach czerwoną pianę, a pod pachami duże, krwią nabiegłe obrzękliny. Nazajutrz zaraza rozszerzyła się gwałtownie, ogarniając całe przedmieście: nie było domu, do któregoby nie zawitała w gościnę. Ludzie ginęli dziesiątkami jak muchy; czarny mór zwalał ich z nóg, gdzie tylko dopadł: na ulicy, w kościele, po sklepach, w domu. Nie uchował się przed nim nikt, kogo upatrzył sobie za ofiarę; niebyło takiej kryjówki, z którejby go nie wywlokły szpony niewidzialnego wroga, nie było tak grubego muru, przez któryby go nie dosięgły. Paniczny strach ogarnął pozostałych przy życiu, którzy w dzikiej ucieczce rzucili się ku miastu i rogatkom. Lecz tu zastali wszystkie drogi zamknięte: żelazny kordon wojska zawrócił ich do gniazda zarazy. Komisja sanitarna wysłana z metropolji rozbiła w samym środku przedmieścia baraki i tu tylko pozwalała szukać ratunku. Lecz nie pomogło poświęcenie trzech młodych lekarzy, którzy podjęli bohaterską walkę z niewidzialnym przeciwnikiem; dnia czwartego ulegli i oni kolejno jeden po drugim, wypuszczając ze skostniałych palców syryngi. Zwycięski mór szalał dalej...
Wtedy oczy wszystkich zwróciły się na ks. Dezyderego: ponury prałat za niemą zgodą mieszkańców Bugaju objął nad nimi duchowe dowództwo. Porzucił więc swe zaciszne mieszkanie przy pałacu biskupim koło katedry i przeniósł się do małego, dzikiem winem opiętego domku na przedmieściu, by — wziąć w swe mocne, stalowe ręce rząd dusz potępieńców.
Zaczął od procesyj błagalnych. W dąbrowie, na wschodniej rubieży Bugaju spuścili drwale olbrzymie, stuletnie drzewo, poobcinali konary, ogołocili z gałęzi. Przyszli cieśle, ściosali pień, wygładzili granie, przybili potężną przecznicę i zrobili krzyż. Potwornych rozmiarów, bo na 20 m. długie a na 8 szerokie drzewo męki, poświęcone w kościółku św. Wojciecha na Przylaskiej Kępie spoczęło na barkach pokutników; wspierając jedni drugich, w znoju, w pocie i udręce, z oczyma nabiegłemi krwią, w zgrzebnych koszulach, parcianych opończach lub szorstkich, z wyciętemi po bokach na ręce otworami worach dźwigali ten krzyż pokutny z pieśnią na ustach a rozpaczą w duszach. I szła straszliwa procesja przy blasku świec ogromnych, triangałów w kształcie trójgranu, gromnic śmiertelnych i latarek krepą osnutych przez ulice przedmiejskie, place, sady, ogrody, wlokła się wśród jęku dzwonów pod turkusową kopułą majowego nieba przez pola, ścieże i drogi prażona żarem szalejącego słońca, śniada od pyłu, szara od kurzawy, którą wiatr skwarny wzbijał tumanami nad ludzkiem pogłowiem. Z zachrypłych od prochu krtani, ze zduszonych strachem gardzieli płynęła ciężka jak roztopiony ołów i groźna jak potępienie melodja suplikacyj: „Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!“...
W skwarze dnia upalnego, w pogodę pastwiącego się jak na ironję słońca biła z ziemi w przeczysty lazur nieb okrutna skarga — modlitwa.
Pośród łanu głów czernił się krzyż-olbrzym długą, żałobną, wyciągniętą sztywnie belką i posuwał się powoli naprzód w podrzutach barków i pleców. Gdy wyczerpani ciężarem pokutnicy walili się z nóg i omdlewali ze znużenia, w miejsce ich podsuwali się pod brzemię inni, by dźwigać je dalej w męce i katuszy. Wiatr wplątywał im się we włosy i wichrzył w nich nielitościwie, szarpał dziko krucze i płowe bugaje niewiast. Z opuszczonych nisko ku ziemi przez drętwiejące palce świec ściekały cicho duże, gorące łzy...
