Cień Bafometa/05
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cień Bafometa |
Podtytuł | Powieść fantastyczna |
Wydawca | Księgarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów – Warszawa – Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dwa tygodnie po wyjeździe Pomiana mieszkańcy ul. Katedralnej zauważyli o wczesnej godzinie dnia, że zapuszczone na głucho od pięciu lat żelazne story domu narożnego pod nr. 18 poszły w górę. Nad drzwiami wchodowemi między głowicami dwóch konwulsyjnie skręconych pilastrów pojawił się napis — Dewocjonalja — wykonany literami srebrnemi na czarnem tle; pod spodem, w odstępie kilku cali we formie dodatku objaśniającego: — Główny skład i wytwórnia sprzętów i paramentów kościelnych firmy: Paweł Kuternóżka.
Pierwszym, który zwrócił uwagę na otwarcie religijnego sklepu, był zakrystjan od fary, pan Piotr Pieniążek, siwy, 80-letni staruszek w ciemnoniebieskich okularach na długim, krogulczo zakrzywionym nosie. Poczciwy sługa kościelny właśnie mijał wieżę od fary i z zadartą do góry głową gawronił się na stado jaskółek, okrążających nerwowym lotem banię szczytową, gdy wtem, opuściwszy na chwilę znużone oczy, zaczepił po drodze spojrzeniem o charakterystyczny napis i spostrzegł, że jedna z witryn sklepowych mieni się w blaskach porannego słońca złotem monstrancyj, kielichów i cyborjów.
— Oho! — pomyślał, obserwując z zajęciem wystawę. — Coś nowego. Pi, pi! Co za wyrób! I to w dodatku, jak zapewniają, z własnej, krajowej wytwórni! No, no... To się księża nasi ucieszą. Ale że też żaden nic mi o tem ani słowem dotychczas nie pisnął? Hm... Widocznie i oni o niczem nie wiedzieli do ostatniej chwili. Niespodzianka...
I w zamyśleniu zwiesiwszy głowę, poszedł na wieżę pomiędzy ukochane dzwony.
A niespodzianką rzeczywiście był dla duchowieństwa sklep z dewocjonaljami otwarty w parterze domu u zbiegu Katedralnej i Mniszej. Wiadomość o pojawieniu się nowej firmy podziałała na wszystkich dziwnie podniecająco; odrazu, niewiadomo właściwie dlaczego, mówiono o tym fakcie skądinąd błahym w sposób wyjątkowy i ze szczególnem zainteresowaniem. Najprawdopodobniej przyczynił się do tego w znacznej mierze sam lokal, w którym sklep otwarto — obszerna sześciopokojowa ubikacja z olbrzymiemi, bo niemal poziomu pierwszego piętra dosięgającemi oknami wystawowemi i wspaniałym, oszklonym wykuszem vis à vis wieżycy zegarowej od fary. O tym bowiem lokalu krążyły już od szeregu lat niepochlebne nader pogłoski; wszyscy niemal sąsiedzi utrzymywali zgodnie, że w domu na rogu ul. Katedralnej i Mniszej na dole w części parterowej „straszy“. Dlatego podobno ostatni jego mieszkaniec z przed lat 5, niejaki Rakliński, zdolny i rzutki księgarz zmuszony był zwinąć księgarnię i przenieść się na Zamkową. Od owego czasu aż do obecnej chwili niegościnny lokal stał pustką, której broniły pozapuszczane i na kłódki pozamykane story. Paweł Kuternóżka był pierwszym śmiałkiem, który po upływie lat 5 odważył się wtargnąć do osławionego przez „duchy“ i nocne niepokoje wnętrza i zamieszkać w niem na czas dłuższy. Cóż więc dziwnego, że wkrótce tłumy dewotek i dzielnicowych gapiów obiegły sklep, zapuszczając w głąb przez witryny spojrzenia ciekawe i pełne niedowierzania?
Tymczasem wewnątrz wrzała praca. Właściciel pragnął widocznie jak najprędzej urządzić sklep na przyjęcie gości, gdyż znać było gorączkowy pośpiech w jego ruchach nerwowych i rozkazach, wydawanych dwom chłopakom pięknym jak para aniołków głosem piskliwym, na wysoką nastrojonym nutę.
Pocieszną figurą był pan Paweł Kuternóżka. Średniego wzrostu, chwilami niemal niski, ze sterczącą w górę jedną łopatką, z rozczochraną czarną czupryną i obwisłemi wąsami uwijał się po lokalu w długim, zgniłozielonego koloru płaszczu laboratoryjnym krokiem koślawym i niezdarnym, powłócząc jedną nogą jakby krótszą i chromą. Twarzą szefa firmy oliwkowoszarą, popadaną w głębokie brózdy wstrząsał od czasu do czasu nerwowy tik koło lewego oka, które mrużyło się ustawicznie z jakąś szyderczo-kpiącą dobrodusznością. Zdaje się właśnie ten grymas oka nadawał jego fizjognomji wyraz złośliwości trzymanej w ryzach woli dominującej nad całym tym dziwnym człowiekiem.
Pan Kuternóżka był w wyśmienitym humorze: uśmiech zadowolenia nie schodził z warg jego soczystych, zmysłowych, silnie nazewnątrz odwiniętych. Prześmigając jak czółenko tkackie bez przerwy między „ladą“ i kantorkiem a bocznemi ubikacjami na prawo i lewo od „salki recepcyjnej“, nucił falsecikiem nastrojonym na górny ton jakąś nieokreśloną melodję. Ucho wrażliwsze mogło po pewnym czasie dopiero wyróżnić w niej dwa sprzeczne motywy: hulaszczy, wesoły, niefrasobliwy i coś jakby z marsza pogrzebowego. Piosenka Kuternóżki trąciła nutą stypy.
