Człowiek śmiechu/Część druga/Księga czwarta/Rozdział ósmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ ÓSMY
Jęki

Po zatrzaśnięciu drzwi poczęto iść dalej.
Droga szła korytarzem.
Nie zatrzymano się nigdzie u wstępu. W owych czasach nie znano żadnych kancelaryj. Więzienia wtedy nie bawiły się w bazgraniny. Poprostu zamykały się za kimś, często nawet same nie wiedząc czemu. Dosyć im było być więzieniami i mieć zawsze pełno więźniów.
Stosownie do wymagań miejsca, orszak zmuszony był mocno się przedłużyć. Szli prawie gęsiego; wapentake na czele, potem Gwynplaine, potem urzędnik straży bezpieczeństwa, następnie pochołkowie miejscy, idący szykiem ściśniętym i niejako szczelnie zatykając sobą korytarz poza Gwynplainem. Przejście się zwężało; wkrótce Gwynplaine obiema łokciami ścian dotykał; sklepienie z kamieni, silnie osadzanych w wapno, miejscami zaokrąglało się w łukowatości z granitowej oprawy; wtedy trzeba było schylać czoło z ostrożnością; aniby tu podobna biegiem się puścić; najbystrzejsza ucieczka krok za krokiem iśćby musiała; kiszka ta miała liczne skręty; wogóle wnętrzności wszelkie, tak więzienne jak i ludzkie, są zawiłe; tu i owdzie, raz z prawej, drugi raz z lewej strony, czworoboczne i okratowane w murze przecięcia dozwalały widzieć schody, jedne wgórę, drugie wdół się zapuszczające. Przybyli wreszcie do jakichś drzwi zamkniętych, te się otworzyły, przeszli przez nie, znowu się zamknęły. Następnie dwoje jeszcze innych otworzyło się i zamknęło na ich drodze, nigdzie nie dając znaku ludzkiej pomocy. Jednocześnie, w miarę zaciskania się przejścia, opuszczało się również sklepienie, tak że wkrótce niepodobna było iść inaczej jak ze spuszczoną głową. Ściany ociekały wilgocią; od sklepienia spadały raz wraz chłodne krople; podłoga przejścia była śliska jak wnętrzności. Ów półcień pierzchliwy, będący dotąd jedyną w tem miejscu światłością, coraz nieprzenikliwszym się stawał; powietrza wreszcie zaczynało braknąć. Ale co w tem było najmocniej przerażającego, to, że droga ciągle wdół zstępowała.
Aby się jednak na tem spostrzec, trzeba było pewnego skupienia uwagi. W ciemnościach wszelka łagodna pochyłość dziwnie bywa złowroga. Nic okropniejszego jak nieświadomość celu, ku którem u prowadzą nieznaczne obniżenia.
Zstępować jest to wstępować w grozę rzeczy nieznanych.
Jak długo szli w ten sposób, Gwynplaine określićby nie umiał. Płaszczone w tej niemiłosiernej prasie hydraulicznej, jaką jest trwoga, chwile do nieskończoności się wyciągają.
Nagle zatrzymano się.
Ciemności były nie do przebicia.
Przejście w tem miejscu zdawało się nieco szersze.
Gwynplaine usłyszał nagle tuż obok siebie dźwięk jakiś, z którymby tylko brzęk chińskiego gongu porównać można; niby rozgłośne uderzenie w pokrywę otchłani.
To wapentake żelazną laską swoją drugie jakieś żelazo potrącił.
Żelazo to było drzwiami.
Nie drzwiami wykręcającemi się na zawiasach, ale tylko czemś, co się podnosi i spuszcza, na podobieństwo brony zwodowej.
Natychmiast coś zgrzytnęło przeraźliwie i Gwynplaine ujrzał nagle czworoboczny kawałek światła. Zgrzyt ten sprawiała blacha żelazna, wsuwająca się zwolna w sklepienie w sposób, w jaki się podnosi deszczułka od pułapki.
I oto okazał się wyłom w ciemności.
Światłość ta nie była jeszcze światłością, był to zaledwie słaby brzask. Dla rozszerzonej jednak źrenicy Gwynplaina blada ta, ale nagła jasność była zrazu niby uderzeniem błyskawicy.
Czas jakiś nic rozróżnić nie mógł.
Rozpatrzyć się w olśnieniu tak samo jest trudno, jak widzieć w nocy.
Poczem stopniowo, kiedy źrenicę jego, oswojoną z nowem wrażeniem, światłość ta, zrazu nazbyt żywa, razić już przestała, spróbował zapuścić wzrok swój w ten ziejący przed nim otwór więzienny, i oto co ujrzał przy świetle bardzo bladej jasności.
