Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek który zapomniał swego nazwiska |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści” |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, nasz bohater, obudził się dość późno i rozglądał się ciekawie po eleganckiem urządzeniu pokoju. Przypomniał sobie powoli wypadki wczorajszego dnia, które przebiegły z szybkością błyskawicy. Ucieczka z zakładu dr. Trettera, przyjazd do Warszawy, spotkanie z Wręczem...
— Więc jestem Januszem Darskim! — szepnął. — Kanciarzem jakiegoś wyższego pokroju! Niezbyt to miły powrót do rzeczywistości!
W rzeczy samej, odzyskanie w podobnych okolicznościach nazwiska, bynajmniej nie napełniało go radością. Z jednej strony będzie poszukiwał go Tretter wraz z ową tajemniczą hrabiną, z drugiej władze sądowe również żywią do niego jakieś pretensje. Chwilowo, znalazł, dzięki Wręczowi bezpieczną kryjówkę, lecz co nastąpi dalej? Chyba, że Wręcz zajmie się jego losem? Wszak, wczoraj wspominał, że będzie potrzebny? Jakież, do licha stosunki mogły go łączyć z tym Wręczem?
Nagle, ten tok rozmyślań przerwał czyjś głos:
— Przyniosłem śniadanie!
Drgnął. Obok otomany, na której sporządzono posłanie, stał służący, starszy już, siwy mężczyzna z tacą w dłoni.
Nadszedł tak cicho, że młody człowiek nie posłyszał jego nadejścia i teraz przyglądał mu się ciekawie. Przypomniał sobie, że i wczoraj, kiedy w towarzystwie Wręcza, w nocy tu przybył, wzrok starego kamerdynera spoczywał na nim równie uporczywie.
— Przyniosłem śniadanie! — powtórzył, stawiając tacę z filiżanką herbaty i różnemi butersznytami na stoliku, znajdującym się obok otomany. — Ależ pan zaspał! Jest blisko pierwsza! A pan dyrektor o dziesiątej pojechał do banku.
— Do jakiego banku? — wyrwało mu się mimowolnie.
— Jakto, pan nie wie? Przecież do banku „Pożyczek Wzajemnych“, gdzie jest dyrektorem!
— Tak.. tak...
Ale sługa, widocznie, postanowił zrzucić cały ciężar, leżący na sercu.
— Coś przez dwa lata odmienili pana! — raptem wypalił. — Niby pan taki sam, a zupełnie inny! Poznaję i niepoznaję. Przez chwilę, kiedy pan wczoraj przyszedł z naszym panem i słałem mu łóżko, to wydawało mi się, że to wcale nie pan Darski! Dlatego, ciągle się przyglądam... Pan, czy nie pan? I zapomniał, że dyrektor jest w banku „Pożyczek Wzajemnych“, a wczoraj nawet nie wiedział, jak stary Jan, ma na imię! — podkreślił z oburzeniem. — A ile lat już, przecie, pan zna starego Jana?
Postarał się pokryć uśmiechem zmieszanie:
— Niechaj Jan się na mnie nie gniewa — odparł, zadowolony, iż dowiedział się, jak kamerdyner ma na imię. — Zmęczony byłem po długiej podróży.
Zapewne, to samo wyjaśnienie przychodziło na myśl służącemu.
— A gdziebym ja tam śmiał się gniewać! — wzruszył ramionami. — Dziwiło mnie tylko! I litość brała nad panem... Że tyle czasu musiał się natłuc po świecie i taki zbiedzony do nas powrócił...
— Tak... tak...
Jan był znakomicie ułożonym kamerdynerem. Z niewyraźnych odpowiedzi młodego człowieka, wywnioskował, że może poufali się zbytnio i niemiłe mu są te przypomnienia. Wnet, zmienił temat rozmowy...
— Przepraszam — oświadczył — że tak szczerze gadam! Ot zwyczajnie, jak stary! No i byłem panu zawsze życzliwy... Da Bóg, wszystko teraz się odmieni, a nasz pan dyrektor dopomoże... Bo on, pana, naprawdę lubi... Kiedy z domu wychodził, to prosił, żebym panem ciągle się opiekował...