— Halo, chłopcy! — krzyknął, przerywając arję. — A ostrożnie tam z tym feretronem! Uważaj, Grzesiek, do stu djasków Pańskich, jak niesiesz! Poutrącacie skrzydła aniołkom, niezgrabiasze! Prawdziwie złocone, rzeźbione skrzydła!... Baczność, Piotruś!... Odsuń obraz trochę na prawo od krzyża procesyjnego, bo porysuje ramieniem twarz Madonny z kretesem! Tak, tak! Teraz dobrze. Figury św. Antoniego z Padwy i św. Franciszka ustawić tutaj po bokach! Tak. Niech dekorują oba flanki. Doskonale! Dalej żwawo! Statuę św. Weroniki z drzewa lipowego, z postumentem i drążkami do noszenia w czasie procesyj eksponować tam w górze na podstawce. Ostrożnie, Pietrek! Bo wyrwiesz jej z rąk chustę! Tę śliczną, w koronki rzeźbioną chustę, której wykonanie kosztowało mnie kilkadziesiąt złotych, nicponiu! Cóżby robiła bez chusty? Diavolo maledetto del Christo! — zaklął zcicha, obserwując robotę. — Nie poprawiaj tam nic więcej, nie przesuwaj, bo runie z góry!
Wreszcie figury ustawiono. Chłopcy zdyszani, z trzęsącemi się od emocji rękoma zeszli z drabin.
— A tu w głębi — rozległa się ponownie komenda niestrudzonego szefa — umieścić jako tło dalsze Chrystusa w grobie z masy, a za Nim w półkręgu 12 apostołów z Judaszem Iskarjotą na czele! Niech przoduje niecnota! Niech się „pali ze wstydu szubienicznik! Dalej! Żwawo!... A to łotr z miedzianem czołem! A to handełes kosooki z mieszkiem!... Tu, tu! Tu pod trzosem szkaplerzy i dzwonkami z Loretu! No, nareszcie witryna zgrubsza zapełniona. A teraz możemy przejść do wykończenia całości i podkreślenia szczegółów. Grzesiek, rozrzuć tutaj na dole parę brewjarzy i mszałów! Pietrek, ruszaj po psałterze i ewangelje! Tam w szafce, w kącie! Ten kancjonał w skórce pomarańczowej ze złotym brzegiem na indyjskim papierze i z jedwabnemi zakładkami wysuniesz tu naprzód, przed samą szybę. Tak. Horae diurnae, rytuały i modlitewniki spiętrzyć w stos w pośrodku! Nie zapominajcie też o żelazkach do wypiekania opłatków i sercach wotywnych! Kasetę z przyborami do mszy św. umieścić tu w niszy! Przybić do nadpróżka dwa dzwonki akordowe z taśmami! Tu i tam niby od niechcenia porozstawiać kule szklanne do „Bożych grobów“, ampułki ze szkła i kryształu na tackach i pudełka do przechowywania hostji. Dobrze. Zawiesić na tym stojaku parę różańców! Z każdego gatunku po dwa egzemplarze! Dwa kokosowe, dwa szklanne, dwa kościane! Jeden z perłowej masy, jeden z koralu i po jednym luksusowym z granatków, ametystów i lapis-lazuli! Basta! Okno nr. 1 skończone!
Odstąpcie! Chcę objąć okiem całość!
Jakoż musiała wypaść dobrze, bo pan Kuternóżka zatarł z zadowoleniem ręce i przeszedł do dekorowania drugiej zrzędu witryny. Na treść jej złożyły się przybory ze złota, srebra i metalu. Wkrótce sklepowa wnęka rozbłysła migotem bronzowych puszek na komunikanty, pozłacanych kustodjów do przechowywania zakonsekrowanej hostji, srebrnych monstrancyj, kielichów i relikwjarzy. W głębi na tle z błękitnego pluszu wyrósł las krzyży, bereł promienistych i lichtarzy. Pod ścianą po lewej rozkwitły metalowemi gronami wieloramienne kandelabry, lampy oliwne i zwykłe, świeczniki i latarki, rozsiadły się masywne i ciężkie lawaterze. Ze szczytu zwisły firnizowane i złocone pająki, kadzielnice niklowane i srebrzone, oksydowane kinkiety. Przepierzenia po prawej uczepiły się mosiężnemi wargami kropielnice, kociołki i lavaba. Na dnie, na podszyciu z czerwonego jedwabiu spoczęły łódki na kadzidła do trybularzy, puszeczki na oleje św., kropidło metalowe, tacki z chińskiego srebra, medaliki z aluminjum, krzyżyki misyjne i szkaplerze ogniotrwałe z azbestu. W pośrodku stropu wystawowego niby stróżka — czujka wierna i oddana zapłonęła czerwonem światłem lampka wieczysta...