U stóp jego może z jakich dwadzieścia wysokich, ciasnych, stromych, zaledwie zgruba ociosanych i bez żadnej poręczy schodów zapuszczało się w głąb jakiejś pieczary dosyć rozległej.
Pieczara ta była okrągła, o sklepieniu ostrołukowem przyduszonem, jak bywa w podziemiach, ponad któremi natłoczono nazbyt ciężkie budowle.
Wycięcie, w którem odsunęły się były w górę owe drzwi żelazne, znajdowało się już w samem sklepieniu, tak, że z wysokości tej wzrok zagłębiał się w pieczarę, jakby w wnętrze studni.
Jak powiedzieliśmy, pieczara bardzo była rozległa, i gdyby to być miała cembrowina studni, podobną studnię wyżłobiliby chyba cyklopi. Gdyby zaś ją nazwać dołem, mógł to być tylko potrzask na lwy lub tygrysy.
Pieczara nie miała żadnej podłogi. Zewsząd ziemia tylko wilgotna i zimna, jak w przepaścistych głębiach.
Pośrodku tej pieczary cztery grube ciężkie słupy podtrzymywały rodzaj ostrołukowego sklepienia, którego wiązadła, zbiegając się u szczytu, zarysowywały niby wnętrze mutry. Przysionek ów, podobny do podniebień, pod któremi umieszczano sarkofagi, wzbijał się aż do szczytu pieczary i stanowił w niej niby rodzaj środkowej komnaty, o ile komnatą nazwać można oddzielenie otwarte na wszystkie strony, zamiast zaś czterech murów, czterem a tylko słupami odgraniczone.
Od szczytu tego sklepienia zwieszała się mosiężna latarnia, krągła i okratowana, jakby okno więzienne. Padała z niej na słupy, na sklepienia i na kolisty mur, niewyraźnie wokoło widniejący, bladawa światłość poprzecinana snopami cieniów.
Ta to światłość zrazu olśniła była Gwynplaina. Obecnie wydawała mu się już tylko zakopconą ledwie czerwonością.
Zresztą nie było innego światła w tem podziemiu. Nigdzie ani okna, ani drzwi, ani choćby jakiego takiego otworu.
Pośród czterech słupów, właśnie tuż pod latarnią, w miejscu, gdzie padało światła najwięcej, na ziemi, wykreślało się coś białego i dziwnie przerażającego.
Było to coś leżącego na grzbiecie. Widać tam było głowę ludzką z przymkniętemi oczyma, dalej ciało, którego piersi i brzuch okrywała jakaś kupa bezkształtna, i wreszcie dwoje rąk i nóg wyciągniętych na sposób rozkrzyżowania świętego Andrzeja ku czterem słupom, wspierającym sklepienie za pomocą silnie przytwierdzonych u pierścienia ich łańcuchów. Postać ta ludzka, ułożona jakby do poćwiartowania, śnieżyła się lodowatą białością trupa. Ciało było zupełnie nagie.
Gwynplaine, skamieniały z przerażenia, spoglądał na to z wysokości schodów.
Nagle usłyszał rzężenie.
Trup ten był żyjącym człowiekiem.
Tuż obok tego widziadła, pod jednym z łuków przysionka, na wyniosłem krześle, mającem podstawę z szerokiej kamiennej płyty, siedział starzec jakiś w szacie czerwonej, blady, nieporuszony, złowrogi, z pękiem róż w ręku, a po jego dwóch stronach dwaj jacyś inni ludzie okryci długiemi czarnemi opończami.
Ów pęk róż wcale niewłaściwie zadziwił Gwynplaina. Wszystkim bowiem wiadomo, że prawo sądzenia z kwiatami w ręku jest oznaką urzędu, zarazem królewskiego i miejskiego. Toż lord major Londynu do dziś dnia jeszcze zasiada na sądy w sposób podobny. Dopomagać sędziom do sądzenia z dawien dawna bywało w Anglji obowiązkiem najwcześniejszych róż wiosennych.
Otóż starzec, siedzący w owem krześle, był poprostu potężnym szeryfem hrabstwa Surrey.
Rzeczywiście, w postawie swojej posiadał on wspaniałą sztywność Rzymianina, powołanego do najwyższych godności.
Krzesło też jego było jedynem siedzeniem, jakie się znajdowało w podziemiu.
Tuż obok krzesła stał stół, zarzucony papierami i księgami, na którym także leżał długi, biały pręt szeryfa.
