Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Człowiek który zapomniał swego nazwiska
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Tajemniczy nieznajomy.

Rychło znalazł się na ulicy Marszałkowskiej. Było po pierwszej, lecz dzięki pięknej, letniej nocy, snuli się tam jeszcze liczni przechodnie. Jaskrawo strzelały ku gwieździstemu niebu reklamy świetlne, a szeroko otwarte wejścia do barów, niby zapraszały do siebie. W pobliżu Dworca krążyły dziewczyny uliczne o umalowanych, bezczelnych twarzach, polujące na przyjezdnych, a potajemni handlarze wódki, pocichu proponowali swój towar. Pulsowała stolica swem odrębnem życiem nocy i ludzi mroku.
Wyminął obojętnie i zaczepiające go dziewczyny i zaczepiających przekupniów. Mimowoli skręcił w Aleję Jerozolimską, a dopiero, gdy owiał go letni, biegnący od Wisły wiaterek, cicho szepnął:
— Warszawa... Warszawa...
Szedł powoli, uważnie przyglądał się kamienicom. Wszystko wydawało mu się dziwnie znane, a jednocześnie nieznane. I te światła neonowe, umalowane twarze dziewczyn. Wydawało mu się, że jest w jakiemś mieście, widzianem we śnie i że z tego mglistego obrazu zatarły się bliższe szczegóły.
— Chyba byłem tutaj?
Raptem, dojrzał przecinającą jego drogę boczną ulicę.
— Bracka! — prawie głośno zawołał.
Podbiegł do znajdującej się na rogu tabliczki i z radością stwierdził, że się nie mylił.
— Więc Bracka... A później Nowy Świat... Tak, Nowy Świat... Tedy, znam Warszawę...
Lecz poryw nadziei rychło zgasł i próżno dalej natężał swój umysł. Jeśli, w pierwszej chwili sądził, że skoro rozpoznaje ulice, wnet sobie przypomni w jakich okolicznościach tu bawił, przypomnienie to nie następowało i znów z rozpaczą stwierdzał, że nie jest w stanie nic pochwycić ze swego poprzedniego życia. A jednak, przysiągłby, że nieraz chodził właśnie tą drogą, śród okalających chodniki drzew, odwiedzał znajdujące się tu cukiernie i restauracje, w pobliskich sklepach czynił zakupy. A dalej... nic...
Luka... Przeklęta luka...
— Boże! — jęknął — Co za męka? Kim jestem? Co robiłem? Jak się nazywam?
Wtem, przystanął. W związku z temi dręczącemi myślami, nasuwała się nowa troska.
Uciekł z zakładu dr. Trettera, nie mogąc ani chwili dłużej, w obawie o swe życie, tam pozostać. Uciekł do Warszawy. Lecz, cóż dalej pocznie on, człowiek bez nazwiska, posiadający w kieszeni ledwie kilkadziesiąt złotych.
Dokąd się udać?
Gdyby miał jakikolwiek dowód osobisty, najprostsze byłoby teraz wynaleźć hotelik i w nim zamieszkać. Wszak z setki, otrzymanej od panny Janeczki pozostanie prawie złotych osiemdziesiąt, a sumka ta, przy skromnem życiu, starczyłaby na pewien czas, póki nie znalazłaby się inna rada. Ale, nie posiadając żadnego dokumentu, nie mógł się udać nawet do najgorszego zajazdu, czy też ostatniorzędnych pokojów umeblowanych. Odmówionoby mu noclegu i wzbudziłby podejrzenia. A władze? Władze, zapewne, uwierzyłyby nie jemu i jako zbiegłego warjata, odstawionoby go do zakładu dr. Trettera zpowrotem.
Co pocznie? Dokąd się obróci? Bez znajomych przyjaciół? Czyż jego sytuacja, w tej ludnej stolicy nie przypomina zupełnie położenia rozbitka, który znalazł się sam, pośród burzliwych wód oceanu i nie ma, do kogo wyciągnąć ręki o pomoc?
Znów, chłodny pot zrosił czoło, jak wówczas, gdy ujrzał dr. Trettera, biegnącego w stronę małej stacyjki, aby go pochwycić.
— Co dalej?
