Człowiek śmiechu/Część druga/Księga dziewiąta/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gwynplaine wyszedł jeszcze z domu i począł we wszystkich kierunkach przeglądać rynek jarmarczny. Nigdzie nie napotkał śladu życia. Kołatał jednak do bud, choć wiedział zgóry, że były niezamieszkane. Stukał we wszystko, co tylko podobne było do drzwi lub okna. Ale nigdzie głos nie wyszedł z tej ciemności. Zdawało się, jakby śmierć tam tędy przeszła.
Mrowisko widocznie zostało zdeptane. Władza miejska musiała to wszystko pouprzątać. Ruchliwy zwykle rynek wydawał się więcej niż opuszczony, bo nawet jakby opustoszały; w każdym bowiem jego zakątku czułeś dotknięcie okrutnych jakichś pazurów. Zdawało się, jakby do głębi powypróżniano kieszenie tego nędznego jarmarcznego targowiska i potem jeszcze pozostawiono je nazewnątrz wiszącemi. Gwynplaine, wszystko to przepatrzywszy, opuścił wreszcie Bowling-Green, wpadł w kręcone uliczki dzielnicy, zwanej East-Point, i skierował się prosto ku Tamizie.
Tam wpoprzek przebył wężykiem gęstą siatkę uliczek wijących się pośród murów i opłotków, poczem owionął mu twarz chłód, zwiastujący bliskość wody, zaszeleścił mu w uszach głuchy plusk płynącej rzeki, i wreszcie nagle znalazł się u jakiejś poręczy. Był to znany nam bulwar Effroc-Stone.
Poręcz ta szła wzdłuż krótkiego i ciasnego kawałka wybrzeża, będącego kamiennym parapetem, który z dosyć znacznej wysokości zapadał wprost w osłoniętą ciemnościami wodę.
Gwynplaine zatrzymał się u tej poręczy, wsparł się na niej łokciami, głowę ujął w dłonie i począł rozmyślać, mając tę ciemną wodę pod sobą. Czy w nią spoglądał? W ciemności. I nie w te, które się zewnątrz niego znajdowały, ale które sam miał w sobie.
W posępnym krajobrazie nocnym, na który wcale nie zwracał uwagi, w tej zewnętrznej głębi, której wzrok jego nie przenikał, można było jednak rozróżnić zarysy lin i masztów. Wprawdzie tuż u stóp Effroc-Stone, fale tylko rzeki się rozbijały; wybrzeże jednak, zniżając się w pewnej odległości, zarazem zaokrąglało się w pewien rodzaj przystani, w której stał na kotwicy statek niejeden, bądź tylko co przybyły, bądź za chwilę odejść mający i skutkiem tego utrzymujący związek z brzegiem, czy to za pomocą podpłynięcia aż pod sam kamienny parapet, czy też poprostu rzucenia tylko ku niemu drewnianej kładki. Statki te, jedne łańcuchami przytwierdzone, inne na kotwicach stojące, podobnież nie dawały znaku życia. Nie słychać było, żeby kto na nich czy chodził, czy rozmawiał; jednym bowiem z wybornych zwyczajów żeglarskich jest spać jak można najwięcej, a wstawać tylko do roboty. Nawet na okrętach, które się równo z odpływem w drogę puścić miały, nikt się jeszcze nie był obudził. Zaledwie rozróżnić było można w ciemności pękate czarne pudła statków i ich przybory, złożone z lin powikłanych z drabinami. Wszystko to bardzo niewyraźne i przymierzchłe było. Miejscami tylko czerwone światełko latarni, niby się do krwi dobierając, przekłuwało mgławicę.
Gwynplaine nawet nie spoglądał na to wszystko. On patrzał tylko w przeznaczenie. Dumał, marzyciel zrozpaczony, wobec nieubłaganej rzeczywistości. Mniemał słyszeć jeszcze poza sobą niby trzęsienie ziemi. Był to śmiech lordów. On tylko co wyszedł z tego śmiechu.
