Czao-Ra/Na północy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Na północy
Pochodzenie Czao-Ra
Wydawca Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie
Data wyd. ok. 1931
Ilustrator Mikołaj Wisznicki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.  NA PÓŁNOCY

W wielkich miastach, gdzie krążą, wesoło dzwoniąc, barwne wozy tramwajowe, porykują ostrzegawczo trąbki mknących samochodów, świecą się lampkami elektrycznemi wspaniałe wystawy sklepów, nikt nie pamięta o tem, że o kilkaset kilometrów na północ całkiem inne pędzą życie ludzie do nich podobni.
Podobni... może nie z wyglądu zewnętrznego, lecz z tego, co czuje ich dusza, co ukochało serce, trapione troską i rozświetlane nadzieją i radością.
Prawda, że tam na dalekiej północy, w szałasach ze skóry, kory lub z cienkich żerdzi modrzewiowych, w „jurtach“, „czumach“, rzadko — w małych, ciemnych, o niskich pułapach chatkach, pozbawionych dachów, pędzą życie ludzie o twardych, czarnych włosach, o twarzach ciemnych, szerokich, o policzkach wystających, wargach grubych i oczach skośnych — bystrych i poważnych.
Tuziemcy ci pochodzą z rasy fińsko-mongolskiej, lecz należą do wielkiej rodziny ludzkiej.
Mężczyźni, tak samo jak ojcowie nasi, troszczą się o rodzinę i mozolnie, może nawet o wiele mozolniej, niż my, pracują, aby zabezpieczyć drogie istoty od głodu, zimna i choroby; kobiety z miłością matczyną i trwogą wychowują dzieci na dzielnych mieszkańców surowej krainy, gdzie tylko silny potrafi wywalczyć dla siebie prawo życia; chłopaki i dziewczynki, otulone w ubrania z futra, tak samo jak nasze dzieciaki w ogrodzie Saskim lub w Łazienkach, dokazują, gonią się, kłócą, cieszą się i płaczą, gdy doznają krzywdy od rodzeństwa lub przyjaciół, skaleczą się, albo zostaną ukarane przez rodziców.
Ludzie ci niczem się więc nie różnią od nas, bo umieją tak samo myśleć, czuć radość i cierpienie, wierzą w Boga i pracują.
Prawda, że niema tam szkół, kościołów, szpitali, kolei, tramwajów, a nawet sklepów, a to dlatego, że mieszkańcy północnej krainy są „koczownikami“. Pozostają oni w tej lub innej miejscowości swojej niegościnnej ojczyzny do czasu, dopóki może ich ona wyżywić. Gdy zabraknie ryb w rzece lub jeziorze, koczownicy-rybacy zwijają namioty i, obładowani majętnością swoją, dążą ku brzegom innej rzeki, gdzie znowu stawiają lekkie budowle w pobliżu jakiegoś, często nie istniejącego na mapie, jeziora. Koczownicy-pastuchy, zajęci hodowlą reniferów czyli północnych jeleni, zauważywszy, że zwierzęta ich pojadły już trawę w całej okolicy, wkładają na oswojone zwierzęta cały dobytek i wędrują ze stadami, szukając nowego pastwiska. Koczownicy-myśliwi przenoszą się z miejsca na miejsce, idąc śladami zwierząt, stanowiących cel ich łowów.
Być może, że ktoś zada pytanie, czy północni koczownicy nigdy się nie spotykają z mieszkańcami wielkich, zgiełkliwych miast, gdzie połyskują szyldy kin i teatrów, gdzie rozlega się gwar tłumu, nawołują do modlitwy dzwony kościołów, gdzie dziatwa śpieszy do szkół lub na zabawę, a dorośli — do biur, fabryk, sklepów i w różnych innych sprawach?
Koczownicy północy pędzą życie zdala od wielkich miast i nie dążą do nich, gdyż każda chwila jest droga i wymaga ciągłej pracy.
Zresztą ci rybacy, pastuchy i łowcy nie mają żadnej potrzeby w mieście.
Tylko ci, którzy zdobyli bogactwo, porzucają smętne płaszczyzny północy i przenoszą się do miasta.
Zdarza się to jednak rzadko, więc reszta pozostaje przez całe życie w swoich lasach i stepach.
Miasto samo dociera do nich dwa razy do roku.