Na progu sklepu zaczerniała wyniosła postać duchownego. Twarz gościa mocna i charakterystyczna wrażała się w pamięć na pierwszy rzut oka. Rysy księdza ostre i ponure łączyły w stylowym sojuszu fanatyzm religijny z zakapturzonem okrucieństwem, oczy czarne, głęboko osadzone w czaszce, gorzały posępnym ogniem. Potężne znać musiały być namiętności, które niegdyś wstrząsały tem herkulicznem ciałem i straszliwą walka, którą przyszło mu z niemi stoczyć, zanim opanował wszystkie i wziął na postronki stalowej swej woli. Ten ksiądz nieprzeciętny musiał być „ciężkim“ dla siebie, lecz ciężkim i dla drugich. Bo w wichrzycy wewnętrznych zmagań snadź schropowaciała mu dusza. Padał od niego cień średniowiecza wylęgły w rozpięciu olbrzymich skrzydeł szatana, wionął chłód gotyckich tumów i długich, zimnych, klasztornych korytarzy...
Kuternóżce na widok gościa pokraśniała twarz z zadowolenia. Cały w uśmiechach, promieniejący od szczęścia rzucił się na spotkanie:
— Co za zaszczyt niespodziewany! Co za miła siurpryza: sługa najniższy ks. prałata, dobrodzieja mego! Sługa najniższy! Witam najuprzejmiej w niskich progach moich! Proszę, proszę bliżej! Może tu wygodnie na fotelu?
I wśród nie ustających na chwilę ukłonów i czołobitności wskazywał mu antyczne, rozłożyste karło wydobyte skądś z kąta.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — odpowiedział lakonicznie ksiądz na potok pozdrowień i posunął się powolnym, ciężkim krokiem od drzwi w głąb sklepu.
— In saecula saeculorum! In saecula saeculorum! podchwycił skwapliwie szef firmy. — Ku radości nieba i wszystkich sprawiedliwych a smutkowi szatana i sług jego. Lecz co widzę? — przerwał nagle tyradę, zmieniając ton. — I przewielebny ks. kanonik także do mnie w gościnę? Co za szczęśliwy dzień na początek! Co za cudowna prognoza na przyszłość! Pokorny służka ks. kanonika, humillimus servus ks. doktora! Proszę, proszę bardzo — tutaj na drugim fotelu jest miejsce. Co za dzień! Co za dzień!
I rozpływając się w uniesieniach, świdrował spojrzeniem upartem a bystrem drugiego gościa, którego postać, dotychczas zasłonięta imponującą figurą prałata, dopiero teraz zarysowała się w ramach drzwi.
Twarz kanonika stanowiła uderzający kontrast z obliczem starszego towarzysza. Łagodne, chorobliwie piękne, niemal kobiece jej rysy zdradzały charakter idealisty-ascety. Zamyślone oczy księdza o barwie lazuru wyglądały jak zasłuchane w przestrzeń, jakby obce rzeczywistości i sprawom dnia powszedniego; ks. Alojzy Korytowski sprawiał wrażenie istoty z innego świata zabłąkanej przypadkowo pomiędzy ludzi.
— Laudetur Jesus Christus! — pozdrowił cicho łamiącego się w ustawicznych ukłonach Kuternóżkę.
— Laudetur, laudetur! — zapiszczał tamten dyszkantem — Maledicatur autem Satanas, creatura Gehennae!
Ks. prałat, Dezydery Prawiński podniósł w górę brwi:
— Nie wzywaj pan imienia przeklętego nadaremnie!
— He, He! — zaśmiał się krótko Kuternóżka. — Przykazanie drugie brzmi trochę inaczej.
— Nie szermuj waćpan zbyt często imieniem szatana! — powtórzył przestrogę ksiądz.
— Innemi słowy: „Nie wywołuj wilka z lasu!“ — dopowiedział Pawełek, nie tracąc ani trochę kontenansu. I spokojnie, bez zmrużenia oka wytrzymał surowe spojrzenie ks. Dezyderego.
— Czem mogę służyć księżom dobrodziejom moim? — przerwał po chwili milczenia tonem swobodnym, bez cienia zakłopotania.
— Rzecz dziwna, — odezwał się dotychczas małomowny ks. Alojzy, — pan Kuternóżka zdaje się znać nas obu oddawna.
— Rzeczywiście, — potwierdził prałat, — ale skąd? Co do mnie, nie przypominam sobie, byśmy się gdzieś kiedyś już raz w życiu spotkali... Pan oddawna w naszem mieście?
— Od wczoraj, do usług ks. prałata, od wczoraj.
— Tem więc dziwniejsze.
Lewe oko Pawełka przymknęło się filuternie.
— Tajemnica kupiecka — rzekł, uśmiechając się słodko — tajemnica kupiecka, proszę księży dobrodziejów. Szef firmy powinien znać wszystkich w mieście, w którem ma zamiar założyć pracownię, na pół roku przedtem, proszę księży dobrodziejów — na pół roku przedtem.
— To szczególne — zauważył nagle ks. Dezydery, nie spuszczając zeń oczu. — To szczególne...
— Co takiego? — zagadnął słodziutko Kuternóżka. — Co takiego, księże prałacie?
— Twarz pańska przypomina mi chwilami kogoś znajomego. Ale kogo — dojść nie mogę.
— Widocznie ów ktoś nie musi być bliskim znajomym. Może jakiś spotykany na ulicy przez ks. prałata przechodzień.
— Być może. Zresztą teraz wyraz pańskiej fizjognomji znów się zmienił zupełnie i nie przypomina mi już w tej chwili nikogo.
— Bogu Najwyższemu chwała — odetchnął napół drwiąco, napół z ulgą pan Pawełek.
— Twarze czasem powtarzają się — rzekł zamyślony ks. Alojzy. — I tak podziwiać należy pomysłowość matki-natury, która na tyle typów różnych zaledwie parę stwarza do siebie podobnych.
— Święte słowa ks. doktora — nawet djabeł do djabła niepodobny, nie to człowiek do człowieka.