— Prosił jeszcze — ciągnął Jan dalej — żeby pan z domu nie wychodził, bo... — tu uczynił porozumiewawczą minę — różnie na mieście przydarzyć się może... Ja tam nikomu nie wspomnę, że pan u nas znajduje się w mieszkaniu, a dozorcy wytłumaczyłem, że poszedł... Musi więc pan tu siedzieć spokojnie, dopóki pan dyrektor nie powróci... A dyrektor, wróci na obiad, o piątej...
A gdy Jan odszedł, zjadł śniadanie, wyskoczył ze swego improwizowanego łóżka i pośpiesznie począł się ubierać.
Zaspał porządnie. Zegar, znajdujący się na kominku wskazywał wpół do drugiej. Ale, może i lepiej się stało. Wszak tyle godzin dzieliło go od nadejścia Wręcza.
Czas ten, postarał sobie skrócić spacerem po mieszkaniu. W rzeczy samej, bogatym człowiekiem musiał być Wręcz — stary kawaler, jak wczoraj jeszcze się dowiedział — skoro mógł sobie pozwolić na zajmowanie pięciopokojowego, luksusowego apartamentu, gdzie prócz niego nie mieszkał nikt, poza służbą, kamerdynerem Janem i niemłodą już kucharką, podobno znakomitością w swoim rodzaju, zadawalniającą najwybredniejsze zamiłowania kulinarne dyrektora.
Sam apartament urządzony był niezwykle bogato i nie brakło w nim ani kosztownych mebli, ani cennych dywanów, ani pięknych obrazów. Z przybranego rogami jeleniemi przedpokoju, wchodziło się z jednej strony do empirowego gabinetu, z drugiej — do salonu w stylu Ludwika XV. Za nim znajdował się gdański stołowy, sypialnia dyrektora, a później w korytarzu pokój, bez właściwego przeznaczenia. Może, dla odwiedzających Wręcza gości. Ten pokój właśnie, przeznaczono młodemu człowiekowi.
Chodził tedy po mieszkaniu, z zaciekawieniem rozglądając się dokoła i rzecz jedną stwierdzał ze zdziwieniem. Jeśli przedtem, łatwo rozpoznawał ulice w Warszawie, a miał nawet wrażenie, że był kiedyś w restauracyjnej sali „Livoy‘u“, teraz ten apartament nie nasuwał mu najlżejszych wspomnień. Czyżby podobne figle płatała pamięć? Przecież twierdzili Wręcz i Jan, że za dawnych czasów bywał tu częstym gościem? Cóż to znaczyło? Świadomość jednych rzeczy wracała, a innych nie mogła powrócić.
Wpijał się wzrokiem w liczne pozawieszane na ścianach i poustawiane w bogatych ramkach fotografje na biurku dyrektora. Pełno tam było wizerunków starszych i młodszych mężczyzn, ubranych wykwintnie, zdjęć pięknych i śmiejących się zalotnie kobiet. Niektóre z tych fotografji zdobiły nawet napisy. Odczytywał te napisy... i nic... nic... Ludzie wyobrażeni na zdjęciach pozostawali mu całkowicie obcy. A jednak, jeśli był poprzednio w takim zażyłym stosunku z Wręczem, wielu z nich musiał znać, z wieloma się przyjaźnić. Nie poznawał ich teraz, jak wczoraj nie poznał Wręcza.
Wtem drgnął. Dojrzał dużą fotografję, przedstawiającą młodego człowieka o zarozumiałym, nieco bezczelnym wyrazie twarzy. Ubranego przesadnie elegancko, z monoklem w oku. Pod spodem napis: „Kochanemu Alojzemu Wręczowi — na pamiątkę Janusz Darski“.
— Janusz Darski! Więc, on...
Pochwycił fotografję i pobiegł do olbrzymiego znajdującego się w sąsiednim salonie lustra i począł porównywać. Tak, bezwzględnie istniało podobieństwo, nawet znaczne podobieństwo. Chociaż...