Przyszłość przedstawiała się beznadziejnie, a trudności które wydawały się łatwe do pokonania i nad któremi się nie zastanawiał, kiedy uciekał, wyrastały obecnie, niczem niezwalczona przeszkoda.
Wtem, znów zbawienna myśl nawiedziła jego głowę. Nie podda się zwątpieniu, lub rozpaczy. Jest wyjście. Skoro tyle zawdzięcza pannie Janeczce, niechaj jej dobroć wykorzysta do końca. Uda się jutro do matki, dobrze zapamiętał adres — Czerniakowska 308 — i wszystko wyzna. Będzie błagał o ratunek. Musi być równie dobra i szlachetna, jak i córka. Wejdzie w jego położenie, dopomoże w odnalezieniu mieszkania, chwilowej, bezpiecznej kryjówki. Toć stan nie może przedłużać się wiecznie i pamięć kiedyś powróci. Jak przypomina sobie ulice w Warszawie, przypomni sobie i kim był i co robił. A musiał wszak coć znaczyć na świecie, skoro jakiejś hrabinie aż tak zależało na jego śmierci, że oddała go do zakładu dr. Trettera, w niedwuznacznym celu pozbawienia życia.
Tedy, głupstwo! Chodzi tylko o dzisiejszą noc! A jutro!
Lecz, co teraz czynić? Trudno, spacerować ulicami całą noc, lub na ławce, jak włóczęga, szukać spoczynku. Z wielu względów, byłoby to niebezpieczne.
Jego wzrok padł na jasno oświetlone wejście jakiejś restauracji, którą właśnie mijał. Działo się to na Nowym Świecie, dokąd bezwzględnie skręcił z Aleji Jerozolimskiej. Restauracja była pierwszorzędna, zapewne, otwarta do rana, taka właśnie, jakiej szukał i w której mógł posiedzieć jaknajdłużej.
Bez wahania, wszedł do rzęsiście oświetlonego hall‘u, a stamtąd, po schodach do wielkiej, białej ze złoceniami, sali na pierwszem piętrze.
Uderzył go gwar licznych głosów i skoczna muzyka, a zewsząd witały go uniżone ukłony służby. Nic dziwnego. Garnitur miał w stanie jeszcze wcale niezłym i skrojony przez pierwszorzędnego krawca, a w twarzy i ruchach przebijała się piękność i jakby przyzwyczajenie do rozkazywania. Dziwniejsze było natomiast, że gdy wszedł, kilka osób jęło mu się przypatrywać niemal natarczywie, a na czerwonych wargach jakiejś eleganckiej, świetnie uszminkowanej damy, wyraźnie zawisło zapytanie:
— Czyżby go już zwolnili? Ośmielił się pokazać po tem wszystkiem?
Ale młody człowiek nie spostrzegł weń uporczywego spojrzenia umalowanej damy. Nie zwracając na nikogo uwagi, zajął ostatni wolny stolik, w głębi sali. Dopiero, gdy wybrał jakąś potrawę z karty i zamówił butelkę mineralnej wody, rozejrzał się po obecnych.
— Dziwne... — szepnął.
Zaiste, dziwnego nadal doznawał uczucia. Jakby zbudził się z jakiegoś snu. I ta biała sala ze złoceniami i ta skoczna muzyka i ci nadskakujący kelnerzy...
— Byłem tu kiedyś? Czy nie byłem? — myślał. — Naprawdę, niezwykłe!
Wsparł głowę na ręku i tak siedział zamyślony za stolikiem. Nikogo szczególnie nie uderzyło jego tu pojawienie się, a służba, widząc iż gość nie ma zamiaru robić większego rachunku, przestała się nim interesować. Tylko uszminkowana dama nadal z niego nie spuszczała oka. W jej wzroku malowało się teraz nietylko zdumienie, ale i nienawiść.
— On? On?
Lecz, nasz młody człowiek nie widział tego, przepojonego gniewem wzroku. Nadal siedział, daleki od restauracyjnego gwaru i tego sztucznego, nocnego, wesołego życia, jakie panowało dokoła. Siedział obojętny i na wdzięki roześmianych kobiet i na przeginające się w tańcu lubieżnie pary. I długo, zapewne, pozostawałby tak, bo jedynie jego celem było spędzić w tym dancingu jaknajwiększą liczbę godzin, by najmniej ich oddzielało go od ranka, gdyby wtem nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda.