— Znowu wyjeżdżasz waćpan z djabłami?! — upomniał ks. Dezydery.
— Pardon! Taka to już moja paskudna nawyczka. Ale to tylko z wielkiej abominacji do nich, proszę mi wierzyć — tylko z wielkiego wstrętu do złego a ukochania sfer seraficznych, na honor. Ale czem mogę służyć księżom dobrodziejom moim?
— Przyszliśmy na zakupno odzieży i bielizny kościelnej — objaśnił ks. Dezydery, rozglądając się po sklepie. — Narazie jednak nie widzę tu tego, czego nam potrzeba. Widocznie nie urządziłeś się pan jeszcze zupełnie, panie Kuternóżka?
— Do usług księży dobrodziejów. Stroje i bielizna rzeczywiście dotychczas jeszcze nie wypakowane, lecz właśnie zabieraliśmy się do tego i skrzynie już pootwierane. Możemy gustować. Proszę bliżej do tych kufrów. Pietrek, podnieś wieko!
I zaczął po kolei wydobywać z wnętrza jedwabne ornaty i kapy bogato złotem szamerowane, haftami ozdobne z kolumnami z aksamitu lub mory, wzorzyste i w różnych kolorach, dalmatyki złociste z prawdziwego brokatu, stuły adamaszkowe, tuwalnie jedwabne i tiulowe, sukienki trójdzielne na cyborja i bursy do wiatyku.
Aż pojaśniało księżom w oczach od przepychu ozdób i artyzmu ornamentów.
— Piękny wybór — szepnął z uznaniem ks. Dezydery.
— Możeby zaraz spróbować, ks. prałacie? — kusił usłużny gospodarz. — O, ten zielony świąteczny obszyty złotym galonem z brokatu, co? Zaraz pomogę ubrać.
I nie czekając odpowiedzi, już wkładał księdzu przez głowę kosztowny, kapiący od złota ornat.
— Cudownie! Leży jak ulany! — zachwycał się, odstąpiwszy parę kroków i obserwując zdaleka. — Proszę przekonać się w lustrze! O tu, w kąciku, na tej ścianie.
Ponure oblicze prałata promieniało zadowoleniem; ornat rzeczywiście przypadł mu bardzo do gustu.
— Kusicielu — mówił z uśmiechem, wyrównując fałdy. — Kusicielu...
Kuternóżka już był przy drugiej pace i rozkładał przed gośćmi bieliznę kościelną. Ręce jego delikatne, niemal kobiece, z lubością ujmowały palki z lnianego płótna obszyte koronką, korporały haftowane, puryfikaterze, ręczniki i humerały. W palcach jego długich a wąskich, pokrytych pierścieniami ze szmaragdu i onyksu przesuwały się z cichym szelestem rażące oko bielą alby, tchnące specyficzną wonią świeżego płótna obrusy na ołtarze, komże batystowe, komeżki, pasy morowe czarne, manszety, kołnierzyki, koloratki, szarfy i kaszmirowe birety.
— A w tym zasieku — objaśniał, przechodząc do sąsiedniej skrzyni — mamy umbracula przed monstrancje w ramach złoconych lub politurowanych wedle żądania, antypedja haftowane w kwiaty lub liście winogradu i baldachimy z jedwabnego adamaszku z frendzlami. Ponadto sprzedajemy na metry po możliwie niskich i przystępnych cenach aksamit jedwabny i wytłaczany, brokat w desenie kwiatowe, adamaszek wełniany i bordeaux lub zielony plusz...
Prałat zatkał uszy przed potokiem wymowy Pawełka.
— Dość już, dość! — przerwał mu zniecierpliwiony. — Napełniłeś mi waćpan uszy szumem.
— Zupełnie jak diaboliczny Doktór z „Kordjana“ — odparował niezrażony Kuternóżka. — Ks. prałat znakomicie obznajomiony z poezją Słowackiego; znać silne reminiscencje literackie w jego stylu.
Ksiądz podniósł nań zdumione mocno oczy; widać było, że nie poczuwał się wcale do imputowanego mu znawstwa.
— Nic nie szkodzi, — drwił w dalszym ciągu Pawełek, — takie reminiscencje wychylają czasem nieoczekiwane przez nikogo głowy z pod progu świadomości.
Prałat spojrzał porozumiewawczo na swego duchownego towarzysza. Lecz ks. Alojzy jakby czemś zawstydzony uniknął tego spojrzenia, spuszczając nisko powieki na przeczysty lazur swych zamyślonych oczu...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wielki Post szedł coraz głębszy. Krucyfiksy na ołtarzach otulono w czarną krepę, księża przywdziewali do mszy fioletowe szaty, w świątyniach pod nieszpór rozbrzmiewały gorzkie żale: Kościół powoli wstępował we fazę ponurych rozmyślań i pokuty. W późne, marcowe popołudnia, gdy już chore słońce przedwiośnia, wkradłszy się przez szyby witraży, stroiło w pożegnalne glorje figury świętych i malowidła posowy, a wczesny zmrok wchodził w zmowę z cieniami po wnękach i niszach, rozlegały się w ciszy kościelnych ustroni jakieś szepty stłumione, wstydliwe westchnienia piersi przytłoczonych grzechem, krótkie, z głębi dusz skruszonych wydarte szlochania. Czasem przerywał szmery ust niewidzialnych poważny głos księdza, gdy spowiedź skończył i odpuszczenia udzielał; i wtedy padały z wnętrz konfesjonałów na rany dusz niby balsam kojący słowa ulgi, pokrzepienia, pociechy... Ego te absolvo.