Ludzie, stojący po dwóch bokach szeryfa, byli to dwaj doktorzy, jeden medycyny, drugi prawa, ten ostatni, na pierwszy rzut oka odznaczający się sposobem urządzenia peruki w czepiec. Obadwaj czarne mieli szaty, jeden sędziego, drugi doktora medycyny. Podobni ludzie bowiem zawczasu już nosić mogą żałobę po tych, których uśmiercają.
Poza szeryfem, na zrębie kamiennej płyty, siedział zgięty pisarz w okrągłej peruce, z piórem w ręku, w postawie człowieka gotowego do pisania; kałamarz stał obok niego na płycie, grubą plikę miał na kolanach, na niej zaś szeroką pergaminową kartę.
U nóg jego leżał na ziemi worek z aktami; podobnych do dziś dnia używają w Anglji adwokaci.
Opodal stał plecami o słup oparty, z rękoma na piersiach skrzyżowanemi, człowiek w ubraniu z bawolej skóry. Był to katowski pachołek.
Ludzie ci wszyscy w nieruchomych swoich a groźnych postawach zdawali się być niejako w głaz zaklęci wokoło spętanego łańcuchami nędzarza. Milczenie było tak głębokie, że usłyszałbyś przelatującą muchę.
Ponad tem wszystkiem unosił się w powietrzu spokój jakiś potworny.
Krypta Beauchamp Tower długo służyła do tego celu, podobnie jak podziemie więzienia Lollard’s. Istniało także podobne miejsce, które dzisiaj jeszcze można zobaczyć w Londynie, zwane „les vault de Lady Place“. W tej komnacie znajduje się komin do rozpalania żelaza.
Obraz, który Gwynplaine miał przed oczyma, był nie czem innem, jak podziemną katownią. Podziemi podobnych mnóstwo było w Anglji.
Wszystkie więzienia z czasów króla Jana, a do takich i Southwark się liczył, miały swoje podziemne katownie.
To, co teraz nastąpi, działo się często w Anglji, i mogłoby, w ostateczności, w postępowaniu kryminalnem, znaleźć miejsce nawet dzisiaj; gdyż wszystkie te prawa jeszcze istnieją. Anglja daje dziwne widowisko barbarzyńskiego kodeksu żyjącego w zgodzie z wolnością. Pożycie to jest zresztą doskonałe.
Jednakże pewna nieufność byłaby na miejscu. Gdyby nadeszło jakieś przesilenie, obudzenie się kar nie byłoby niemożliwe. Prawodawstwo angielskie jest oswojonym tygrysem. Łasi się, ale chowa jeszcze pazury.
Mądrze jest obcinać prawom paznogcie.
Prawo nie zna prawie ludzkich praw. Z jednej strony jest prawodawstwo, z drugiej ludzkość. Filozofowie protestują; ale wiele czasu jeszcze przejdzie zanim sprawiedliwość ludzka połączy się ze sprawiedliwością.
Poszanowanie prawa; to wyrażenie angielskie. W Anglji do tego stopnia czci się prawa, że się ich nie znosi. Objawia się tę cześć, nie wykonywując ich. Stare prawo popada w zgrzybiałość tak, jak stara kobieta; ale się tych staruszków nie zabija. Przestaje się je wykonywać, oto wszystko. Wolno im myśleć, że są zawsze piękne i młode. Pozwala się im marzyć, że istnieją. Ta grzeczność nazywa się szacunkiem.
Obyczaj normandzki jest już bardzo pomarszczony; nie przeszkadza to niejednemu sędziemu angielskiemu mizdrzyć się do niego. Miłośnie chowa się okrutny stary grat, jeżeli jest normandzki. Cóż okrutniejszego nad szubienicę? W 1867 r. skazano człowieka[1] na poćwiartowanie; ćwierci jego miały być wręczone kobiecie, królowej.
Ale tortura nigdy w Anglji nie istniała. Tak przynajmniej twierdzą dzieje; przecież powaga to nielada.
Maciej z Westminsteru zaznacza, iż „prawo saksońskie, wielce łaskawe i dobroduszne“, nigdy zbrodniarzy śmiercią nie karało, dodając przytem: „poprzestawano tylko na ucięciu nosa, wyłupieniu oczu i wyrwaniu części odznaczających płeć“. Tylko!
Gwynplaine osłupiały u szczytu schodów począł drżeć od stóp do głowy. Czuł wszelkie możliwe dreszcze. Jednocześnie szukał w myśli, jaką też mógł popełnić zbrodnię. Po przerażającem milczeniu wapentake’a przyszło z kolei katowni widowisko. Był to krok naprzód, ale krok pełen grozy. Widział, jak coraz mocniej zaciemnia się ponura zagadka tajemniczych potęg, którą się czuł oplątany.