Na progu sali stanął nowy gość.
Średniego wzrostu, gruby, starszawy, łysy pan, o czerwonej twarzy, ozdobionej niewielkim uczernionym wąsikiem. Ubrany był prawie z przesadną elegancją, a na jego palcu połyskiwał wielki, kosztowny brylant.
Typowy bywalec nocnych restauracyj, miłośnik niewybrednej tam zabawy i łatwo dostępnych kobiet jednem słowem jegomość, któremu dobrze powodzi się w życiu i który z tego życia potrafi wyciągnąć odpowiednie rozkosze. Bożyszcze kokot i dancingowych kelnerów.
Pan ten stał i rozglądał się po sali w poszukiwaniu stolika, a znajdujący się obok niego „dyrektor“ dancingu, również sokolim wzrokiem badał, gdzieby można było tak znakomitego gościa umieścić.
Niestety, wszystkie stoliki były zajęte, gruby birbant widocznie, nie znajdował na sali znajomych, a na jego twarzy poczynał się zarysowywać wyraz niezadowolenia, że opuścić będzie musiał zakład, w którym w najlepsze rozpoczynała się zabawa.
— Panie dyrektorze! — szepnął do wyelegantowanego grubasa szef recepcji. — Szkoda, że pan dyrektor wcześniej nas nie uprzedził, że tu przybędzie... Zatrzymalibyśmy stolik... Ale, gdyby, pan dyrektor, zechciał, znalazłaby się rada...
— Jaka? — mruknął nowy gość, tytułowany dyrektorem. — Wszystko zajęte... Przecież, nie będę się łączył z obcemi towarzystwami? Mogą się nie zgodzić.
— Tak... ale... — zarządzający dancingiem wskazał na stolik, zajęty przez młodego człowieka. — Siedzi tam jeden... Zdaje się, urzędnik państwowy... Przy sznyclu i wodzie sodowej! — w głosie zarządzającego zabrzmiała niekłamana wzgarda i oburzenie. — Porządny jakiś facet, ale goły... Wyrzucić go nie mogę, ale gdyby pan dyrektor zechciał...
Grubas skierował swój wzrok na młodego człowieka. Lustrował go oczami dłuższą chwilę, a w tem spojrzeniu, na pozór dobrodusznem, rysowała się teraz jakaś podejrzliwość i zdolność przenikania ludzi do dna, wielu latami praktyki zdobyta. Wpijał się w młodego człowieka, niby ten mu kogoś przypominał, lecz, widocznie, nie łączył jego twarzy z żadnym wspomnieniem, bo nawet na czerwonem obliczu siadł poprzedni beztroski uśmiech. Młody człowiek miał inteligentny wyraz twarzy, był ubrany przyzwoicie i śmiało można było zasiąść w jego towarzystwie.
— Niech go pan się zapyta! — rzekł do zarządzającego.
Ten wzruszył ramionami, jakby dając do zrozumienia, że w tym wypadku, wobec tak „pętackiego gościa“, wszelkie długie ceremomje są zbyteczne.
Podbiegł do stolika.
— Szanowny panie! — oświadczył młodemu człowiekowi, który nieco drgnął, posłyszawszy jego głos i podniósł nań zdziwione oczy. — Szanowny pan, zapewne, prędko odejdzie?
— Dlaczego? — rzucił mimowolnie ostro, zdziwiony niegrzecznem zapytaniem.
Zarządzający zakładem po raz pierwszy dopiero przyjrzał się twarzy młodego człowieka. Wyczytał z niej, że nie należy do kategorji, których można ostatecznie lekceważyć.
— Bo... bo... — jął bąkać, zmieniając na uprzejmiejszy swój ton. — My, wcale pana nie wypraszamy... — nie śmiał dodać, że zbyt małą sumę wyniesie rachunek młodego człowieka. — Tylko... Jest tu jeden pan dyrektor, nasz stały gość, szuka stolika! A wszystkie zajęte! Gdyby pan się zgodził? To taki elegancki człowiek...