Pod wieczór, gdy już rozpaliło się na niebie pokrwawię zachodu a z pod uznojonej ziemi zdały się iść w bezmiary przestrzeni strzeliste akty bólu i rozpaczy, zatrzymała się procesja przed jedną ze studzien. Tu w blaskach konającego słońca pochylała się nad marmurową konchą wodotrysku słodka postać Madonny. Ostatnie rzuty promieni całowały koralową pieszczotą stopy Przedziwnej, spływając po fałdach Jej szaty na lśniącą mirjadem migotów gładź wody. Z przepełnionej po brzegi muszli przelewał się z szelestem zatruty jadem płyn i ściekał srebrzystym obrusem w zbiornik cysterny. Wśród ciszy wieczora zabrzmiał głęboki, metaliczny głos księdza:
— Śliczna Panno, Gwiazdo czysta, Maryja!
Opiekunko źródeł, studzien, Maryja!
— Maryja! — podjął melodję tłum — Maryja! O Maryja Królowa!
Poszybowała pieśń przez wieczorne mroki hen, wdal pomiędzy domy i ulice, rozeszła się w szerokich kręgach po polach i lęgach, aż zgłuchła gdzieś na skraju dąbrowy pośród drzewnych ustroni.
Z wysuniętym na czoło feretronem Najśw. Panny szła procesja od studni do studni, od cysterny do cysterny, wielbiąc i adorując Opiekunkę źródeł i fontann.
A późno w noc, gdy już cienie otuliły umęczoną ziemię, orszak dziewic, usiadłszy z ołtarzykiem procesyjnym do łodzi, przy świetle pochodni odpłynął z nim na Przylaską Kępę. Tu otoczony blaskiem żagwi i lamp jaśniał zdała w potokach światła wizerunek Przeczystej, odbierając przez noc całą hołd adoracji. Najpiękniejsze dziewice Bugaju błagały aż do świtu Opiekunkę studzien o uzdrowienie ich wód i źródeł...

Aż w trzeci i ostatni z Dni Krzyżowych w chwili, gdy procesja pokutna okrążała stary cmentarz, pojawiła się nagle pośród pół zapadłych grobów gromada ludzi, biczujących się wzajemnie skórzanemi pletniami po obnażonych plecach. Świst razów mieszał się z tępym stękiem smaganych ciał i jękiem modlitwy:
— Boże, bądź nam miłościw! Boże, zlituj się nad nami! W potokach krwi naszej ugaś, Panie, pożar Twego gniewu!
I siekli się bez litości po barkach, po ramionach, po lędźwiach, bili kańczugami kurczące się od bólu plecy, chłostali do krwi skórę. Mężczyźni, niewiasty zamężne, dziewczęta, dzieci nawet. Żar pokutniczy przemógł wstyd i bez sromu wystawiały kobiety grona piersi na razy smagańców. Spłynęły strugami krwi białe łona, pokryły się siecią sinych pręg cudnie sklepione biodra i kulsze...
Umilkła pieśń procesji; zahipnotyzowana widokiem samodręczycieli rzesza zatrzymała się u cmentarnego obejścia i jak skamieniała śledziła ruchy opętańców. Ponad krzyk ich pohutnywania wybił się nagle ostrym, wibrującym tonem czyjś histeryczny śmiech. Jakaś kobieta młoda i dorodna wypadła z głębi procesyjnego zastępu i zdarłszy z siebie suknie, nastawiła śnieżne plecy pod ciosy pletni. Trysła krew, plamiąc czerwoną strugą niewieścią bieliznę.
Wtedy ogarnął ludzi jakby szał. W jednej chwili procesja rozprzęgła się. Porwani straszliwym przykładem, ogałacali się z szat i z dzikim okrzykiem wtargnąwszy pomiędzy biczowników, poddawali się chłoście. Inni, zwłaszcza mężczyźni, wyrywali im z rąk świszczące narzędzia kaźni i zkolei zadawali sobie okrutne razy. Wkrótce na całem przedmieściu rozszalała opętana gońba flagellantów. Hordy zziajanych, ociekających własną i cudzą krwią ludzi, z podniesionemi do ciosu pętlami sznurów i rzemieni przewalały się z jednego kąta Bugaju w drugi. Z żarem żądzy w obłąkanych oczach wystawiały niewiasty swój biały srom pod uderzenia ważkich, nielitościwych rąk męskich, z niewysłowionem uczuciem lubieży czuły na swych skatowanych piersiach, plecach, lędźwiach moc ich dziką, okrutną, nieubłaganą, tę samą moc, co kiedyindziej miażdżyła im łona w przesłodkim uścisku ramion i przygniatała ciężarem bioder w pieszczotach łóż... Bo poprzez mękę kaźni zrodziła się rozkosz...