Czyż był, naprawdę, tym młodym człowiekiem, uśmiechniętym arogancko i spoglądającym na świat z miną przebiegłej wyższości. Gdzież się podział ten niemiły grymas, ta pewność siebie, zarozumiałość i chytrość, bijąca z oblicza, uwiecznionego na wizerunku?
— Chyba, nie ja?...
A jednak, był Januszem Darskim! Tym Januszem Darskim, który za krótkotrwałe chwile hulaszczego życia, zapewne, ponieść musi długą karę. Jedna rzecz go tylko zastanawiała w dalszym ciągu. W jaki sposób to się stało, że ów dziwny wypadek, który pozbawił go całkowicie pamięci, spowodował jednocześnie całkowite duchowe przerodzenie? Bo czuł się przecież bardzo teraz daleki od owego Janusza Darskiego, a jego dusza była pełna wzniosłych i szlachetnych porywów. Lecz, czyż z podobnym balastem przeszłości, wolno mu będzie rozpocząć życie po raz wtóry?
— Czy ktokolwiek uwierzy w tę przemianę? — szepnął.
Powrócił do gabinetu i postawił zpowrotem fotografję na biurku. Później, chcąc rozproszyć przykre myśli, jął wyjmować książki ze znajdującej się tam bibljoteki i przeglądać je. Z zadowoleniem stwierdzał, że czyta łatwo i rozumie, nietylko po polsku, ale i francusku i niemiecku. Zajął go nawet bardzo, jakiś niedawno wydany, paryski romans.
— Więc...
Punktualnie, z uderzeniem godziny piątej, do mieszkania powrócił dyrektor Wręcz. Z radością powitał swego, nowego lokatora.
— Grzeczny jesteś! — już zdala wołał, spostrzegłszy go pochylonego nad książką w gabinecie. — Czytasz, w pobliżu własnej fotografji! Widzisz, jak cię kocham! Twój wizerunek stale znajdował się u mnie na biurku...
Uścisnął dłoń młodego człowieka, który powstał na jego powitanie i dalej mówił:
— Co prawda, zewnętrznie zmieniłeś się bardzo, ale dla mnie pozostałeś zawsze ten sam! Więc nie wychodziłeś? Doskonale! O twoim pobycie w Warszawie, rzecz prosta, nie zawiadamiałem nikogo! Nawet, najbliższych, dawnych przyjaciół... Jest to niewskazane, dopóki my, we dwójkę, nie ułożymy naszych spraw.
— Tak... tak... — powtórzył ucieszony, że nie będzie musiał rozmawiać z ludźmi, teraz mu całkowicie obcemi.
— Więc, nie zawiadamiałem nikogo! Szczególniej, że wątpię, czy długo będziesz mógł tu pozostać i mam względem ciebie pewne zamiary... Tylko jeden, uczyniłem wyjątek.
— Wyjątek?
— Tak, szykuję ci pewną niespodziankę! Mam wrażenie, że bardzo z niej będziesz zadowolony!
— Niespodziankę! — nic nie pojmował.
— Nie domyślasz się?
— Nie!
Wręcz chytrze przymrużył oko i począł głośno się śmiać.
— Skoro, nie domyślasz się, to zaczekaj! Teraz ci nie powiem! Tem więcej, że pora siadać do obiadu i Jan już kiwa na mnie rozpaczliwie głową. I ty musisz być porządnie głodny...
W rzeczy samej, na progu gabinetu ukazał się kamerdyner, oznajmiając, że obiad znajduje się na stole. Dyrektor poszedł w stronę sali jadalnej pierwszy, a w ślad za nim nasz młody człowiek.
Bił się z myślami, próżno starając się rozwiązać, rzucone przez Wręcza zagadki. Ten, nietylko na niego miał swoje projekty, ale gotował mu jeszcze jakąś niespodziankę. Cóż to była za niespodzianka taka?