A żniwo duchowe mieli tego roku spowiednicy nad spodziw obfite. Jakaś wielka, od lat niewidziana fala pokuty przeszła przez miasto i porwała w nurty żalu i kajań się serdecznych ludzkie pogłowie, że przypływem ogromnym w wichrze bólu i skruchy garnęło się tłumnie do stopni ołtarzy. Ks. Dezydery święcił pełny tryumf.
Bo też nigdy jeszcze nie rozgrzmiewał głos jego tak donośnie w murach kościelnych, nigdy jeszcze kazania jego nie zionęły takim żarem płomiennej wymowy jak w pamiętny dla mieszkańców miasta okres wielkopostny roku 19**. Prałat przeszedł sam siebie. Nauki jego wygłaszane z ambon katedry, kościoła farnego na przedmieściu, u św. Teresy, u O. O. Bonifratrów, rekolekcje dla kobiet u Św. Barbary i dla mężczyzn w kościele Św. Krzyża nacechowane były iście jehowiczną wielkością i siłą. Drżenie szło po rzeszach wiernych, gdy tam w górze nad łanem ludzkich głów ukazywała się jego postać wyniosła, imponująca i gdy zabrzmiał wśród arkad i transeptów głos jego potężny metaliczny, lapidarny. I zdawało się ludziom, że duch któregoś z biblijnych proroków wstąpił w chwili osobliwej w ciało tego olbrzyma i każe przez usta jego słowem dziwnie mocarnem, dla uszu grzeszników na miarę czasów Jehowy przeznaczonem. Migotały w niem błyskawice, szalał piorun, przelewała się purpura krwi; kazania ks. Dezyderego miały barwę ponurej czerwieni. Średniowieczny ich patos przejmował dreszczem i kruszył w proch dusze — posępna namiętność wyważała z zawiasów najoporniejsze wrzeciądze, druzgotała na miazgę skruchy najzatwardzialsze, posiódmym pierścieniem bastjonów opancerzone serca. Groza zawitała do świątyń Pańskich, straszliwa groza sądów Bożych i przygięła nisko ku ziemi krnąbrne karki...
I zląkł się szatan — przeniewierca na widok ludzkiego kajania i zadrżał na odgłos razów tarzających się w żalu pokutników. Od lat już, od wielu, wielu lat nikt nie przypuścił doń tak silnego ataku.
Bo treścią nauk wielkiego kaznodziei była walka z Przeklętym i Odrzuconym od oblicza Pana — walka tytaniczna, walka na śmierć i życie. Przytajonego od wieków za szańcami nauki i „oświaty“, unieszkodliwionego pozornie przez „postęp“, zagłuszonego śmiechem „światłej ironji w. XX“ wywlókł ks. Dezydery z mrocznych komyszy na jaśnie dnia i postawił pod pręgierz. I bił go pletniami z żelaza i cierni, smagał kańczugami gniewu i oburzenia, wyszarpywał szponami słów sępich z zaułków ludzkich serc, zawleczonych na głucho przędzą kłamstw kryjówek. Na pazury szło, na kły, na pięstuki...
Najgorliwszym słuchaczem ks. Dezyderego był Pawełek Kuternóżka. Oparty o podnóża ambony w czarnej, podniszczonej mocno zarzutce z podniesionym do góry kołnierzem łowił chciwem uchem każde słowo wielkiego kapłana. Czasem na ustach jego mięsistych, z dolną wargą wygiętą silnie nazewnątrz wałęsał się nieokreślony uśmiech napoły drwiący, napoły melancholijny, czasem wąsy długie, ku dołowi spuszczone poruszały się ruchem hamowanej konwulsji; po twarzy szarooliwkowej, porytej siatką zmarszczy i kolein przebiegał skurcz ponurej radości, a nerwowe oko lewe mrużyło się bez przerwy w bezliku drgawek.
Gdy po nabożeństwie lub po nauce rekolekcyjnej prałat opuszczał kościół bocznemi drzwiami przez zakrystję, na progu czekał już nań Pawełek, by wśród głębokich ukłonów i tysiącznych pochwał na temat kazania uprowadzić go z sobą do „pracowni z dewocjonaljami“.
I rzecz szczególna — ksiądz nigdy nie odmawiał. Pociągnięty magnetycznym wpływem tego dziwnego człowieka, szedł z nim chętnie do sanktuarjów sklepowych, w których spędzali razem długie godziny wieczorne na wspólnej lekturze i debatach. Kuternóżka otwierał kluczem sekretnym duży, łosiową skórą obity kufer i gościnnie dzielił się z prałatem jego zawartością. Z przepaścistego wnętrza skrytki wynurzały się ku światłu wieczornej lampy stare, stęchlizną czasu trącące księgi, pergaminy i rękopisy, średniowieczne rozprawy o djable i jego praktykach, traktaty o przewrotności demonów i demonolatrji. Przed oczyma niesamowitych przyjaciół roztwierały się ponure perspektywy zamierzchłych wieków rozświetlane krwawą łuną stosów autodafe. Z posępnych kraterów mroku wychylała się smagła postać „Nadolnego Pana“ z twarzą wykrzywioną w grymas uśmiechu i przeoraną spazmem bólu bez kresu, bez granic. Przed zdumionem ich spojrzeniem przeciągały rzesze półobłąkanych kobiet, nagich, bezwstydnych, płcią opętanych — pełniły się ohydne akty spółki z djabłem — odprawiały świętokradcze zbory i ceremonje...