300 I to wyszedł znieważony. Znieważony przez kogo? Przez własnego brata.
I oto, z tego śmiechu wyszedłszy, z tym policzkiem na twarzy, niby ptak zraniony w gnieździe, szukając schronienia, nienawiści się wydarłszy, żeby znów miłość odzyskać, cóż znalazł za powrotem? Ciemności. Wpośród nich nikogo. Wszystko tam znikło. Ciemności te zestawiał z marzeniem, którem się kołysał, bez tchu prawie spiesząc. Cóż za zapadlisko! Gwynplaine stanął nagle na tej straszliwej krawędzi, poza którą próżnia już jest tylko. Ze zniknięciem Green-Boxu, niejako mu w oczach przepadł świat cały. W duszy jego coś się zatrzasnęło.
Dumał.
Co się tu stać mogło? Gdzież się oni podziali? Widocznie ich porwano. Przeznaczenie jednocześnie na Gwynplaina wielkością się zwaliło, na nich zaś zniweczeniem. Rzecz jasna jak na dłoni, że ich więcej nie ujrzy. Zaradzono temu wszelkiemi sposoby. Bowiem widocznie nie dla czego innego uprzątnięto cały rynek do czysta, jak tylko ażeby nikt nie pozostał, od kogoby się choć cośkolwiek dowiedzieć można. Nieubłaganież tu wszystko w puch rozniesiono! Taż sama straszliwa siła, podczas kiedy jego w Izbie lordów miażdżyła, ich, w lichem ich nawet schronieniu, dosięgnąć zdołała. Byli straceni. Dea była stracona. Stracona dla niego. Na zawsze. Potężne nieba! Cóż się z nią stało? A jego tu nawet nie było dla jej obrony.
Czynić tysiączne przypuszczenia co do losu nieobecnych a drogich nam istot, jest to dobrowolnie na torturę się skazywać. Gwynplaine całą duszą oddawał się tej męczarni. Niby z coraz nową wymyślnością, coraz nowemi udręczając się domysłami, ryczał od bólu w własnej głębi.
Poprzez tłumne następstwo najmocniej dojmujących przypuszczeń przywodził sobie na pamięć widocznie bardzo złowrogiego w tem wszystkiem człowieka, który mu się był nazwał Barkilphedrem. Człowiek ten wypisał mu na mózgu coś dziwnie ciemnego, co dopiero teraz na jaw wychodziło; coś nakreślonego tak straszliwym atramentem, że obecnie głoski ogniem pałały, i czytając olśnionym wzrokiem te wyrazy zagadkowe, dopiero teraz znaczenie ich zrozumieć było można. Oto co napis ten wyrażał:
Przeznaczenie wtedy tylko jedne drzwi odmyka, kiedy już drugie zatrzasnęło.
Wszystko się tedy skończyło. Ostateczne cienie ponad nim się opuszczały. Człowiek każdy doświadczać może wewnątrz siebie skończenia świata. Nazywa się to rozpaczą. Dusza pełna jest wtedy gwiazd spadających.
Oto co się z Gwynplainem obecnie działo.
Tuman jakiś przewionął. On ogarnięty był tym tumanem. Mgła ta zgęstniała mu w oczach i aż do mózgu się wkradła. Nazewnątrz oślepiony nią został; nawewnątrz upojony. Trwało to tylko tak długo, jak przeciągnięcie tumanu. Poczem wszystko się rozwiało, tuman, a z nim życie. Zbudziwszy się ze snu tego, znajdował się całkiem osamotniany.
Wszystko rozwiane. Wszystko rozpierzchłe. Wszystko stracone. Noc, nic. Oto cały widnokrąg Gwynplaina.
Był sam jeden. Sam, znaczy niekiedy: nieżyjący.
Rozpacz bywa rachmistrzem. Lubi ona zsumowywać wszystko, aż do najnędzniejszych groszaków. Równie wytyka Bogu uderzenia gromu, jak i ukłucia szpilki. Chce wiedzieć, jak też stoi z przeznaczeniem. Rozumuje, waży i oblicza. Ponure to niby zewnętrzne zakrzepnięcie skorupy, pod którą nie przestaje krążyć rozpławiona lawa.