Początkowo, gdy się znaleźli przy stole zastawionym, dyrektor milczał, poświęciwszy całkowitą swą uwagę spożywaniu znakomitych potraw, sporządzonych przez nie mniej znakomitą kucharkę. Może go zresztą, krępowała obecność Jana. Rzucał tylko od czasu do czasu nic nie znaczące słówka. Dopiero, kiedy ukończył się obiad, a kamerdyner znikł, ustawiwszy na stole filiżanki, maszynkę do czarnej kawy i butelkę z likierem, Wręcz postanowił przystąpić wprost do rzeczy:
— Gadaj szczerze — począł — bo wczoraj trudno było o tem rozmawiać w „Livoy‘u“, a później widziałem, żeś znużony i nie chciałem cię męczyć... Po coś ty, właściwie, powrócił do kraju?
Młody człowiek bąknął coś niewyraźnie, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Domyślam się — odpowiedział za niego dyrektor — żeś nie miał z czego żyć i tu przybyłeś szukać pomocy! Wielka to lekkomyślność z twej strony. Nikt ci nie pomoże, a narażasz się bardzo. To tu, zanim przystąpię do pewnego projektu, za pomocą którego chciałbym cię uratować, chciałbym poznać, jakie są istotne twoje plany?
— Żadne! — mruknął, a odpowiedź ta zgadzała się z prawdziwym stanem rzeczy.
— Żadne? — aż podskoczył na swem miejscu Wręcz. — Żadne? Odrazu wiedziałem, że tak jest i całkowicie poznaję dawnego Janusza Darskiego! Wszystko bez zastanowienia, pod wpływem chwilowego impulsu, że a nuż z najgorszej sytuacji szczęśliwym trafem wykręcić się uda! Na coś ty liczył? Na kogo? Bo, mnie przecież unikałeś i spotkaliśmy się przypadkiem!
— Na nic!
— Na nic? Właśnie! Właśnie! Odpowiedź, zaiste w stylu Janusza Darskiego! Bo i na kogoż możesz liczyć? Przyjaciele? Wiesz, co warci są dzisiaj przyjaciele! Każdy nadskakuje, póki może parę groszy pożyczyć, lub wypić za darmo butelkę wina. A twoi krewni...
— Krewni? — powtórzył niecierpliwie, chcąc się dowiedzieć, czemu przeciw niemu tak nieprzychylnie są usposobieni członkowie najbliższej rodziny.
— Krewni? Jakich ty właściwie masz krewnych? — szczerze wyrzucał ze siebie Wręcz. — Twoi zacności rodzice dawno umarli, braci i sióstr nie miałeś. Pozostał tylko stryj i ciotki, ale te cię z duszy i serca nienawidzą...
— Dlaczego? — wyrwało mu się mimowolnie.
Wręcz, który napełniał kieliszek likierem, spojrzał na niego, jak się patrzy na warjata.
— Ten się jeszcze pyta, dlaczego! — zawołał oburzony. — Głupiego udajesz! Zdaje się mają ku temu dostateczne powody, boś ich skompromitował porządnie. Przypomnij sobie, swoje życie od początku, a właściwie od chwili, kiedy w świecie począłeś odgrywać pewną rolę, czyli przed siedmiu laty... Odziedziczywszy po rodzicach dość spory mająteczek załatwiłeś się z nim w niespełna rok. A później, kiedyś już nie miał ani grosza, o czem oczywiście nikt nie wiedział, rozpocząłeś „nadzwyczajne“ interesy... Spółki akcyjne, zakładanie fikcyjnych przedsiębiorstw i inne wcale sprytnie pomyślane kanty... Nie gardziłeś „pożyczkami“ od najskromniejszych nawet ludzi i każdy ci był dobry, byle miał pieniądze...