Ks. Dezydery chłonął w siebie straszliwą lekturę z zaciekłością i furją fanatyka: w przeciągu tygodnia opanował zrąb demonologicznej literatury. Pawełek podsycał żar i dolewał oliwy, to tu, to tam dorzucając jakąś trafną uwagę, podsuwając domysł, uzupełniając luki. Usłużny, grzeczny a skromny nie imponował swą wiedzą; usuwał w cień swą nikłą osobę, a wysforowywał na plan pierwszy gigantyczny kontur szatana.
I wychodził ks. Dezydery z „pracowni“ Kuternóżki przejęty świętą grozą zła i grzechu, umocniony w zbożnej nienawiści do pana piekieł i podjudzony przeciw niemu do ostateczności. To też kazania jego stawały się z dnia na dzień bezwzględniejsze, z dnia na dzień świstały donioślej z ambon smagańce jego słów.
Za przykładem prałata katedralnego poszli inni księża, zwłaszcza mnisi i O. O. Misjonarze i wszystkie kościoły drżały od echa piorunów miotanych z kazalnic na Przeklętego.
A Pawełek słuchał i cichutko chichotał. Mały, pocieszny człeczyna...
Wkrótce przyszedł czas na owocobranie. I zaprawdę bujnie obrodziła roku tego winnica Pańska i uginała się potycz winogradu od gron pełnych, soczystych, lubo w smaku cierpkich. Pod stopy konfesjonałów przypadały tłumy obłąkanych grzechem kobiet, by w obliczu kapłana zrzucić brzemię uczynków cielesnych, słów lubieżą sytych i myśli pochutliwych. Padały w uszy spowiedników wyznania straszliwe, od lat niesłyszane i zalewały im zamyślone twarze łuną wstydu i sromu. Wywabiony z zaułków, wywołany z głuchych ostępów djabeł zdawał mścić się za przerwanie mu wiekowej drzemki i rozpuścił z pasją swe wściekłe zagony. Przeto tarzały się dusze w kale porubstwa i żalu kajania...
Wtedy Pawełek poddał przyjacielowi myśl odprawiania drogi Krzyżowej poza obrębem świątyń.
Uważa ks. prałat, — tłumaczył mu, mrugając okropnie lewem okiem, — chodzi o wywołanie większego wrażenia. Trzeba przerzucić punkt ciężkości obrzędu poza mury kościoła; w czterech zamkniętych ścianach wszystko jakoś kurczy się i gubi — a tu konieczny jest efekt i silny, szeroki gest. Potrzebną jest nieodzownie przestrzeń i jej patos. Sam trud fizyczny wędrówki od stacji do stacji zrobi swoje; poza tem łatwiej nasuną się analogje z pierwowzorem Kalwarji Chrystusowej i narzucą potęgą sugestji pożądany nastrój.
— Tak, tak, masz waćpan słuszność, ale gdzie tu znaleźć odpowiedni teren? Sądzą, że dziedziniec farny niebardzoby odpowiadał celowi.
— Naturalnie, że nie. Lecz czy nie możnaby tak poprosić O. O. Bonifratrów o odstąpienie nam na czas wielkopostny klasztornego ogrodu? Teren wspaniały, wymarzony! Te terasy, te zakręty!
Oczy ks. Dezyderego zapłonęły entuzjazmem.
— Wyborny pomysł! Jedyne miejsce! Dziś jeszcze pomówię z przeorem.
Jakoż pomówił i uzyskał pozwolenie. Pawełek natychmiast po otrzymaniu przychylnej odpowiedzi zabrał się do urządzenia drogi i przez parę dni niemal nie wychodził z klasztornego ogrodu. Otoczony zastępem gorliwych cieśli, którzy dla pobożnego celu dobrowolnie ofiarowali swe usługi, budował na zboczach ogrodowych kapliczki, wznosił krzyże i stylizował stacje. W połowie czwartego tygodnia Wielkiego Postu przygotowania ukończono i w najbliższy piątek, d. 7 kwietnia odprawiono po raz pierwszy drogę Krzyżową pod otwartem niebem.
Dzień był przecudny. Wiosenne słońce, zatoczywszy półpełny krąg na błękicie, skłaniało się powoli ku zachodnim zrębom i cisza ogromna, popołudniowa rozpięła się nad ogrojcem. Około godziny piątej wielka rzesza wiernych zgromadzona u wrótni wchodowej zanuciła starą a rzewną „Skargę Matki Boskiej pod krzyżem“ i za przewodem ks. Dezyderego ruszyła ku pierwszej stacji.
Droga wiła się krętą linją dookoła wzgórza ogrojcowego; nad wysypaną piaskiem i żwirem ścieżą nachylały się nagie jeszcze spławy drzew, przecinając posowę nieba siatką czarnych konarów i gałęzi. Miejscami droga rozszerzała się w przestronną wstęgę traktu, ściany parowu rozstępowały się na boki lub zapadały pod poziom i odsłaniał się widok na majaczejące wdali kontury Karpat. Pod zorzę wieczorną, co krwawą skargą rozlała się tam hen, hen na zachodzie, brzmiała melodja łysogórskiej pieśni. Wiatr przedzmierzchowy, z dalekich gór rodem, wiatr, co przywędrował aż tutaj parowami rzek i wód skalnem wydrożem, porywał na ścigłe skrzydła i niósł w przestrzeń słowa stare, czcigodne, duchem praojców przejęte:
— Synku miły i wybrany,
Rozdziel z Matką Swoje rany! A wszakom Cię, Synku miły, w Swem sercu nosiła
A takieć Tobie wiernie służyła!...