Na stopniach kościółka, na tle ciemnej zieleni dąbrowy stał z krzyżem w dłoni ks. Dezydery. Stał olbrzymi, posępny i wodził ponurem, zamyślonem spojrzeniem po biczowniczej zgrai. Na twarzy surowej, nieprzeniknionej ni cienia wahania, ni śladu wątpliwości: kamienna, nieubłagana maska...
Z młodego zapustu wyszła ku niemu gromadka sióstr zakonnych i uklękła na podwórcu kościelnym. Smukła, niezwykłej urody mniszka wystąpiła z grona towarzyszek i powolnym, majestatycznym krokiem zaczęła iść ku stopniom kościoła.
— Siostra Weronika! — poszedł szmer po tłumie — Siostra Weronika!
A ona, stanąwszy na progu świątyńki, podawała prałatowi klasztorną dyscyplinę, błagając go słowem i oczyma:
— Ojcze duchowny, nie szczędź i mnie razów! Niechaj i na mnie spłynie błogosławieństwo kaźni!
I na oczach tłumu obnażyła się po pas, pochylając kornie w oczekiwaniu chłosty cudny łuk swych pleców.
Ksiądz przyjął z rąk jej dyscyplinę i odstąpiwszy o krok jakby dla nadania sobie rozmachu, podniósł w górę ramię... Lecz w tej chwili jak z pod ziemi wyrosła obok niego postać Pielgrzyma z Żytomierza. Kaptur pątniczy zesunął mu się z głowy i odsłonił zmienioną od gniewu twarz Pawła Kuternóżki. Zanim prałat zdołał spuścić karzące ramię, uczuł, jak żelazna jego ręka miażdży mu palce. Więc wypuścił pletnię ze zmartwiałej dłoni i wlepił spojrzenie w twarz napastnika. Przez długą chwilę wśród śmiertelnego milczenia tłumów mierzyli się oczyma pełnemi nienawiści.
— Łotrze! — zasyczał wreszcie chrapliwy, zdławiony od gniewu głos Kuternóżki. — Łotrze, nie waż mi się jej dotknąć!
Na dźwięk słów siostra Weronika drgnęła i podniósłszy się z klęczek, spojrzała na pielgrzyma. W oczach jej zaświtał nagle brzask straszliwego rozpoznania — zbladła, zachwiała się i jak gołębica śmiertelnie trafiona zatrzepotawszy w powietrzu skrzydłami ramion, upadła nawznak na stopnie kościoła...

Pod osłoną nocy skąpo rozświetlanej poświatą księżyca przemykał się Kuternóżka wzdłuż klasztornego muru. Ilekroć światło miesięczne wychynęło z poza zwałów chmur, nasunięty starannie na głowę jego kaptur pielgrzymi rzucał cień dziwaczny, ostrostożkowy.
Noc była ciepła, majowa. Sprażona całodziennym skwarem ziemia oddawała wchłonięty żar ciemnemi falami. W klasztornym ogrodzie zanosiły się słowiki, pachniały bzy. Po niebie chmurnem przepływał obłoczne ławice zadumany księżyc...
Pawełek zatrzymał się przed żelazną furtą. Po namyśle nacisnął ostrożnie klamkę i próbował otworzyć. Brama była zamknięta. Wtedy uchwyciwszy się prawą ręką za wystający jej uszak, wspiął się w górę i postawił jedną nogę na klamce drzwi. Był w połowie wysokości muru; nad nim sterczała jeszcze gładka, ceglasta ściana na 3 metry z górą.
Oparłszy się plecyma o framugę bramy, z trudem utrzymując równowagę, odetchnął znużony wysiłkiem. Wtem przyszła mu pewna myśl. Wydobył z kieszeni pątniczego burnusa duży, składany nóż i obnażywszy jego ostrze, zaczął niem wiercić dziurę w murze mniejwięcej w poziomie własnego pasa. Drugą tej samej objętości wyżłobił w odległości kilku centymetrów od swego prawego biodra a trzecią ponad głową w promieniu zasięgu ręki. Skończywszy, schował nóż i przez pewien czas odpoczywał dla nabrania sił. Potem, włożywszy rękę w wywiercony przez się otwór nad głową, niby w ucho klamry, dźwignął się całem ciałem w górę. Przez chwilę nogi zawisły w powietrzu, szukając oparcia. Wkońcu znalazły je i skwapliwie zanurzyły się kończynami palców w wyżłobienia muru. Teraz stał jak w strzemionach. Pozostał do pokonania kawałek ściany nie wyższy nad 1 metr. Szczęście mu sprzyjało. Już zabierał się do ponownego wiercenia otworów, gdy usłyszał nad głową szmer lekkiego uderzenia. Podniósł oczy i ujrzał nad sobą przechyloną z poza muru gałąź klonu rozchybotaną na wietrze. Uczepił się jej kurczowym ruchem, poderwał całym sobą wzwyż i zatknąwszy lewą nogę w otwór górny, odbił się z całej siły. Manewr wypadł pomyślnie; w chwilę potem siedział okrakiem na zrębie szczytowym muru.