Gwynplaine obrachowywał się z sobą i także ze swoim losem. Rzut oka poza siebie, cóż za straszliwe zgarnięcie! Kiedy jesteś na szczycie góry, w przepaść spoglądasz. Kiedyś w głębiach upadku, w niebo patrzysz. I powiedzieć sobie: — Tam byłem!
Gwynplaine znajdował się na samem dnie niedoli. I jakże prędko to przyszło! Szybkość podobną posiada tylko zawalenie się w nieszczęście. Bywa ono tak ciężkiem, że się wydaje być powolnem. Ale nie, zdawałoby się, że śnieg, zimnym będąc, powinien mieć w sobie zdrętwienie zimy, białym zaś będąc, nieruchomość śmiertelnego prześcieradła. Jednemu i drugiemu zaprzecza lawina. Lawina jest to śnieg, który się stał czeluścią. Wisi ona w powietrzu, a jednak pochłania. Lawina to ogarnęła Gwynplaina. Nią to wyrwany został jak szmata, wykorzeniony jak drzewo, jak kamień w otchłań rzucony.
Raz jeszcze rozpatrzył szczegóły swojego upadku. Robił w sobie zapytania i odpowiedzi. Boleść bywa rodzajem śledztwa. Żaden sędzia nie bywa tak drobnostkowy, jak sumienie, roztrząsające własną swoją sprawę.
Jaka też ilość wyrzutów mieściła się w jego rozpaczy? Chciał sobie z tego zdać rachunek, więc nóż pogrążył w swoje sumienie; cóż za bolesna obdukcja na żyjącym! Nieobecność to jego spowodowała całe nieszczęście! Nieobecność ta byłaż od niego zależna? W tem wszystkiem, co się stało, miałże jaką swobodę? Nie. Czuł się więźniem. Ale co go tam takiego uwięziło i zatrzymało? Czy więzienie? Nie. Czy łańcuchy jakie? Nie. Cóż tedy takiego? Oto lep. Uwiązł był w wielkościach.
Komuż się kiedy nie zdarzyło pozornie swobodnym być, a przecież skrzydła mieć spętane?
Było tam w tem wszystkiem coś z samotrzasku. To, ca jest zrazu pokusą, niebawem niewolą się staje.
Ale (i tu sumienie mocno go dręczyło) czy on tylko zniósł biernie to, co mu się nastręczało? Waśnie, że nie. On to przyjął dobrowolnie. Że w pewnej mierze gwałt mu się stał i niespodzianka, nic nadto prawdziwszego; ależ znowu i on ze swej strony, równie w pewnej mierze, gwałtowi temu się nie oparł. Nie to było jego winą, że się porwać dał, ale to było jego słabością, że się upoić dozwolił. Boć przecie była chwila stanowcza, w której Barkilphedro, postawiwszy mu warunki jasne, dał do wyboru rozstrzygnięcie własnego losu słowem jednem. Wolno mu było powiedzieć wtedy: nie. On powiedział: tak. A z tego tak, wymówionego w oszołomieniu, wszystko złe poszło. Gwynplaine to rozumiał. I oto gorzki niesmak mu dolegał z zakosztowania tego kuszącego owocu. Ale byłoż w istocie winą tak wielką wrócić w posiadanie praw sobie należnych, swojej ojcowizny, swojego dziedzictwa) domu swego? Byłoż w tem co złego, że, szlachetnie urodzony, przodków się swoich nie wyparł, sierotą zaś będąc, imienia swego ojca? Cóż on takiego przyjął? Wprost to, co mu się należało. Któż mu to dawał? Przecież opatrzność. To pomyślawszy, uczuł w sobie oburzenie. Nieopatrzneż to przyzwolenie! Jakiegoż to on targu dobił, jakże niedołężną zrobił zamianę! Z tą opatrznością na własną ułożył się stratę. W zamian za bezmiar ruchomy, pośród którego się człowiek rozbija i przepada, on szczęście oddał. Za ocean perłę dał. O bezrozumny, o głupi, o stokrotnie oszukany!