Postać ludzka, leżąca na ziemi, jęknęła raz powtórny.
Gwynplaine uczuł, jakby go zlekka popchnięto za ramię. Pochodziło to od wapentake’a.
Gwynplaine zrozumiał, że trzeba zejść na dół.
Usłuchał.
Powoli zaczął zstępować po schodach. Stopnie te były bardzo wąskie, miały zaś z jakie dziewięć cali wysokości. Do tego, jak powiedzieliśmy, nie było nigdzie poręczy. Należało tedy schodzić z wielką ostrożnością. Poza Gwynplainem, o dwa stopnie dalej, szedł wapentake ze swoją laską w ręku, za nim zaś, w podobnej odległości, urzędnik od straży bezpieczeństwa.
Gwynplaine, schodząc po tych stopniach, czuł jakby zapadanie w otchłań wszelkiej nadziei.
Była to niby śmierć powolna. Każdy stopień nowoprzebyty zdawał się po jednem świetle w nim przygaszać. W ten sposób, coraz bledszy, przybył wreszcie aż na sam dół.
Nawznak powalone i łańcuchami do czterech słupów przygwożdżone widmo nie przestawało rzęzić w sposób śmiertelny.
Z mglistego cienia dał się słyszeć głos:
— Zbliż się.
To szeryf przemawiał do Gwynplaina.
Gwynplaine postąpił krokiem.
— Bliżej — rzekł głos.
Postąpił jeszcze.
— Tu, blisko — rzekł znowu szeryf.
W tem miejscu urzędnik straży bezpieczeństwa poważnie i uroczyście szepnął w ucho Gwynplaina:
— Stoisz przed obliczem szeryfa hrabstwa Surrey.
Gwynplaine podszedł aż ku delikwentowi, rozkrzyżowanemu w środkowej nawie. Wapentake i jego towarzysz zatrzymali się opodal, dozwalając Gwynplainowi iść, gdzie mu kazano.
Kiedy on, doszedłszy do środkowego przysionka, ujrzał nareszcie zbliska ów przedmiot okropny, który się żyjącym człowiekiem okazał, przestrach jego do najwyższej doszedł potęgi.
Rozkrzyżowany człowiek najzupełniej był nagi, z wyjątkiem tylko wstydliwego łachmana, którym był niżej pasa przewiązany. Możnaby to nazwać liściem figowym tortury. Skromny ten kawałek płótna u Rzymian succingulum się nazywał, christipannus zaś w obyczaju gockim, z czego stary żargon galijski zrobił cripagne. Jezus nagi na krzyżu miał tylko ten łachman.
Nieszczęśliwy, któremu się Gwynplaine bacznie przypatrywać począł, zdawał się mieć z jakie lat sześćdziesiąt. Łysy był. Białawe włosy jeżyły mu się na brodzie. Zamykał on oczy, a otwierał usta. Wtedy widać było wszystkie jego zęby. Twarz jego chuda i koścista była już podobna do trupiej głowy. Ręce jego i nogi, przykrępowane łańcuchami do czterech kamiennych słupów, wyobrażały niby głoskę X. Na piersiach jego i brzuchu położona była gruba blacha żelazna, a na niej kilka potężnych kamieni. Rzężenie, wychodzące z płuc tego człowieka, niekiedy było tylko tchnieniem, ale niekiedy znowu wybuchało rykiem.
Szeryf, nie porzucając swojej wiązanki róż, wziął ze stołu biały pręt i, trzymając go prostopadle, rzekł uroczyście:
— Posłuszeństwo panującemu!
Poczem znowu położył pręt na stole.
Następnie, z powolnością dzwonu, bijącego podzwonne, bez najmniejszego uniesienia, tak nieruchomy, jak sam delikwent, podniósł głos głęboko brzmiący pod sklepieniem.
Mówił on co następuje:
— Człowiecze, który tu leżysz łańcuchami spętany, posłuchaj po raz ostatni głosu sprawiedliwości. Wyprowadzony zostałeś z twojego dotychczasowego więzienia i tu przed moje oblicze przywiedziony. Zapytywany w sposób prawem zalecony, formaliis verbis presus, na wszelkie po wielekroć powtórzone ostrzeżenia i uwagi najmniejszego nie mając względu, podając raczej ucho niegodziwym podszeptom zawziętej przewrotności, zaciąłeś sobie usta uporczywem milczeniem i ani chciałeś dotąd dawać odpowiedzi. Zaprawdę niegodziwa to jest swawola, stanowiąca, jak wszystkim wiadomo, pośród karygodnych czynów cashlitu występek a nawet zbrodnię oversenessy.