Przemów k Matce, bych się ucieszyła,
Bo już idziesz odemnie, moja nadziejo miła!...
Tak doszli do stacji pierwszej. Na obszernej, krzewami ożyn i ligustru obrzeżonej platformie wznosiła się ku niebu niby akt strzelisty kapliczka z wizerunkiem Jezusa postawionego przed sądem w pretorji.
Umilkła pieśń, stanęły procesyjne feretrony, przywarli do ziemi ludzie. Na czoło orszaku wysunął się zastęp mnichów w podniesionych do góry kapturach i zaintonował głębokim chórem pieśń nową:
— Rozmyślajmy dziś, wierni chrześcijanie,
Na śmierć okrutną Jezusa skazanie,
Gdzie niewinnego Piłat dekretuje,
Z łotry winuje...
Melodję przeciągłą i smutną jak jęk jesiennej wichury pochwyciła ze strony przeciwnej rota pielgrzymów i odpowiedziała zgodnym refrenem:
— Gdzie niewinnego Piłat dekretuje,
Z łotry winuje.
Wtedy lud klęczący w szerokim półkręgu dokoła stacji podjął nutę i wzmocnił rezonansem setek piersi. I płynęła w dal siną, podwieczorną niby echo — wspomnienie zamierzchłych zdarzeń ocknione po wiekach w klasztornym zakątku odległej, polskiej krainy...
Ruszyli w dalszą drogę. Otwierał pochód prałat w asyście dwóch kleryków, za nimi szedł orszak mnichów i pątników wędrownych z Pielgrzymem Żytomierskim na czele, potem mniszki i siostry zakonne, nakoniec rzesza wiernych i pokutników. Ponad ludzkiem pogłowiem jak statek na barkach fali kołysała się woskowa figura Chrystusa naturalnej wielkości; wyniosła postać Zbawiciela obnażona z szat, z krwawemi pręgami razów na plecach pochyliła ku piersi ukoronowaną cierniami głowę i zwiesiła spętane powrozami ręce w bezwładzie zdania się na dolę. Płonące dookoła Niego olbrzymie świece — triangały pozatykane w żelazne ucha na brzegach feretronu oświetlały twarz umęczoną i bolesną nad miarę. I wysterczał z ponad żywopłotu świec Bogoczłowiek umęczony okrutnie i smutny aż do zgonu niby wieczysty symbol — pamiątka ludzkiej złości i ludzkiego pohańbienia. Ecce homo!...
W jakiejś chwili spojrzenia roty krzyżowej kierowane jakby tajemną wolą skupiły się wszystkie na tym gorejącym feretronie i z piersi tysiąca buchnęła lawiną rozdzierająca pieśń:
— Ludu Mój, ludu, cóżem ci uczynił?...
Gdy dochodzili do stacji piątej wzniesionej po prawej stronie drogi na piaszczystym wydmuchu w okolu czterech wierzb płaczących, wystąpił z grona pątników zgarbiony, w bronzowy habit przyodziany Pielgrzym z Żytomierza. Pokutnik, kryjąc twarz pod skrzydłami szerokiego kaptura, wyprzedził czoło procesji i schyliwszy się przed kapliczką stacyjną, podjął z ziemi i dźwignął duży, drewniany krzyż...
Gdy nadciągnęła reszta orszaku, ks. Dezydery ukląkł przed wizerunkiem Chrystusa upadającego pod krzyżem i pozdrowił Go słowami napół pieśni, napół molowego recitativa:
— Kłaniamy Ci się, Chryste i błogosławimy Tobie!
— Żeś przez Krzyż Twój święty świat odkupić raczył — dopowiedziały tłumy i przeszły zaraz do motywu zasadniczego stacji:
— Cyreneusza pod ciężar krzyżowy
Przyjmuje Jezus; a wszystkim gotowy
Zapłacić niebem, kto Mu w tej ciężkości
Ulży z litości.
Za przykładem Pielgrzyma z Żytomierza poszło kilkunastu pątników, biorąc na barki brzemię krzyży, których stos wielki leżał przygotowany na stopniach kapliczki. Odtąd aż do końca drogi wstępował w górę las krzyżowy i wahały się czarne ramiona rozpostarte nad głowami ludzi złowieszczem błogosławieństwem...
Przy stacji szóstej wysunęła się z grona zakonnych dziewic młoda, przecudnej urody mniszka i trzymając wysoko nad głową śnieżnobiałą chustę z wizerunkiem twarzy Chrystusowej, stanęła na czele pochodu. Wtedy lud, zakołysawszy się falą zbożowego łanu, uczcił krzyżowy postój pieśnią rzewną a prostą:
— Pełna gorzkości święta Weronika
Smutne łzy lejąc, z Panem się spotyka,
A gdy twarz Jego tuwalnią ociera,
Portret odbiera.
Lecz zanim zabrzmiały powrotnem echem słowa refrenu, zaszło coś niespodzianego. Oto Pielgrzym z Żytomierza zapatrzony w przodownicę orszaku jak w wizję z zaświatów, wyciągnął ręce i począł iść ku niej w zachwycie; oczy opętane pięknością dziewicy tonęły w jej twarzy, usta drżące od dreszczy ekstazy powtarzały szeptem upojenia:
— Weronika! Weronika! To ona! To ona!