Odrzucił kaptur i otarł czoło; pełną piersią wdychiwał balsamiczne wonie, bijące z dołu od ogrodu. Na prawem jego udzie spoczywała zbawcza gałąź klonu, uderzając go od czasu do czasu łagodną pieszczotą. Na lewo w odległości 50 metrów stożyły się w niebo strzałami iglic klasztorne wieże. Od miejskich zegarów nadpłynęła wtedy godzina jedenasta. Dźwięk mosiężnych młotków ocucił go z zamyślenia.
— Czas już — pomyślał, otrząsając się. — Czas już na mnie.
I zwinnie, jak kot, zesunął się po klonie w ogród. Tu przystanął i oparty o pień drzewa spojrzał w głąb.
Księżyc, przedarłszy się zwycięsko przez złoża chmur, wypłynął tymczasem na pełne morze granatowego nieba i siał magnezjowe blaski na ziemię. Ogród nurzał się cały w zielonosrebrzystej ich powodzi. O kilkadziesiąt kroków lśniło dreszczem wodnych zmarszczków jezioro przedzielone na pół długim, wąskim przylądkiem, wbiegającym głęboko w jego środek. Na rozszerzonym w kształcie półwyspu wylocie przylądka bielała oblana z trzech stron wodami kaplica. Przez otwarte drzwi widniał ołtarz oświecony mdłem światłem dwóch świec, w dolnej swej części przesłonięty jakąś czarną, niewyraźnie rysującą się masą. W górze, pod stropem krwawiła lampka wieczysta...
Fale jeziora podrywane co chwila podmuchami wiatru uderzały z cichym pluskotem o kamienny zrąb kaplicy i odtrącone łagodnie od połogich jego szkarpów, wracały do łożyska. Na kalinie, co samotnie wystrzeliła tu ze skalnego zbocza, zarzucając na dach świątyńki kraśne korale warkoczy, słowik łkał piosenkę miłości. W głębi poprzerzynane mozajką świateł i cieni szumiało tajemniczo rozgwarem drzew tło dalsze...
Od klasztoru zabrzmiała pieśń. Z perspektywy ogrodowych alej płynęła smutna melodja „Salve Regina“. Głosy czyste, rzewne, dziewicze. Poprzez ponurą, rozdartą od bolu arję chóru przebijał głęboki, tęsknotą zaświatów natchniony wtór altów. U wylotu klonowej ulicy zamigotały światła świec i latarek, w półmroku drzew zamajaczył orszak mniszek.
Szły powoli, oskrzydlając potrójnym szeregiem białych, w weselne kwefy otulonych postaci wysoko na ramionach sześciu sióstr spoczywające mary. Szły powoli, z pieśnią na ustach, dźwigając bezcenny ciężar przedwcześnie zgasłej towarzyszki. Na białej, atłasowej, w srebrne lilje przetykanej poduszce, w mirtowej wianka koronie spoczęła przepiękna jej głowa. Z pod opuszczonych rzęs padał cień na twarz alabastrowo bladą, w rękach na piersi złożonych błyszczał w posrebrzu księżyca krzyż. Na ustach, z których skon nie zdołał zetrzeć barw koralu, zastygł uśmiech — zagadka. Zastygł i rozlał po twarzy wyraz niewypowiedziany...
Tak w noc majową, pijaną od woni czeremch i bzów noc szła na miejsce wiecznego spoczynku siostra Weronika. A niosły ją siostry — powiernice, czyste dziewy i panny zakonne, z Chrystusem poślubnie złączone...
Minęły aleję klonów, okrążyły jezioro i weszły na przylądek. Rozchybotane na wietrze płomyki gromnic dwoiły się w jeziorzanej toni i drugi orszak wyłaniał się z głębi.