A przecież (i tu wznawiał mu się zarzut, na silniejszej już stojąc podstawie), pośród tej gorączki zaszczytów, która go opanowała, nie wszystko znowu było tak niezdrowe. Odrzucenie tego wszystkiego samolubstwem być mogło; tyleż przynajmniej, co obowiązkiem przyjęcie. Nagle w lorda przeistoczony, cóż uczynić miał? Powikłanie wypadków wyradza niepewność w umyśle. Właśnie tak się z Gwynplainem stało. Obowiązek wydający najsprzeczniejsze rozkazy, obowiązek ze wszech stron na raz jeden, obowiązek wieloraki i niemal w niezgodzie sam z sobą — oto oszołomienie, którem u Gwynplaine uległ mimowolnie. To właśnie oszołomienie całkiem go zdrętwiło; mianowicie w czasie owego przejazdu z Corleone-Lodge do Izby lordów, któremu oprzeć się zaniedbał. To, co w życiu pochodem w górę się zowie, jest tylko zamianą zwykłego kierunku na inny, mocno niepokojący ducha. Gdzież tu jest odtąd szlak prosty? Względem kogoż tu pierwszy obowiązek? Czy względem swoich najbliższych, czy względem rodu ludzkiego? Czyliż się tu nie wymienia szczupłego kółka na jeden wielki widnokrąg? Wgórę się wynosisz, i oto czujesz, jak na twej uczciwości coraz większe brzemię cięży. Im wyżej jesteś, tem mocniej odpowiedzialnym się czujesz. Rozszerzenie prawa zwiększa obowiązek. Tu i owdzie nastręczają ci się, jakkolwiek może w przywidzeniu tylko, rozliczne szlaki, u których wejścia mniemasz spostrzegać drogowskaz sumienia. Dokąd tu iść? Czy wyjść stąd? Czy zostać? Czy naprzód się posuwać? Czy cofać? Jak tu sobie radzić? Dziwną jest rzeczą, że i obowiązek ma swoje drogi rozstajne. Odpowiedzialność może labiryntem bywać. Stąd poszła zakłopotana powolność i niema trwoga Gwynplaina; stąd i posłuszeństwo jego wezwaniu do zasiadania. Człowiek zadumany najczęściej biernie się sprawia. Zdało się Gwynplainowi słyszeć w tem samego obowiązku rozkazanie.
W tej ciemnej i zawrotnej rozprawie z sumieniem oto co sobie Gwynplaine powiedział:
— Bóg chce to, co chce, i czyni, co chce. Zaprawdę, zadziwiającą jest rzeczą, żeby ta flasza owego Hardquanonna, w której się mieściło przeistoczenie Gwynplaina w lorda Clancharlie, pływać mogła piętnaście lat po morzu, wpośród prądów, raf podwodnych i niejednej burzy, i ażeby rozpasane żywiołów gniewy nie zrobiły jej najmniejszej krzywdy. Ale ja widzę, czem się to stało. Bywają tajemnicze przeznaczenia; co do mnie, posiadam klucz od mojego, i dane mi jest otworzyć nim ową zagadkę. Jestem jednym z wybranych; mam posłannictwo do spełnienia. Lordem będę biedaków. Mówić będę za wszystkich zrozpaczonych.
Tak jest, pięknaż to rzecz w imieniu biednych przemawiać; niemniej jednak smutnem jest do głuchych zwracać mowę. A jednak taką była druga część przygody Gwynplaina.
Niestety, chybił celu! I to chybił niepowetowanie.