— Rozumiem! — odparł, pojąwszy tę całą dyplomatyczną grę. — Rozumiem i zgadzam się! Niechże pan poprosi tu tego swego dyrektora! Mam nadzieję, nie będziemy sobie przeszkadzali nawzajem!
Zarządzający, uśmiechnął się z zadowoleniem i już sunął w podskokach w stronę wyelegantowanego „dyrektora“.
Rychło ten znalazł się przy stoliku.
— M-ski! — mruknął dość niewyraźnie swe nazwisko, przedstawiając się naszemu bohaterowi.
— B-ski! — również niewyraźnie odparł w odpowiedzi, czerwieniejąc się lekko i przypomniawszy sobie teraz dopiero, że jest człowiekiem, bez nazwiska.
Tak bez nazwiska...
Tymczasem dyrektor zamawiał napoje i przekąski, a jego obstalunek nie był podobny do obstalunku naszego młodego człowieka.
Wnet na stoliku pojawił się koniak „Henesy‘ego“, kawior i łosoś, a później inne, wyszukane potrawy. Ale dyrektor, choć wypił jeden kieliszek i drugi, a nawet przegryzł kawałkiem łososia, miast przysmaków, lub obserwowaniu tańczących par, nie spuszczał oka ze swego przygodnego towarzysza.
Młody człowiek, siedział tak, jak i przedtem, wsparłszy głowę na ręku i prawie całkowicie twarz zakrywszy dłonią. Ledwie przez chwilę, gdy się przedstawiał, mógł go „dyrektor“ dobrze obejrzeć. Lecz ta chwila wystarczyła. Teraz wyraźnie na obliczu dyrektora rysowało się to samo zapytanie, które wyczytać niedawno było można w oczach umalowanej damy:
— On? Czy nie on?
Sam dziwił się teraz sobie, że go wcześniej nie poznał. Gdy podchodził do stolika, a nawet, gdy stał przy drzwiach, obok zarządzającego dancingiem. Ale, w takim razie, poco ta cała komedja? Czemu zasłania się od niego dłonią i wita, niby spotkali się w życiu po raz pierwszy? Przed nim nie musi się chyba ukrywać, choć...
— Pan Darski? — nagle wypalił. — Pan Darski, o ile się nie mylę?
Młody człowiek drgnął i opuścił rękę. Twarz jego stała się doskonale widoczna i dyrektor spostrzegł, że zalewa ją gwałtownie czerwień.
— Nie rozumiem? — bąknął.
— Ależ, Darski! Janusz! — zawołał tamten, aż unosząc się ze swego miejsca. — Opuściłeś rękę i znakomicie cię poznaję... Wprost pojąć nie mogę, że nie poznałem od pierwszej chwili...
Twarz młodego człowieka stawała się coraz więcej purpurowa. Tedy, tak brzmiało jego nazwisko? Był jakimś Januszem Darskim? Niestety, nawet i to nie budziło w nim żadnego wspomnienia!
— Kiedy, właściwie... — dalej bąkał.
Ale, grubas nie dawał już teraz za wygraną. Pochyliwszy się przez stolik i zniżywszy głos, niby pojmując, że to, co mówi nie może być przez nikogo posłyszane, prawił:
— Nie zapieraj się! Udajesz, że mnie nie znasz, twego najlepszego przyjaciela Wręcza? Dyrektora Antoniego Wręcza? Rozumiem, żeś popełnił wielkie szaleństwo, powracając do Polski, gdzie i nadal prokurator interesuje się twoją osobą, a jeszcze większe, pokazując się tu, bo wielu napotkać możesz znajomych, ale przedemną nie potrzebujesz się zapierać, ani chować... Wiesz, jak cię szczerze lubiłem, a o te kilka tysięcy, na jakieś mnie naciągnął, wcale nie mam pretensji... Gadaj więc, po ludzku i przestań grać komedję!
Młody człowiek chwytał łapczywie każde słowo, jakie padało z ust sąsiada. Przy każdym jednak z nich, doznawał ukłucia w serce. Janusz Darski? Człowiek poszukiwany przez władze sądowe? Naciągnął na kilka tysięcy siedzącego obok dyrektora Wręcza? Więc, tak brudna była jego przeszłość? Doznawał uczucia wstrętu dla osobnika, jakim był ongi, a jednocześnie myślał, czy dyrektor się nie pomylił. Bo czemuż w takim razie zawadzał jakiejś hrabinie i czemu ta osadziła go w domu obłąkanych?