Przybywają tu bowiem urzędnicy, którzy ściągają podatki, wypłacane przez tuziemców skórami upolowanych zwierząt, lub wymienianych na ryby i renifery. Poza tem przez cztery miesiące w roku koczowiska tuziemców odwiedzają nauczyciele i duchowni, a za nimi ciągną kupcy, dostarczający potrzebnych dla ludności towarów, jak: sznury i nici na sieci, proch, ołów, strzelby i noże, siekiery i narzędzia stolarskie, obuwie, perkaliki, statki domowe, mąkę, herbatę, sól, cukier, łakocie i zabawki dla dzieci; książki, wstążki, paciorki — dla młodzieży męskiej i żeńskiej. Kupcy powracają do miast, wioząc ze sobą futra, skóry, rogi, suszoną i soloną rybę, orzechy cedrowe i poszukiwane przez stolarzy dla wyrobów czeczotowych, dziwaczne naroście brzozy północnej.
Po tych odwiedzinach życie na północy wraca w zwykłe łożysko.
Jakież jest to życie fińsko-mongolskich pastuchów, łowców i rybaków koczujących?
Nam, mieszkańcom środkowej Europy, może się ono wydać straszliwem, ponurem, niemal rozpaczliwem.
Wiosna, lato i jesień trwają zaledwie cztery miesiące, poczem następuje zima, surowa, wyjąca zamieciami śnieżnemi, przywalającemi nie tylko ubogie namioty koczowników, lecz nawet lasy wysokiemi zaspami śniegu, od mrozów ostrych stwardniałego na kamień.
Nawet w lecie w wąwozach, jarach i w kniei pozostaje śnieg, którego nie jest w możności roztopić słabo grzejące słońce podbiegunowe. Ziemia na miejscach otwartych zrzuca z siebie biały pokrowiec i warstwy lodu, lecz na pół metra od powierzchni pozostaje na zawsze zamarznięta, nie nadająca się do uprawy roli, rodzącej żyto.
Tuziemcy przeto nie trudnią się rolnictwem i tylko w głębokich, dobrze przed zimnemi wiatrami osłoniętych kotlinach czasami udaje się wyhodować ziemniaki, jeżeli wczesne mrozy i śnieżne wichry nie zwarzą i nie zniszczą pola.
Zimy straszne tu są nie tylko z powodu trzaskających mrozów, lub ponurych „purg“, czyli wściekłych śnieżyc, lecz najwięcej dlatego, że przerażają i gnębią ludzi trwającą przez cały listopad, grudzień i styczeń nocą polarną.
Czarny mrok spowija białą ziemię. Dmą wściekłe wichry zimne, a pod ich tchnieniem zamarzają rzeki i jeziora nieraz do dna, pękają skały i drzewa; ścięte mrozem w locie padają cietrzewie, białe pardwy i inne ptactwo; wszystko, co żyje, ukrywa się w norach i legowiskach, a nawet biały niedźwiedź, zaopatrzony w grube, ciepłe futro, szuka sobie jakiejś jamy, kładzie się i czeka, aż przysypie go śnieg, pod którym kudłaty mieszkaniec polarnych stref przetrwa najsurowszy okres zimy.
Wyje i jęczy zamieć, miotają się pod jej smaganiem łapy jodeł i świerków, wymachują bezradnie pokraczne gałęzie modrzewi, rozpaczliwie chylą się i skrzypią nagie, białe brzozy — powyginane, koszlawe.
Na równinach niezmierzonych, stanowiących „tundrę“ — trzęsawisko, trawą brunatną i mchem porosłe, a biegnące aż hen! ku brzegom zamarzniętego oceanu Lodowatego[1], śnieg szeleści, zgrzyta. I mknie kurzawa śnieżna, podnoszona, ciskana wściekle przez wicher mroźny; miotają się, powiewają i syczą rozwichrzone, rozczochrane grzywy nad wierzchołkami śnieżnych wydm i kurhanów.
W skotłowanym, wzburzonym mroku długiej, przerażającej nocy — panuje zgiełk, pogmatwane chóry głosów, zgrzytów, wycia, jękliwych zawodzeń, poszumu mknących i opadających kłębów śniegu stężałego...