W tem miejscu czepcowy urzędnik, stojący po prawym boku szeryfa, wtrącił obojętnym tonem, mającym w sobie coś dziwnie grobowego:
— Overhemessa. Statut Alfreda i Godruny. Rozdział szósty.
Szeryf ciągnął dalej:
— Wszelki człowiek szanuje prawo, z wyjątkiem tylko zbójców czyhających po lasach, kędy daniele płodzą swoje małe.
Niby dzwon, uderzający wślad drugiego dzwonu, urzędnik czepcowy wtrącił znowu w tem miejscu:
Qui faciun vastum in foresta, ubi dammae solent fauninare.
— Ten, kto odmawia odpowiedzi wobec rządu — mówił znowu szeryf — jest podejrzewany o każdego rodzaju występki. Przypuszcza się o nim, że jest zdolny do wszelkiego złego.
Tu znowu wtrącił urzędnik czepcowy:
Prodigas, devorator, profusus, salax, ruffinus, ebriosus luxuriosus, simulator, consumptor patrimonii, elluo, ambro et gluto.
— Wszelkie występki — ciągnął dalej szeryf — przypuszczać dozwalają wszelkiej zbrodni. Kto się do niczego nie przyznaje, ten wszystko wyznaje. Kto wobec pytań sędziego w uporczywem trwa milczeniu, już tem samem kłamcą jest i ojcobójcą.
Mendax et parricida — wtrącił urzędnik.
Szeryf mówił znowu:
— Wiedz, człowiecze, iż nie wolno jest nieobecnym się czynić przez milczenie. Kto wykrętnie zaocznym się staje, ranę prawu zadaje. Podobny jest w tym razie do Djomeda, śmiejącego skaleczyć boginię. Niechęć mówienia przed obliczem sprawiedliwości jest tylko jedną z odmian buntu. Obraza sprawiedliwości jest jednocześnie obrazą majestatu. Nic zuchwalszego i nic też karygodniejszego. Kto się od badania uchyla, prawdę okrada. Na szczęście prawo tu stoi na straży. W wypadkach podobnych z dawien dawna używano przymusowych środków: wtrącania do osobnego dołu, zamknięcia w dyby i spętania łańcuchami.
Anglica charta pod rokiem 1088 — rzekł urzędnik.
I zawsze z tą samą swoją machinalną powagą dodał:
Ferrum, et fossam, et furcas, cum aliis libertatibus.
Szeryf ciągnął dalej:
— Zączem, człowiecze, ponieważ nie chciałeś się wyrzec milczenia, jakkolwiek zdrów na ciele i umyśle, i najzupełniej świadomy tego, czego od ciebie sprawiedliwość żąda, ponieważ, słowem, po szatańsku jesteś krnąbrny, musiałeś zostać wtrącony do gehenny, a następnie, stosownie do brzmienia ustaw karnych, skazany na męczarnię, oznaczoną nazwą „ciężkiej i twardej kaźni“. Oto co ci tedy uczynione zostało. Wyraźnie chce mieć prawo, ażebym cię powiadomił o tem przy świadkach. Przyprowadzony zostałeś do tej tu pieczary, zwleczony z odzienia i położony nagim na ziemi twarzą w górę; ręce i nogi przytwierdzono ci do czterech słupów, dźwigających wyobrażenie prawa; żelazną deskę przyłożono ci do brzucha, a na niej tyle kamieni, ile ich dźwignąć zdołasz. „A nawet więcej“, według brzmienia prawa.
Plusque — potwierdził urzędnik.
Szeryf ciągnął dalej:
— W położeniu tem, zanim ci męczarnia przedłużona zostanie, ja, szeryf hrabstwa Surrey, wezwałem cię niniejszem do odpowiedzenia i mówienia, a ty po szatańsku trwasz w twojem milczeniu, jakkolwiek wiesz dobrze, żeś jest w mocy dyb, łańcuchów, klamer i rozlicznych przytwierdzeń.
Attachiamenta legalia — rzekł urzędnik.
— Skutkiem odmowy twojej i zatwardziałości, — mówił dalej szeryf — ponieważ godziwem jest, ażeby upór ze strony prawa dorównał uporowi zbrodniarza, męczarni nadano dalsze trwanie, stosownie do tego, jak to nakazują edykty i wyraźne artykuły. Dnia pierwszego nie dano ci ani jeść, ani pić.
Hoc est superjejunare — rzekł urzędnik.