Tymczasem, Wręcz, widząc wciąż zmieniające się nastroje na jego twarzy i tłumacząc je po swojemu, dodał:
— Daję ci słowo honoru, że wszystko to mówię, wyłącznie przez szczerą życzliwość dla ciebie! Widzę, że niezbyt powodzi ci się, bo choć dawna hulaszcza żyłka zaciągnęła cię do dancingu, garnitur masz nieco wytarty i siedzisz przy wodzie sodowej. Pocoś, wogóle wracał? Oszalałeś? Ze spraw, które ci wytoczono, wątpię, czy uda się wykręcić? A dochodziły mnie słuchy, że przy twoim sprycie, powodziło ci się zagranicą wcale dobrze. Przyznaj się, może i tam, narobiłeś kawałów?
— Nie! — wyrwało mu się odruchowo.
— A rodzina nie prześladuje cię? Pozostawiła w spokoju? Wszak, gdy wybuchł skandal, pierwsi twierdzili, że wart jesteś, żebyś się znalazł w więzieniu, a dla ich honoru najlepiejby się stało, gdybyś, wogóle, nie żył!
— Och! — jęknął.
Zimne ciarki przebiegły wzdłuż pleców i wydało mu się, że ktoś pochwycił jego serce w kleszcze. Teraz wszystko było jasne. Narobił jakichś niesłychanych świństw i musiał uciekać z Polski. Zapewne, to samo powtórzyło się zagranicą. Później, zaszedł dziwny wypadek, w czasie którego stracił pamięć, a krewni, chcąc nazawsze z nim skończyć, by nadal ich nie kompromitował, osadzili go w zakładzie dr. Trettera. Ach, pocóż uciekał, a nie umarł tam raczej. Przecież, teraz czuje takie obrzydzenie do wszystkiego, co niskie i podłe. A jak wymazać przeszłość?
— Skąd, właściwie, wracasz? — zabrzmiało nowe zapytanie.
Zagryzł wargi. Miał mu odpowiedzieć, że wraca z domu obłąkanych? A może, napełniłoby to, tego dyrektora Wręcza, obrzydzeniem? Miał wyznać o duchowej przemianie, jaka w nim nastąpiła? A nuż poczytałby to za podstęp? Widocznie, część jego wstrętnych przygód jest Wręczowi nieznana i najlepiej będzie chwilowo o nich zamilczeć. Gdyż wydaje się, istotnie, szczerze życzliwie do niego usposobiony i pragnie mu służyć pomocą. A on tak potrzebuje pomocy.
— Stamtąd, skąd wiesz! — mruknął ogólnikowo.
— Nareszcie — ucieszył się Wręcz — gadasz, jak człowiek! Bo, chwilami, wydawało mi się, że się pomyliłem! Ale, teraz nie mam już żadnej wątpliwości, poznaję cię i po głosie! Przyznać jednak trzeba, że w ciągu tych dwóch lat zmieniłeś się bardzo. Nie tylko zewnętrznie. Zgoliłeś wąsy i nie nosisz monokla. Równie, jakby spoważniałeś. Musiałeś przejść przez tęgie cęgi, gdyż znikł twój uśmiech beztroski i zwykła wesołość. Toć, dawniej byłeś najlekkomyślniejszym z ludzi...
— Kiedy spoważnieć trzeba?
— Rozumiem! Choć chwalę cię przedwcześnie, bo i to dowód okropnej lekkomyślności, żeś się tu znalazł? Poznać cię mogą lada chwila, a wtedy... O... spójrz na tę panią! Cóż, to znaczy?