Wyniesienie to, w które uwierzył, ta cała wielkość czy też jej pozór tylko, obsunęły mu się pod stopami. I co za upadek! Runąć w szumowiny ze śmiechu! Nadkąsił złocistego owocu, a teraz popioły odpluwał. Żałosnyż to wynik! Rozsypka, upadłość, runięcie w gruzy, obelżywe rozegnanie wszystkich jego nadziei schłostanych szyderstwem, słowem niesłychane rozczarowanie. I co tu począć dalej? Jeśli w jutro spojrzał, cóż tam dostrzegał? Obnażoną szpadę, której ostrze u piersi miał, podczas gdy rękojeść jej tkwiła w dłoni jego brata. Widział tylko ohydny błysk tego żelaza. Wszystko zaś reszta: Jozyana, Izba lordów, poza nim się słaniało, w potwornym gdzieś światłocieniu, pełnym bolesnych zarysów. I brat ten jego ukazywał mu się szlachetnym i dzielnym. Niestety, owego Tom-Jim-Jacka, który obronił Gwynplaina, owego lorda Dawida, który wziął do serca sprawę lorda Clancharlie, on zaledwie był wzrokiem ujrzał przez krótką jak błysk chwilę, w której został przez niego znieważony i w której go pokochał. Co tu przygnębienia!
A teraz trzebaby dalej iść. Cóż, kiedy niepodobna. Zewsząd były tylko gruzy. I pocóż zresztą? Wszelkie utrudzenia znajdują się na dnie rozpaczy. Próba dokonana została, i nie było co rozpoczynać jej na nowo.
Gracz, któryby wydał jedne po drugiej wszystkie swoje atuty, porównaćby się dał do Gwynplaina.
Gromem rażeni nie poruszają się. Więc też i Gwynplaine stał nieruchomy. Ktoby go widział zdaleka w tym cieniu, wyprężonego i bez ruchu, ponad tą krawędzią, sądziłby, że ogląda głaz stojący. Piekło, wąż i dumanie własnemi skręty się obwijają. Gwynplaine zstępował lejkowatem zejściem, prowadzącem w coraz bardziej grobowe głębie zamyślenia. Świat ten, który na chwilę oczom jego błysnął, on rozpatrywał teraz tym zimnym wzrokiem, który stanowczym bywa na rzeczy poglądem.
Zbadał po kolei przeznaczenie, położenie rzeczy, społeczeństwo i wreszcie sam ego siebie. Czemże się okazało przeznaczenie? Zasadzką. Czemże położenie? Rozpaczą.
A społeczeństwo? Nienawiścią. A on sam? Zwyciężonym. Więc w głębi duszy wykrzyknął: — Społeczność jest macochą! Przyroda tylko jest matką! Społeczność jest światem ciała, przyroda zaś duszy światem. Pierwszej kresem jest trumna, sosnowe pudło w zimnym dole, robakom pastwa, i na tem ona kończy. Druga wiedzie ku rozwartym skrzydłom, ku przemienieniu w zorzy brzaskach, ku wniebowzięciu, i tam się znowu rozpoczyna.
Stopniowo obłęd go opanowywał. Zgubne niby wirowanie. To, co się kończy, miewa chwilę rozjaśnienia, w której cała przeszłość wybłyska.
Kto sądzi, ten i zestawia. Gwynplaine porównał to, co społeczeństwo dla niego zrobiło, z tem, co uczyniła dla niego przyroda. Jakże ona przychylna mu była! Jakąż go ona otoczyła opieką, ona, wszech-duszą będąca! Wszystko mu wydarto, nawet i oblicze; dusza owa wszystko mu to zwróciła. Wszystko aż do twarzy; gdyż znalazła się na tym padole płaczu niebiańska niewidoma, wyłącznie dla niego stworzona, która, niezdolna spostrzec jego brzydoty, jego tylko piękność widziała.