Nastąpiła chwila milczenia. Słychać było tylko świszczący oddech człowieka ugniatanego ciężarem kamieni.
Urzędnik sądowy ciągnął dalej swoje objaśnienie:
Adde augmentum abstinentiae ciborum diminutions. Consuetudo britannica, artykuł pięćsetny czwarty.
Dwaj ci ludzie wzajemnie się niby przeplatali; nic posępniejszego, jak ta nieporuszona monotonja; głos grobowy zdawał się echem wtórować złowrogiemu; powiedziałbyś, że to kapłan i djakon tortury odprawiają, dziką mszę prawa.
Szeryf znowu rozpoczął swoje:
— Otóż pierwszego dnia odmówiono ci pożywienia i napoju. Drugiego jeść ci dano, ale ani kropli wody, to jest włożono ci w gębę trzy kęsy owsianego chleba. Dnia trzeciego dano ci pić, ale znowu ani kawałka chleba, to jest wlano ci w usta w trzech razach szklankami trzema miarę wody, zaczerpniętą w rynsztoku więziennym. Nareszcie nadszedł dzień czwarty. Jest to dziś. Tedy, jeżeli i teraz nie zechcesz odpowiadać, pozostawiony będziesz w tem położeniu, dopóki ducha nie wyzioniesz. Tak sprawiedliwość mieć chce.
Tu urzędnik, zawsze gotowy do wtóru, dodał:
Mors rei homagium est bonae legi.
— Podczas zaś kiedy będziesz czuł, jak nędznie giniesz, nikogo przy tobie nie będzie, nawet gdyby ci krew buchnęła gardłem, gdyby ci wyszła brodą i pachami i wogóle wszystkiemi otworami ciała, od ust aż do lędźwi.
A throtebolla — wyrzekł urzędnik — et pabus et subhircis, et a grugno usque ad crupponum.
Szeryf mówił dalej:
— Człowiecze, zbierz całą twą uwagę. Bowiem wybór skutków, o których ci powiem, do ciebie należy. Jeżelibyś się jeszcze wyrzec zechciał krnąbrnego milczenia i jeślibyś wyznał wszystko, zostaniesz tylko powieszony, i będziesz miał prawo upomnieć się o meldefeoh, który jest pewną kwotą pieniężną.
Damnum confitens — rzekł urzędnik — habeat meldefeoh. Leges Inae, rozdział dwudziesty.
— Ta to kwota — ciągnął dalej szeryf — wypłacona ci zostanie w doitkinsach, suskinsach i galihalpensach. Jedyny to bowiem wypadek, w którym podobny pieniądz może być użyty, jak o tem wyraźnie stanowi ustawa, unieważniająca jego wartość obiegową, co rzeczywiście miało miejsce w roku trzecim panowania Henryka V. Następnie prawo mieć będziesz i użycie scorti ante mortem, poczem zostaniesz zdławiony na szubienicy. Oto korzyść szczerego wyznania. Czy zechcesz teraz być posłusznym?
Powiedziawszy to, umilkł i czekał. Delikwent ani się ruszył.
Szeryf mówił dalej:
— Człowiecze! W milczeniu ucieczki szukać daleko więcej niebezpieczeństwem jest, niż ocaleniem. Uporczywość zbrodnicza jest i potępienia godna. Kto przed sprawiedliwością usta zamyka, wiarołomcą jest wobec państwa. Nie trwaj dłużej w nieposłuszeństwie pasierbiem. Zastanów się nad tem, żem tu monarchy wyobrazicielem. Na pytania moje jemu odpowiedzieć chciej. Wiernym poddanym bądź.
Nieszczęśliwy jęknął głucho.
Szeryf prawił dalej:
— Otóż, po upływie siedem dziesięciu dwóch pierwszych godzin próby, znajdujemy się wreszcie w dniu czwartym. Człowiecze! Chwila to dla ciebie stanowcza. W dniu to dzisiejszym, stosownie do przepisów prawa, przypada dla ciebie stawienie na oczy.
Quarta die, frontem ad frontem adduce — mruknął urzędnik.
— Mądrość prawodawcy — ciągnął dalej szeryf — wybrała z umysłu tę chwilę ostateczną, ażeby za jej współdziałaniem osiągnąć to, co przodkowie nasi nazywać zwykli „sądem z śmiertelnego zimna“, zważywszy zwłaszcza, że to jest pora, w której ludziom zawierzyć można na słowo. Tedy dość tu jest wymówić tak lub nie.
Urzędnik sądowy ze swej strony poparł to twierdzenie.