W rzeczy samej, gdy muzyka grać poczęła jakiegoś sentymentalnego bluesa, uszminkowana dama, ta sama, która przyglądała się młodemu człowiekowi tak natarczywie, nagle skinęła na jednego z towarzyszących jej panów i podniósłszy się od stolika, zmieszała się z tańczącemi parami. Ale, wnet poznać było można, że nie zamiłowanie do tańca wyłącznie skłoniło ją do wzięcia udziału w ogólnej zabawie. Raczej chęć, bliższego przyjrzenia się młodemu człowiekowi, który siedział od jej miejsca dość daleko. Bo oczy miała jedynie weń wlepione i manewrowała wraz ze swym tancerzem tak, by do niego się zbliżyć. A gdy mijała ich stolik, z jej ust wybiegł szept:
— On, napewno! Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie! Co za tupet! Będę musiała zawiadomić natychmiast...
Szept ten nie doleciał do słuchu dyrektora Wręcza, lecz mina umalowanej damy na tyle była wymowna, że łatwo można było odgadnąć, że nie żywi względem jego przyjaciela, uczuć przyjaznych i że istnieć pomiędzy niemi muszą zadawnione porachunki.
— Któż to jest? — zapytał z niepokojem.
— Nie wiem! — odparł zupełnie szczerze, odnaleziony przed kilku minutami Janusz Darski.
— Niemam pojęcia czemu? — znów powtórzył, łamiąc sobie głowę, jaką z tą nieznajomą panią mogła go łączyć przygoda.
— A jednak...
Korzystając z tego, że para znikła w ogólnym tłumie tancerzy, dyrektor Wręcz skinął głową w kierunku zarządzającego dancingiem.
Ten nadbiegł w podskokach.
— Panie — zapytał, wskazując na umalowaną i ubrylantowaną damę. — Czy nie mógłby pan mi powiedzieć, kim jest ta pani?
— Och! — rzekł z uprzejmym uśmiechem zarządzający. — Znam ją doskonale! To bardzo elegancka osoba i z wielkiego świata!
— Baronowa Gerlicz?
— Tak, żona tego bogatego fabrykanta!
A gdy zarządzający znikł, zadowolniwszy ciekawość Wręcza, ten uważnie popatrzył na swego towarzysza.
— Naprawdę, jej nie znasz?
— Naprawdę!
— Dziwne... — wzruszył ramionami, jakby chciał dodać, że jego przyjaciel Janusz Darski tyle już narobił kantów rożnym osobom, że sam nie pamięta, kto o co rości pretensje.
— Jednak — dokończył poprzednio przerwaną myśl — utwierdza mnie to tylko w mniemaniu, że nie powinieneś tu pozostać, ani chwili dłużej. O Gerliczach słyszałem. Są to ludzie wpływowi i zamożni. Coś musiałeś przeskrobać. Ty jej sobie nie przypominasz, ale ona cię zna! Wnet rozniesie się wieść o twoim powrocie. A to zupełnie, niepożądane...
— Cóż mam robić? — rzekł, szczerze zaniepokojony.
— Schować się?
— Gdzie?
Wręcz pochylił się znowu przez stolik. Prawie szeptał do ucha młodego człowieka.
— Ze względu na naszą przyjaźń, nie pozwolę ci zginąć! Pocoś wrócił i pod czyjem nazwiskiem, nie pora o tem rozprawiać. Później, o tem opowiesz. Domyślam się, że coś zaszło i nie miałeś z czego żyć za granicą. Ale wracać? Tu się zjawiać? Zawsześ był warjatem i zostaniesz warjatem...
— Ja, warjatem? — powtórzył nieco ironicznie, przypominając sobie „zakład“, z jakiego przed kilku godzinami uciekł.
— Tak warjatem! — twardo brzmiały słowa Wręcza. — Ale, nie chcę, żebyś znalazł się w więzieniu! Biorę cię więc, natychmiast do siebie, do mieszkania i tak ukryję, że cię nikt nie odnajdzie. O reszcie, pogadamy późnej! Musisz tylko słuchać się mnie we wszystkiem...
— Nie wiem, jak ci dziękować! — zawołał ucieszony, gdyż ta niespodziewana propozycja, usuwała różne zawisłe nad nim niebezpieczeństwa i sądził, że gdy Wręcz, później szczerą jego spowiedź posłyszy, może na nowej drodze życia, jaką zamierzał obrać, zechce mu przyjść z wybitnym ratunkiem. — Toć, samo Niebo mi cię zsyła.