I to z tem niebem całem Gwynplaine dozwolił się rozłączyć! Od tej to anielskiej istoty, od tego to serca, od tego to przygarnięcia, od tej tkliwości, od tego to przeczuciowego wzroku niewidomej, jedynego, który go na ziemi jakim był oglądał, on się oddalić dał! A przecież Dea siostrą mu była; bowiem czuł pomiędzy nią i sobą owo wielkie pobratymstwo błękitów, ową tajemniczą spójnię, która całe niebo w sobie streszcza. Dea od dzieciństwa oblubienicą mu była; gdyż wszelkie życie rozpoczynać się zwykło od zaprzysiężonego dusz małżeństwa, dopełnionego całą niewinnością dwojga dziewictw bezwiednych. Dea małżonką mu była; bowiem obojgu im jedno gniazdo usłano niegdyś na najwyższym konarze mistycznego drzewa Hymenu. Dea była mu czemś więcej jeszcze, bo i jasnością; bez niej wszystko mu nicością i próżnią; on wokoło jej splotów mniemał widzieć promienie. Cóż tu począć bez Dei? Co począć z tem wszystkiem, co nim było? Nic z niego bez niej nie żyło. Jak też mógł ją, choćby na chwilę, stracić z oczu, o nieszczęsny! Pomiędzy tą gwiazdą swoją i sobą dozwolił prysnąć rozpadlinie, a wpośród tych straszliwych ciążeń nieznanych rozpadlina staje się natychmiast otchłanią. Gdzież się ona teraz znajdowała, ta gwiazda? Dea! Dea! Dea! Dea! Niestety! On światłość swoją utracił. Odejmij niebu światłość, cóż z niego pozostanie? Czarność tylko. Ale dlaczegóż wszystko to gdzieś odeszło? O jakże on był szczęśliwy wprzódy! Bóg raj dla niego odtworzył. Coprawda, razem z wężem kusicielem. Tylko że tym razem nie kobieta przez niego była kuszona. Gwynplaine wywabiony stamtąd został, i wtedy — o straszliwa zasadzko! — wpadł w zamęt czarnych śmiechów, piekłem będący. O biada! Jakże to wszystko, co go oczarowało, straszliwe było! Czemże była owa Jozyana? Och! Okropna kobieta, prawie bogini, prawie zwierzę! Gwynplaine stał obecnie na odwrotnej stronie swego wyniesienia, skąd oglądać mógł drugą pochyłość swego olśnienia. Było w tem coś grobowego. I gdzież się podział Green-Box, a z nim razem ubóstwo, słodkie wesele, rozkoszne błędne życie w gromadce, jakby stada jaskółek! Tam nie rozłączał się z Deą ani na chwilę, widywał ją nieustannie, wieczorem, zrana, u stołu przy niej siadywał, z jednej szklanki z nią pijał; słońce wtedy wkradało się przez okienko, aleć to było tylko słońce, a Dea miłością była.
Nocą czuł przez sen nawet, że jest niedaleko od niej, i marzenia Dei przelatywały spocząć ponad Gwynplainem, podobnie jak jego rojenia przeciągały tajemniczo ponad Deą rozkwitać. Ocknąwszy się, mniemać mogli, że wymienili pocałunki w błękitnym obłoku ukołysania. W Dei mieściła się cała niewinność, w Ursusie mądrość cała.
Wałęsano się od miasta do miasta, równie za powitanie jak za strzemienne mając szczerą i serdeczną ludu wesołość. Oboje, niby błędne anioły, dosyć na to ludźmi byli, żeby móc chodzić po ziemi, a znowu niedość mieli skrzydeł, żeby ku niebu ulecieć. A teraz wszystko to znikło. Podobnaż uwierzyć w tak zupełne rozpierzchnięcie? Jakiż to powiew od grobu tam przeleciał? Jestże to zaćmienie, czy zaguba? Niestety, głucha wszechmoc, ciążąca ponad maluczkimi, rozporządza ciemnością wszelką i do wszystkiego jest zdolna.