Judicium pro frodmortell, quod homines credendi sint per suum ya et per suum na. Ustawa króla Adelstana, w tomie pierwszym, na stronicy setnej siedemdziesiątej trzeciej.
Była chwila przerwy, w czasie której szeryf pochylił ku nieszczęśliwemu surowe oblicze.
— Dalej, człowiecze rozkrzyżowany na ziemi...
Wstrzymał się nieco.
— Człowiecze — zawołał — czy słyszysz?
Delikwent ani się ruszył.
— W imieniu prawa wzywam cię — rzekł szeryf — otwórz oczy.
Powieki nieszczęśliwego ani drgnęły.
Szeryf zwrócił się ku doktorowi, stojącemu po jego lewicy.
— Doktorze, opatrz go.
Probe, da diagnosticum — dodał urzędnik.
Na to wezwanie lekarz zszedł z płyty z właściwą urzędowi swemu sztywnością, przybliżył się do rozkrzyżowanego na ziemi człowieka, pochylił się nad nim, przyłożył mu ucho do ust, pomacał mu puls przy kostce od ręki, pod pachami i na udach, poczem się znów wyprostował.
— No i cóż? — spytał szeryf.
— Jeszcze słyszy — rzekł lekarz.
— A czy widzi?
Doktór pomyślał chwilę, potem rzekł:
— Może jeszcze widzieć.
Na znak, dany przez szeryfa, zbliżył się wapentake i urzędnik od straży. Pierwszy stanął przy głowie delikwenta, drugi poza Gwynplainem.
Lekarz cofnął się krokiem pomiędzy słupy.
Natenczas szeryf, wynosząc niby kropidło swoją różaną wiązkę kwiatów, zwrócił się znowu ku delikwentowi, tym razem już gromkim, nawet straszliwym upominając go głosem:
— Mów, odezwij się, nędzny! Prawo błaga cię o to, zanim cię w proch zmiażdży. Niemego chciałbyś udać, ale pomyśl o grobie, który również niemy jest; głuchym się wydawać pragniesz, ale pomyśl o potępieniu, które również jest głuche. O śmierci także pomyśl, uporczywsza ona jeszcze od ciebie. Zastanów się sam nad sobą — na boskiej opatrzności pozostawiony zostaniesz w tem podziemiu. Posłuchaj, człecze, podobnego sobie człowieka! Posłuchaj, bracie, chrześcijanina! Posłuchaj, synu, starca, może nad grobem stojącego! Nareszcie strzeż się mnie, bom jest panem twego cierpienia i lada chwila strasznym się tobie stanę. Groza praw stanowi majestat sędziego. Pomyśl tylko, że ja sam drżę przed sobą. Własna moja władza krew mi ścina w żyłach. Nie popychaj mię do ostateczności. Czuję, że wzbiera we mnie święte kary szaleństwo. Miej więc, nieszczęsny, zbawienną i uczciwą obawę wymiaru sprawiedliwości, i bądź mi posłuszny. Oto chwila stawienia ci na oczy twojej ofiary. Winieneś odpowiadać. Nie trwaj dłużej w oporze. Nie stawiaj stopy w to, co dla ciebie nieodwołalnem będzie. Pomyśl, że dokończenie jako prawo mi służy. Człowiecze, trupem się stawać poczynający, słuchaj mnie! Jeśli nie pragniesz konać tu godziny całe, dni i tygodnie, straszliwem konaniem głodu i gnojowiska, pod brzemieniem tych głazów, sam jeden w tem podziemiu, opuszczony, zapomniany, wykreślony z życia, oddany na pastwę szczurom, szarpany żywcem przez zwierzęta ciemności, podczas gdy ponad tobą, wgórze, ludzie chodzić będą i wracać, kupować i sprzedawać, podczas kiedy turkot jeżdżących po ulicy powozów głucho dolatywać do ciebie będzie; jeśli nie pragniesz jęczeć bez ratunku na samem dnie tej rozpaczy, zgrzytając, płacząc, bluźniąc, bez lekarza, któryby ci rany opatrzył, bez kapłana, któryby szklankę wody niebiańskiej podał twojej duszy; och! — jeżeli nie chcesz czuć powolnie, jak na ustach wykwitać ci będzie straszliwa piana grobowiska, och! — zaklinam cię i błagam, posłuchaj mię! Zwracam się w tym razie ku własnemu twemu ocaleniu, litość miej sam nad sobą, zrób, czego od ciebie żądają, bądź uległy sprawiedliwości, usłuchaj, głowę zwróć, oczy otwórz i powiedz, czy poznajesz tego człowieka?