Złocisze znoszono chętnie, wszak znakomicie zachowywałeś pozory bogatego człowieka! I te przebajeczne kochanki i luksusowe auta i kolacje, w czasie których szampan lał się strumieniami — na samo to wspomnienie usta dyrektora złożyły się do cmoknięcia. — Nie jedną z tobą wtedy wysączyłem butelczynę i z niejedną dziewczynką byliśmy w gabinecie... — znów cmoknął lubieżnie. — W taki to sposób, rzucając głupcom piaskiem w oczy, najmniej wyprułeś miljon... Tak przynajmniej, twierdziły później władze sądowe... Wreszcie, przyszedł kres — któryś idjota, jakiego naciągnęłeś na względnie małą sumkę, tacy pętacy zwykle bywają najwięcej zawzięci — tu w tonie Wręcza odbił się niewiadomo dlaczego gniew — zirytował się i nie mogąc doprosić się zwrotu swego „wkładu“, złożył skargę do prokuratora. Jeszcze nie wierzono. Któż śmiałby posądzać o podobne poziome przywłaszczenie, stale pewnego siebie, wytwornego dżentelmena w monoklu, Janusza Darskiego? Zresztą, twoje oburzenie, iż śmią cię pomawiać o podobne niskie sprawy, było tak znakomicie odegrane, że powszechnie mniemano, nawet władze sądowe, iż to o jakąś bezsensowną skargę chodzi. Ty zaś pragnąłeś tylko zyskać na czasie, a właściwie zebrać potrzebne na ucieczkę pieniądze... Wtedy — wcale nie mam do ciebie o to żalu — rąbnąłeś mnie trzy tysiące... Byłbym ci dał nawet pięć, tak w ciebie wierzyłem, aleś był na tyle miły, że atakowałeś mnie na mniejszą sumę...
— Ach! — szepnął. Znał już teraz całe swe poprzednie życie.
— Oczywiście, kiedyś uciekł — mówił Wręcz dalej — powstał niebywały skandal. A poszkodowani, nie wiedząc, jak odzyskać swoje pieniądze poczęli napastować twoją rodzinę. Rzecz prosta, bez żadnych podstaw prawnych. A twoja rodzina, widocznie zniecierpliwiona ciągłemi awanturami, chcąc im kres położyć wyparła się ciebie publicznie... Oświadczono, że w najlepszym razie zasługujesz na to, żeby się znaleźć w domu obłąkanych...
— Ach! — jęknął powtórnie.
— Tylko — dyrektor wypuścił z ust wielki kłąb dymu z hawańskiego cygara, jakie zapalił przed chwilą — nie rozumiem dalszego ciągu tej historji. Dochodziły mnie słuchy, że uciekłeś do Paryża i tam pod zmienionem nazwiskiem, powodzi ci się wcale dobrze... Że znów kręcisz na prawo i lewo, robisz pieniądze, a nawet hulasz, jak za najlepszych czasów... Skąd ta nagła przemiana? Co ci się stało? I we Francji zrobiła się awantura i stamtąd musiałeś uciekać?
— Widzisz... — począł, lecz wnet urwał. Znów, tak samo, jak wczoraj w „Livoy‘u“, miał ochotę opowiedzieć Wręczowi wszystko szczerze. I znów te same powstrzymały go skrupuły. Jeśli, we Francji nastąpiły jakieś potworne wypadki i krewni zamknęli go w zakładzie dr. Trettera, może w ten sposób, ratując od więzienia i szubienicy, dyrektor, kiedy posłyszy, że z tego zakładu zbiegł, przestraszy się i odmówi dalszej pomocy. Gorzej jeszcze. Porozumie się z rodziną, a poznawszy straszliwą prawdę, nie będzie stawiał przeszkód, by osadzono go tam zpowrotem. W obecnych warunkach, spowiedź taka była niebezpieczna. Raczej, chciał się za wszelką cenę ratować i później wykazać, że zmienił się całkowicie.
— Widzisz... — kłamał. — Mój dalszy pobyt w Paryżu stał się niemożliwy... Zbyt długo opowiadaćby o tem...
Wręcz zerknął na niego jakoś z pod oka. Zanadto, jednak był delikatny, a może nie wchodziło to w jego plany, by dalej napierać.
— Hm! — mruknął tylko — powinęła ci się noga! Kiedyś musiało się urwać. Nie łatwo z samych kantów żyć na dłuższą metę zagranicą.. A w Paryżu też kryzys i francuscy kombinatorzy pewnie nie lubią konkurencji... Tak... Tak... Skoro nie chcesz powiedzieć, nie będę nalegał... Ale, jedno, może mi powiesz... Pod jakiem nazwiskiem powróciłeś do Polski? Chyba nie pod swojem, ani pod tem, pod którem bawiłeś we Francji?