— Chodźmy zaraz! — oświadczył Wręcz, dzwoniąc energicznie, na kelnera — i tak zbyt długo cię tu widziano. A jeśli ci pozostały dawne pijackie przyzwyczajenia, to wina możesz się napić i u mnie...
— Nie... nie...
— Nie, tem lepiej! Po części, zgubiło cię pijaństwo... Gdyż...
— Gdyż — wymówił nagle grubas, jakimś dziwnym tonem, niby nasunęła mu się niespodziewana myśl — powiem ci szczerze, że cieszę się, żem cię spotkał. W ostatnich czasach, nawet, wiele wspominałem o tobie! I ty, w pewnej sprawie, możesz mi być pomocny... Ty, jeden...
— Ja pomocą?
— Tak będzie to mały rewanż za moją gościnę...
Teraz zdumienie odbiło się na twarzy młodego człowieka. Miał być dyrektorowi pomocny? On, poszukiwany przez sądy, zmuszony jaknajprędzej opuszczać restauracyjną salę, by w mieszkaniu Wręcza szukać bezpiecznego schronienia. Nic nie rozumiał. A nuż dyrektor li tylko dlatego go zabierał ze sobą?
— Słuchaj... — począł, lecz wnet przerwał.
Powstrzymało go skinienie ręki Wręcza. Kelner zbliżał się do ich stolika.
— Pierwszy, zapłać rachunek! — cicho szepnął dyrektor. — I wyjdź! Zaczekasz na mnie na ulicy. Nie możemy opuścić restauracji razem! Wszak, dla służby, jesteśmy tylko przygodnemi znajomymi.
Zrozumiał i zastosował się do tego zlecenia. Odszedł, nie zauważony przez nikogo i jako niewiele znaczący gość, żegnany bez żalu. Po drodze, przy stoliku, nie spostrzegł owej uszminkowanej damy. Musiała, widocznie, wcześniej opuścić salę.
Na ulicy, skrył się nieco w mroku i zaczekał.
Po upływie kilkunastu minut ukazał się dyrektor Wręcz.
— Siadajmy! — rzekł, wskazując na najbliższą taksówkę. — Pojedziemy na Kredytową!

Nic dziwnego, że nasz bohater, opuszczając dancing, nie zauważył wymalowanej pani, która patrzyła nań tak ostentacyjnie, z wyraźną nienawiścią.
Nic dziwnego. Ledwo ukończył się taniec, pobiegła ona w stronę długiego korytarza, gdzie mieściły się restauracyjne gabinety, jak również budka telefoniczna. Pobiegła, rzuciwszy kilka słów przeproszenia swemu tancerzowi i dając mu do zrozumienia żeby jej tam nie towarzyszył, gdyż będzie przeszkadzał, w poufałej widocznie rozmowie.
Pochwyciła za słuchawkę, a gdy odezwał się sygnał, niecierpliwemi palcami jęła nakręcać pożądany numer automatu.
— Czy Iza nie śpi mocno tylko? — myślała. — Czy jej się dobudzę? A może na noc wyłączyła telefon?
Ale, nie! Ku jej radości wnet rozległ się głos, jaki spodziewała się posłyszeć. Nawet, nadspodziewanie prędko.
— Nie śpisz jeszcze, Izo? — zdziwiła się. — To ja, Klara...
— Nie, nie śpię! — zabrzmiała odpowiedź, a tej którą zarządzający dancingiem nazywał baronową Gerlicz, wydało się, że w głosie przyjaciółki słyszy niepokój i podrażnienie.
— Daruj, że cię o tak późnej godzinie niepokoję — mówiła, a znajdujący się na ścianie korytarza, akurat naprzeciw budki telefonicznej duży zegar wskazywał trzecią w nocy. — Daruj, że cię niepokoję, ale zaszły wypadki... Dzwonię, w twojej własnej sprawie.
— Co się stało?
— Jestem, z całem towarzystwem w Livoy‘u, tym dancingu... Wiesz... Ku mojemu zdumieniu zobaczyłam jego... Pojmujesz, jego... Wprost, nie wierzyłam własnym oczom... Ale, nie mogłam się pomylić... On, napewno on... Musiał, w niezrozumiały sposób stamtąd uciec...