Nieszczęśliwy ani głowy nie zwrócił, ani nie otworzył oczu.
Szeryf spojrzał z kolei na urzędnika straży i na wapentake’a.
Na ten znak, urzędnik straży zdjął z Gwynplaina kapelusz i płaszcz i, wziąwszy go za ramiona, odwrócił ku światłu, wprost w stronę rozkrzyżowanego człowieka. Wtedy twarz Gwynplaina, całkowicie światłem obrzucona, zarysowała się dokładnie z całym swoim dziwnym wyrazem w tym niepewnym zewsząd półcieniu.
110 Jednocześnie, pochyliwszy się, wapentake schwycił w dwie ręce skronie delikwenta, wykręcił mu głowę wprost ku Gwynplainowi, poczem wskazującemi palcami uniósł mu poprzymykane powieki. Wtedy błysnęły nagle dzikie źrenice tego człowieka.
Zrobiwszy niejaki wysiłek, ujrzał nareszcie Gwynplaina.
Wtedy, o własnej już mocy podnosząc głowę i roztwierając oczy, począł się w niego wpatrywać.
Nagle dreszcz go przebiegł, o ile dreszczem nazwać można targnięcie, od którego zdawały się chrzęścić głazy, gniotące mu piersi, i zawołał.
— To on! Tak, to on!
Co wyrzekłszy, okropnie się roześmiał.
— To on! — powtórzył raz jeszcze.
Poczem opadła mu głowa i przymknęły się oczy.
— Mości pisarzu, pisz — rzekł szeryf.
Gwynplaine, jakkolwiek do głębi przerażony, nieźle się jeszcze jakoś dotąd trzymał. Ale ów wykrzyk delikwenta: — To on! — całkowicie wszystko w nim zburzył. Następnie ów rozkaz, dany pisarzowi, szpik mu zmroził w kościach. Zdało mu się rozumieć, że zbrodniarz niewiadomo czemu pociągał go wślad za swojem przeznaczeniem, i że niepojęte mu wyznanie tego człowieka zaciskało się na nim, jakby obroża pręgierza. Wystawiał sobie, że jest wspólnie z nim przykuty do dwóch bliźniaczych słupów. Stopniowo stracił przytomność w tem przerażeniu i, sam nie wiedząc o tem, jąkać począł wyrazy bez związku, z dziwnem zalęknieniem zrozpaczonej niewinności. Wyrazy takie w chwilach podobnych wyglądają, jak pociski rzucone naoślep.
— To nie jest prawda. To nie ja. Ja nie znam tego człowieka. I on mnie znać nie może, tak jak ja go nie znam. Wystąpić mam na scenie dzisiejszego wieczora, i ludzie już tam czekają. Czego tu chcą ode mnie? Żądam, ażeby mnie wypuszczono na wolność. Człowiek ten kłamie. Poco mnie sprowadzono do tej ciemnicy? Chyba już prawa na świecie niema! Panie sędzio, powtarzam, że to nie ja. Jestem najzupełniej niewinny; o niczem nie wiem, mogę na to przysiąc. Proszę mnie stąd puścić. Same tu widzę fałsze. Niema nic wspólnego pomiędzy mną a tym człowiekiem. Można się przecież rozpytać. W życiu mojem niema nic skrytego. Przyszli mnie porwać jakby złodzieja. Dlaczego tak zrobiono? Ten człowiek, czy ja wiem, co on za jeden? Jestem komedjant wędrowny, który odgrywa sztuki na targowiskach i kiermaszach. Nazywają mnie Człowiekiem Śmiechu. Mnóstwo ludzi mnie widziało. Mieszkamy w Tarrinzeau-fieldzie. Lat już piętnaście, jak uczciwie na mój chleb zarabiam. Mam lat dwadzieścia pięć. Mieszkam w zajeździe Tadcasteru. Nazywam się Gwynplaine. Raczcie mnie kazać, panie sędzio, co najprędzej stąd wyprowadzić. Nie należy nadużywać słabości ludzi nieszczęśliwych. Zmiłujcie się nad człowiekiem, który nikomu nic złego nie zrobił i który jest bez opieki żadnej i obrony. Macie przed sobą poprostu biednego hecarza.
— Mam przed sobą — rzekł szeryf — lorda Fermaina Clancharlie, barona Clancharlie i Hunkerville, margrabiego Corleone w Sycylji, para Anglji.
Poczem, wstawszy z miejsca i ukazując mu swoje krzesło, dodał:
— Milordzie, racz wasza łaskawość zasiąść.







  1. Fenjana Burke w maju 1867 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.