Z ciemności bezmiernej wyłaniają się nagle jakieś obłoki świetlne, zaczynają pęcznieć, rozrastać się i szerzyć, aż ogarną całe niebo i sączą zwodniczy blask, mętny, mamiący. To znów wytryskują z poza niewidzialnego w mroku horyzontu jakieś promienie jaskrawe, zielone, żółte i niebieskie, strzelają aż pod sam szczyt sklepienia nieba, przepajają je ogniami migotliwemi, rozlewają się w płachty drgające, promienne, w tęcze dziwne, w krzyże przeogromne, w wieńce ogniste, płonące, lękiem przejmujące proste, zabobonne serca mieszkańców tej ziemi przerażającej i groźnej.
Są to dni, w których nad martwą pustynią lodową szaleją zorze polarne; najdalej sięgające promienie ich podziwiają czasami mieszkańcy wielkomiejskich kamienic, chroniących ich przed mrozem i wichrem.
W marcu zaczyna już wyglądać słońce, przygasają coraz bardziej zorze mamiące, na ich zaś miejsce przychodzą inne.
Północni ludzie nazywają je „białemi nocami“.
Są to wiosenne i pierwsze noce letnie, gdy zachodzące słońce tak długo oświetla ziemię szkarłatnemi i liljowemi promieniami, że z poza szarej płachty na chwilę krótką przygasłych obłoków natychmiast wyłania się złociste oblicze wschodzącego słońca.
Wiosna mija szybko i prawie nagle wybucha lato.
Natura, zgnębiona surową, nielitościwą zimą, otrząsa się z osłabiającego ją przerażenia, budzi się i wpada w szał, w radość bujną. Drobne ziółka, trawy, okrywające kępy na tundrze, małe krzaczki o powyginanych, splątanych gałązkach, płaszczące się na skałach zarośla wierzb i cedrów karłowatych, świerki, jodły, osiki, białe, smutne brzozy, zawsze smętne modrzewie o czarnych konarach, różne krzewy z piorunującą szybkością okrywają się liśćmi, pączkami, kwitną i w pośpiechu ronią nasienie do rozmiękłej ziemi.
Wielki czas po temu!
Zewsząd bowiem niewidzialnemi szlakami powietrznemi, biegnącemi od południa, ciągną stada łabędzi, gęsi i kaczek, klucze żórawi, czapli, rzesze drobnego ptactwa błotnego, opadają na zwolnione z lodowych pancerzy zwierciadła jezior i rzek, aby wić tu, w bezpiecznych, gęstych szuwarach gniazda dla przyszłej młodzi, wychować ją i z pierwszemi podmuchami mroźnych wiatrów północnych odlecieć z nowem potomstwem w dalekie, ciepłe kraje, przecinając okiem nieogarnięte połacie borów nieprzebytych, stepów niezaludnionych, pustyni, morza, szumiącego falami.
W gąszczu listowia gzić się zaczynają wiewiórki rude i ptasi drobiazg świergocący, pogwizdujący, śpiewny; w trzcinach nadbrzeżnych, w trawie wybujałej i soczystej, w powikłanej sieci krzaków coś sunie, szeleści suchemi liśćmi, skrada się i czai... ściga zdobycz i ukrywa się przed napastnikiem.
Z morza traw, krzewów, zielonych mchów podnoszą się nagle czarne chmury wysysających krew owadów i opadają ludzie i zwierzęta: w nocy — komary, drobne muszki gryzące, w dzień — żarłoczne bąki, wbijające żądła w skórę, przecinające wargi i powieki, a nieraz na śmierć zagryzające zbłąkanych w kniei ludzi lub bezbronne zwierzęta, chociażby tak duże i potężne, jak łoś rosochaty lub byk, śmiało stawiający czoło zuchwałym wilkom...


Przez bór jodłowy o gęstem podszyciu z krzaków i wysokich traw przedzierała się, wolno postępując naprzód, mała karawana tuziemców.
Na czele szedł niewysoki, lecz barczysty mężczyzna z siekierą w ręku. Futrzana czapa z uszami, spadającemi na policzki, okrywała okrągłą głowę człowieka o ciemnej twarzy i dużych, piwnych, nieco skośnych oczach. Długa koszula ze skóry renifera, przepasana cienkim rzemykiem, takież szerokie spodnie i futrzane buty, ozdobione wisiorkami ze szklanych paciorków, chroniły ciało przed dotkliwemi ukłuciami owadów.
Tuziemiec szedł, torując drogę towarzyszom. Ścinał zwisające nisko nad ziemią łapy jodeł, okrytych mchem, przerąbywał i odrzucał nabok pnie zwalonych przez burzę drzew.