— Niestety, wiem już o tem! — zabrzmiała na drugim końcu telefonicznego drutu gniewna odpowiedź — Uciekł! Właśnie, przed chwilą zawiadomił mnie o tem dr. Tretter! Oto przyczyna, czemu nie śpię!...
— W jaki sposób?
— Przez pijaństwo tego przeklętego pielęgniarza Antoniego. Pielęgniarz się spił i przypadkiem zostawił drzwi celi otwarte. Mniemał, że ten głęboko zasnął. A on wykorzystał tę okoliczność i drapnął. Mało tego! Gdy sam Tretter rzucił się w pościg, dał jakimś łobuzom dwadzieścia złotych i wmówił w nich, że to właśnie Tretter jest warjatem, a ci poturbowali i odstawili do sanatorjum doktora! Straszna stała się rzecz! Wprost skóra na mnie cierpnie, gdy pomyślę, co teraz nastąpi...
— Rozumiem cię zupełnie! — odparła baronowa Gerlicz, a i w jej głosie zadźwięczało przerażenie. — To straszne! Tylko, nie rozumiem... Wszyscy lekarze twierdzili, że nigdy nie odzyska zdrowia, a on wygląda na całkiem przytomnego...
— Pomylili się! Oprzytomniał! Napewno przypomniał sobie wszystko i wie o wszystkiem...
— Okropne!
— Zastanawia mnie — mówiła teraz ta, do której dzwoniła baronowa Gerlicz i którą nazywała Izą — skąd wziął pieniądze? Dwadzieścia złotych dla andrusów... Miał na bilet do Warszawy. Obecnie znajduje się w dancingu... Musi mieć jakichś przyjaciół! Tem więcej jest to dziwne, że przecież postarałam się, aby wszyscy odsunęli się od niego! Nic nie pojmuję! Z kim siedzi w restauracji??
— Z jakimś grubym, starszym jegomościem! Pytałam się o nazwisko tego pana zarządzającego dancingiem i odparł mi, że jest to jakiś bogaty dyrektor Wręcz. Nigdy nie słyszałam o takim. Pozatem dodał zarządzający, że jest to przygodna znajomość, bo ponieważ nie było stolików, posadził owego Wręcza przy jego stoliku...
— Musi to być przygodna znajomość, gdyż przedtem nie znał żadnego Wręcza i również nigdy nie słyszałam o podobnym dyrektorze! A przecież znam wszystkich jego znajomych. Ale musi się czuć dobrze, pewny siebie, skoro nie ukrywa się wcale i ośmielił się pojawić w „Livoy‘u“...
— Co zamierzasz dalej czynić?
W głosie pani Izy, kiedy odpowiadała, zadźwięczała nietajona nienawiść.
— Toć chyba domyślasz się — twardo wyrzekła — że nie zrezygnuję z dalszej walki! Niema wyboru! Albo ja go usunę na zawsze z mej drogi, albo on mnie zgubi! Myślę tylko, że jestem daleko silniejsza od niego i łatwo sobie z nim poradzę! W to, co zacznie opowiadać, nie uwierzy nikt, zbyt dobrze urobiłam opinję. A dla ogółu będzie zbiegłym z zakładu dla obłąkanych warjatem...
— Tak! Zbiegłym z zakładu dla obłąkanych warjatem!
— Natychmiast, zawiadomię władze! Zanim zdąży się z kimkolwiek porozumieć w Warszawie, pochwycą go i odstawią do sanatorjum dr. Trettera... A wtedy, już ja się postaram, żeby nie uciekł powtórnie i żeby tej całej historji jaknajszybszy nastąpił koniec...
— Rozumiem!
— Więc, rozłącz się! Szczerze ci wdzięczna jestem za ten telefon! Dzwonię zaraz do policji... Może go jeszcze przyłapią w „Livoy‘u“...
Rozmowa została ukończona. Ale, gdy w pół godziny, może później, zawiadomieni przez tajemniczą panią Izę, wywiadowcy zjawili się w restauracyjnej sali, młodego człowieka już nie było.
Wchodził on właśnie, do luksusowo urządzonego apartamentu swego przyjaciela, dyrektora Wręcza, który szczerze się cieszył, że po długiem niewidzeniu odnalazł, tyle mu teraz potrzebnego — Janusza Darskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.