Krzyż pokutny obsunął mu się z ramion i z głuchym stękiem upadł na ziemię. Powstało zamieszanie. Ludzie zaczęli szemrać, ozwały się głosy zgorszenia. Wtedy opamiętał się. Nasunął pielgrzymi kaptur, podjął krzyż i chwiejnym, kulawym krokiem wmieszał się w tłum. Przycichła na moment melodja odżyła wzmocnionym akordem i wypełniła sobą po brzegi chwilową przerwę. Procesja ruszyła w dalszą drogę...
Tak szli od stacji do stacji wśród modłów, psalmów i pieśni, wspinając się na coraz to wyższe kondygnacje wzgórza. Długi, czarny wąż ludzki wił się wielokrotnym przegubem po zboczach klasztornej góry, krzepł w chwilowem stężeniu i znów pełzał ku wyżom... Tymczasem słońce zwisło na krańcach horyzontu i oparło ogromną, czerwoną pawęż o jego podnóża. Posępne, stalowosine złoża chmur rozciągnęły się nad niem kształtem ławicy i odcięły od reszty nieba. Więc konało samotne pod osłoną kirów...
Droga dobiegała końca. Już gorzał w szkarłacie zachodu szczyt Golgoty nagi, skalisty, z trójcą krzyży. Promienie dogasającego słońca otoczyły je ponurą glorją i krew zdawała się ściekać z rozpiętych ich ramion. I stały w posoce agonji trzy drzewa męki, kaźni i sromu i wygrażały niebu kikutami uschłych rąk. Jakieś duże, żałobne ptaki, które usiadły im na barkach, lśniły zdaleka w pokrwawiu słońca czarnometalicznym połyskiem skrzydeł...
Siostry zakonne zaintonowały „Stabat Mater“. Jakby wywołany słowami gorzkiej pieśni, zerwał się skądś od parowów wiatr i przeszybowawszy chyżym przelotem przez Kalwarję, zapadł gdzieś po tamtej stronie góry w ogrojcowym jarze. Od miasta nadpłynęły dźwięki zegarów: biła godzina szósta. Ludzie poklękali. Ks. Dezydery przystanął i wzniósł rękę do błogosławieństwa. W promieniach żegnającego świat słońca ręka ta rzuciła na drogę cień ogromny, daleki w zasięgu i nasycony czernią. A kontur jego był dziwny: na piasku ścieżki zarysował się ostro profil kozła; wytknięta w przestrzeń para rogów wyzywała do walki, garbaty nos z wykrojem ust pod spodem poruszał się z wyrazem sardonicznego szyderstwa, przedrzeźniała się światu kosmata broda...
— Benedico vobis! — błogosławił kapłan...
Szmer powstał w szeregach orszaku.
— Co to?! Popatrzcie tam, na ścieżkę!...
Zobaczyli złowieszczy cień. Ks. Dezydery rzucił okiem na widmo swej ręki i natychmiast opuścił ją wdół. Lecz spostrzegł się za późno. Ludzie z czoła pochodu ujrzeli już szatański wizerunek, i podawali sobie wiadomość z ust do ust. Po chwili wiedzieli wszyscy. Po tłumie procesyjnym przeszedł niesamowity lęk i groza. Wśród ostatnich akordów dogorywającej pieśni odezwały się nagle histeryczne łkania kobiet. Jakieś dwie mniszki wybuchnęły spazmatycznym śmiechem i tocząc z ust pianę, rzuciły się w konwulsjach na ziemię. W tej chwili słońce zgasło. Gwałtowny zmrok runął od zachodnich rubieży świata i zalał poćmą przestworza. W wąwozach rzecznych zawył wicher i przypuścił szturm do ogrojca. Zakręcił piaskiem ścieży, zawrócił piekielnego młyńca i zaczął borykać się z szkieletami drzew. Ze świstem wiatru i skrzypem rozchwierutanych konarów mieszały się krzyki mężczyzn i jęki kobiet. Przy blasku zapalonych nagle pochodni ujrzano, jak krzyże golgotowe z głuchym trzaskiem zwaliły się na ziemię; zwycięski orkan porwał ich odłamki i siepnął niemi o wystercz skalną na zboczu drogi. Na kirach nieboskłonu zaświtał krwawy zygzak piorunu i wśród ogłuszającego huku uderzył w wieżę farnego kościoła.
— Boże, bądź nam miłościw! — szeptały zbielałe wargi. — Boże, zmiłuj się nad nami!
Zwinięte w kabłąk postacie wiły się w skurczach nerwowego ataku na ścieżkach i u stóp kapliczek, tarzały się w konwulsyjnych podrzutach po spychach wzgórza, staczały bezwładem rzeczy martwych w gardziele parowów. Popłoch i rozprzężenie wtargnęły dzikim zastępem w łono ludzkiej rzeszy, wybladły strach rozszerzył źrenice, zakłańcał zębami. Rzucili się do ucieczki...
Smagani biczami dżdżu, olśnieni blaskiem błyskawic, odurzeni hukiem gromów pędzili ludzie naoślep przed siebie, potykając się o ciała leżących, przewracając na kamieniach, tłukąc o pnie drzew. Wśród nieprzeniknionych ciemności długo jeszcze rozbłyskiwał ogród klasztorny ogniami żagwi migających to tu, to tam w szalonej gońbie rozpętanych świateł. A koło godziny dziesiątej w nocy, gdy już przeszła burza i ścichły pioruny, wyruszył z opactwa O. O. Bonifratrów furtą do ogrodu zastęp ojców z latarkami. Przy nikłem świetle lampek i kaganków szukali na szkarpach ogrojcowych zabłąkanych braci i omdlałych sióstr. I znaleźli kilkoro.