Cóż oni im takiego zrobili? A jego tam nie było dla zasłonięcia ich sobą, dla zastąpienia ku nim drogi, dla obronienia ich po lordowsku, tytułem, przywilejami swemi i szpadą, lub przynajmniej po hecarsku pięściami i pazurami. Ale tu zjawiała się gorzka uwaga, najbardziej może gorzka ze wszystkich. Otóż nie, onby ich nie mógł nawet obronić. Właściwie on sam ich gubił. Gdyż właśnie to dla uchronienia go od nich, dla zabezpieczenia jego godności od zetknięcia z nimi, usunięto ich. Najlepszym dla niego sposobem ocalenia ich byłoby samemu zniknąć; w tedy bowiem ustałyby przyczyny ich prześladowania. Pozostawionoby ich w spokoju, skoroby jego nie stało. Ziębiącaż to czeluść, w którą jego myśl zapadała. Ach, dlaczegóż się dozwolił rozłączyć z Deą! Czyż to nie względem niej był pierwszy jego obowiązek? Służyć biednym, bronić ich? Ależ Dea właśnie biednych wyobrażała. Sierota, niewidoma, toż ludzkość cała. O, i cóż z nimi zrobiono? Okrutne doskwieranie niewczesnego żalu! Nieobecność to jego zgotowała pole całemu nieszczęściu. Byłby przynajmniej los ich podzielił? Alboby ich był porwał razem z sobą, albo się razem z nimi zaprzepaścił. A teraz, co robić bez nich? Gwynplaine bez Dei, byłoż to możebne? Bez Dei, to bez wszystkiego. Skończyło się. Ukochana gromadka na zawsze już przepadła w niepowetowanem rozproszeniu. Wszystko się wyczerpało. Do tego, pognębionemu i potępionemu, jakim był Gwynplaine, nacóż się zdało wałczyć dłużej? Nie miał już nic więcej do wyczekiwania również od ludzi, jak od nieba. Dea, Dea, gdzie jest Dea? Stracona! Jakto? Stracona? Kto duszę swoją stracił, ten w jednem tylko miejscu, to jest w śmierci, odnaleźć ją potrafi.
Tak dumając w obłąkaniu rozpacznem, silnie wsparł się ręką na krawędzi, jakby na rozwiązaniu zadania, i spojrzał w rzekę.
Trzecia to już była jego noc bezsenna. Gorączkę miał. Myśli jego, które mu się jasnemi wydawały dziwnie, owszem mętne były. Uczuwał nakazującą potrzebę snu. Tak chwil kilka pozostał pochylony ponad tą wodą; cień rozścielał przed nim wielkie łoże spokojne, nieskończoność ciemności. Złowrogie to było kuszenie.
Zdjął z siebie zwierzchnie odzienie i położył przy sobie na krawędzi. Poczem rozpiął kamizelkę. W chwili, kiedy ją miał zdjąć z siebie, ręka jego natrafiła na coś w kieszonce bocznej. Był to red-book, dany mu przez librariana w Izbie lordów. Wyjął tę książeczkę, przypatrzył jej się przy niepewnem świetle nocnem i, spostrzegłszy zatknięty w niej ołówek, skreślił na pierwszej białej stroniczce następujące wyrazy:
„Odchodzę. Brat mój Dawid niech mię zastąpi i niech będzie szczęśliwy!“
Pod czem położył podpis: „Fermain Clancharlie, par Anglji“.
Potem zdjął kamizelkę i położył ją na odzieniu. Zdjął kapelusz i położył go na kamizelce. W kapelusz wsunął red-book, otwarty na zapisanej stroniczce. Wziął z ziemi kamień i włożył go do kapelusza. Co uczyniwszy, wzrok zagłębił w nieskończone ciemności zwieszone ponad jego czołem. Poczem zwolna schylił głowę, jakby ją pociągała niewidzialna nić otchłani.
W krawędzi parapetu znajdował się wyłom przypadkowy, na którym postawiwszy stopę, dość było kroku jednego, ażeby się znaleźć odrazu po drugiej jego stronie.
Gwynplaine zaplótł sobie ręce poza plecami i pochylił się ponad wodę.
— Ha, stało się! — rzekł.
I bystrym wzrokiem wpatrzył się w głębie.
Ale w tej chwili uczuł jakiś język, który mu lizał ręce.
Zadrżał i odwrócił się poza siebie.
Homo stał za nim.