Gdy przestępowały próg kaplicy, wnętrze rozbłysło wzmożoną siłą świateł i odezwały się organy. W ciszy nocnej popłynęła po falach jeziora przesłodka melodja „Ave Maria“ Gounoda...
Orszak mniszek rozdzielił się, przepuszczając środkiem mary. Na tle ołtarza umajonego w lilje i konwalje zaczerniał w powodzi świec katafalk. Siostry zdjęły z ramion nosze ze zwłokami i podłożywszy ręce pod ciało, ostrożnie jak dziecię złożyły je w trumnie. Przy dźwiękach nieustającej muzyki organów pochyliła się nad umarłą przeorysza i lekko dotknęła ustami jej czoła. Potem przybliżały się ku marom pokolei inne i każda żegnała siostrę pocałunkiem rozstania. A gdy już wszystkie oddały jej ostatnią pieszczotę, utworzyły ponownie wydłużoną linję orszaku i cicho odeszły ku klasztorowi...
Umilkły organy i zgłuchła pieśń — tylko światła przy marach pełgotały równym, spokojnym płomieniem. W cmentarnej ciszy, w okolu kwiatów i wieńców, w osamotnieniu śmierci bezwzględnem pozostała siostra Weronika; z uśmiechem na ustach, z pogodą na białem, marmurowem czole spała słodko na śnieżnej pościeli...
Jak wryty stał Pawełek pod klonowem drzewem, śledząc przesuwające się przed oczyma podobne wizjom snu obrazy. Lecz gdy zgasły ostatnie akordy muzyki i cisza śmierci zaległa ogród, pchnięty nieprzezwyciężonem pragnieniem zaczął skradać się ku kaplicy. Musiał ją zobaczyć raz jeszcze jeden, musiał nasycić oczy po raz ostatni przebolesnym widokiem, zanim... będzie za późno...
Stanął w drzwiach kaplicy, zapuszczając w głąb chciwe, chore tęsknotą spojrzenie. Odpowiedziała mu uśmiechem — tym samym dziwnym, zagadkowym uśmiechem, co wtedy... Ten uśmiech, ten jej uśmiech...
— Ty cudna, przeczysta! Liljowa dziewico moja!... Cha, cha, cha! Cha, cha, cha! Co za śmieszna kombinacja! Siostra Weronika i ja! Siostra Weronika i Pawełek Kuternóżka!...
Zdjęła go szaleńcza wesołość a potem ból, obłąkany ból i tęsknota. Słaniając się na nogach, przystąpił do wezgłowia. Usta jego spragnione, gorączką tętniące, wpiły się w jej chłodne, koralowe wargi i chłonęły straszliwą rozkosz. Nagle płomień przeszedł po nim. Zbrodnicza, świętokradcza żądza wypełzła z głębin najskrytszych jestestwa i szeptem krwi domagała się ukojenia...
Położył rękę na jej pierś krągłą, dziewiczą i drżącemi od namiętności palcami zaczął zdzierać z niej welon i zakonną szatę. Wtem uczuł na ramieniu czyjąś rękę. Odwrócił się i ujrzał spokojną lecz stanowczą twarz ks. Alojzego.
— Co chcesz uczynić?
Przez chwilę ważyły się ich spojrzenia. Kuternóżka pierwszy spuścił oczy; nie mógł wytrzymać blasku tamtych jasnych i czystych jak lazur. Nagle wyswobodził ramię z pod ręki księdza i rzucił się do ucieczki. Dziki strach pędził go przed siebie. W kilku sekundach przebył przylądek, przebiegł jakąś łąkę, przedarł się przez gaj brzozowy i dopadł pnia starej lipy tuż pod murem. W mgnieniu oka wtargnął pomiędzy jej konary, wspiął się na wierzchołek, a stąd zesunął na szczyt muru. Po chwili jednym szalonym skokiem znalazł się po drugiej stronie. Nie oglądając się, ruszył naprzełaj przez puste pola i ugory.
Pędził bez przerwy, bez wytchnienia, zaczepiając o krzewy, potykając się o grudy i śródpolne kamienie. Wkońcu gdy na wschodzie wyciągnęła się mleczna linja brzasku, dotarł do zrębów lasu. Świtało już na niebie, gdy zanurzał się w chaszcze u skraju dąbrowy. Roztworzyły się przed nim i zamknęły zpowrotem gościnne ich pierzeje. Zakryły go przed okiem ludzkiem drzew zielone spławy...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.