— Pod żadnem! — odparł szczerze.
— Pod żadnem?
— Tak!
— Rozumiem! — oświadczył Wręcz, który, zapewne, co do wszystkich przygód Janusza Darskiego zdążył wyrobić sobie zdanie. — Przeszmuglowałeś się jakoś przez granicę, mniejsza z tem, kto wtem dopomógł, sądząc, że dalej dasz sobie radę... Kiedy, wróciłeś?
— Wczoraj! Wieczorem...
— Wczoraj? — zdziwił się dyrektor, a jednocześnie niby ucieszył. — Wieczorem? I odrazu do „Livoy‘u“? Nigdzie przedtem nie byłeś? Nikt cię nie widział?
Młody człowiek tym razem nie skłamał:
— Zaszedłem do „Livoy‘u“ — rzekł — prosto z dworca. Byłem straszliwie głodny, a inne restauracje znajdowały się zamknięte... Myślałem, że nikt mnie tam nie zauważy...
— Aha...
Twarz Wręcza wypogodziła się. Widocznie to, co posłyszał, utwierdziło go w poprzedniem przekonaniu, a nawet było bardzo na rękę. Nalał sobie nowy kieliszek likieru, a wskazując na nietknięty młodego człowieka, wymówił:
— Czemu nie pijesz? Od pół godziny stoi twój kieliszek pełny! Dawniej, wysączyłbyś już pół butelki... Wypij!... Teraz, ja ci wyłuszczę, jakie mam względem twej osoby plany...
— Plany? — powtórzył, ucieszony, że nareszcie Wręcz wtajemniczy go w tę sprawę, w jakiej miał mu być pomocny, a jednocześnie dopomoże do dalszego ułożenia życia? — Słucham?
Trącił się swym kieliszkiem o kieliszek dyrektora, lecz ledwie umoczył w nim usta. Wpił się natomiast, chciwie w twarz Wręcza, łowiąc z natężeniem, padające z jego ust słowa.
— Tedy — mówił tamten, niby reasumując całą poprzednią rozmowę — powróciłeś do Polski, bez nazwiska, bez papierów i oczywiście, bez grosza... Liczysz na to, że uda ci się skądkolwiek wyrwać trochę pieniędzy i dalej pojechać, bo przecież tu nie możesz długo pozostać... Czyż, nie jest tak?
— Hm, tak! — mruknął, nie wiedząc dokąd dyrektor zmierza.
— Otóż. — Wręcz unikał teraz wzroku młodego człowieka — gotów byłbym ci w tem wszystkiem dopomóc, ale pod jednym warunkiem. I ty musisz mi okazać pewną usługę...
— Już wczoraj wspominałeś o tem!
Dyrektor zniżył głos.
— Jest to historja nieco delikatna, ale ty przecież nie żywisz zbytnich skrupułów...
— Zbytnich skrupułów? — twarz młodego człowieka poczęła czerwienieć.
— Więc...
Wręcz pochylił się przez stół i już miał wyłuszczyć ową „dyskretną“ sprawę, do jakiej potrzebny mu był wspólnik bez zbytnich skrupułów, gdy wtem w przedpokoju zabrzmiał dzwonek, a później rozległ się skrzyp otwieranych drzwi, powolny bas kamerdynera Jana i czyjś inny jeszcze młody, dźwięczny głos.
— Och! — zauważył Wręcz z uśmiechem, posłyszawszy ten hałas. — Odłożymy na później rozmowę! Nowy gość nadchodzi! Zapowiedziana, niespodzianka...
— Niespodzianka?
Teraz dopiero, przypomniał sobie, że dyrektor, zanim siedli do stołu, oznajmił mu z tajemniczą miną, że gotuje „niespodziankę“...
Cóż to była za niespodzianka?
Nie długo oczekiwał na rozwiązanie zagadki. Do jadalni wpadła młoda, ładna i niezwykle elegancko ubrana dziewczyna...