Tuż za nim, niemal dotykając ostrym pyskiem stóp jego, postępował brudnobiały szpic, wymachując puszystą kitą ogona. Chwilami przystawał, aby wyciągnąć z kosmatego futerka dolegające mu i zawadzające ostre zielska, czepiające się go ze wszystkich stron, trząsł łbem, odganiając bąki i muchy, bzykające i brzęczące mu około oczu i czujnych uszu.
O kilka kroków dalej szła kobieta w takim samym futrzanym stroju, tylko nieco ozdobniejszym, bo obszytym na piersi i rękawach barwnemi wstążkami i mosiężnemi guzikami.
Niosła na ręku dziecko, owinięte w ciepłą kołderkę ze skórek lisich, i prowadziła za sobą na długim rzemieniu starego, rogatego renifera, obwieszonego tobołami. Uwiązane do drewnianego siodła idącego na czele renifera, tuż za nim kroczyły jeszcze trzy obładowane jelenie. Wprawne oko północnego mieszkańca poznałoby odrazu w przedzierających się przez knieje ludziach — koczujących łowców.
Istotnie na grzbietach reniferów widniały dwa karabiny, kilka żelaznych sideł i potrzasków, myśliwskie torby na proch i kule oraz spory ładunek zwiniętych skórek różnych zwierząt.
— Marusz! — krzyknęła kobieta. — Czy prędko dojdziemy?
Mężczyzna obejrzał się i, odganiając nieznośne owady, oblepiające mu twarz, odpowiedział spokojnym, łagodnym głosem:
— Gdy słońce stanie nad nami, dojdziemy do jeziora Chołuń, Nań! Miej cierpliwość!
— No, przecież jestem cierpliwa, bo idę i nie narzekam, — odparła — chociaż te przebrzydłe bąki — „pauty“ dźgają, jak wściekłe! Musimy jednak stanąć, gdyż dziecko jest głodne.
Marusz zatrzymał się natychmiast, naciął prętów i przygotował dla żony wygodne siedzenie.
— Siadaj i nakarm małego Dugena! — rzekł z tkliwością.
Usiadłszy w kucki, zgarnął suche liście i gałęzie i jął rozpalać małe ognisko, uderzając o kamień kawałkiem wiszącego na pasku żelaza i rozdmuchując hubkę. Po chwili suche drzewo zaczęło się palić.
Marusz wrzucił do płomieni kilka świeżych gałęzi jodłowych i, wymachując połą, skierował dym na karmiącą kobietę, aby jej nie dokuczały bąki i komary.
Biały szpic kręcił się nieustannie koło myśliwego, piszczał i cicho, żałośnie poszczekiwał.
— Czego chcesz, Czao-Ra? — spytał Marusz.
Piesek schwycił go zębami za połę kurtki i ciągnął ku reniferom. Gdy spostrzegł, że gospodarz podniósł się, Czao-Ra stanęła przy starym reniferze i poczęła głośno szczekać.
— Ach! — mruknął myśliwy. — Zapomniałem o twoich dzieciach, przyjaciółko!
Rozwiązał worek i, wydobywszy z niego koszyk, postawił go na ziemi. Natychmiast wysunęły się z niego główki trzech białych i dwóch szarych szczeniaków o ostrych, kosmatych mordkach i śpiczastych uszkach.
Cicho mrucząc, suka zębami wydobyła maleństwa z koszyka i, wyciągnąwszy się wygodnie, zaczęła je karmić, co chwila oglądając się na ludzi, siedzących przy dymiącem ognisku.
W pół godziny później Marusz znowu brnął przez zarośla kniei, a za nim szła Nań z dzieckiem i obładowane skórzanemi torbami, oswojone renifery.
Czao-Ra biegła przy nodze swego pana i węszyła na wszystkie strony, strzygąc uszami i głośno parskając.
Marusz nie pomylił się, bo gdy słońce stało w zenicie, wprost nad głowami przebijających się przez las ludzi, ujrzał obszerną kotlinę, otoczoną porosłemi lasem wzgórzami. Nieduże jezioro, leżące w ramie trzcin i sitowia, lśniło się w promieniach słońca i odbijało w swej nieruchomej toni białosrebrzyste obłoczki, mknące po niebie. Czereda krzykliwych rybitw unosiła się nad wodą, z jękiem drapieżnym wpadała w nią i porywała ryby.
Marusz zatrzymał się nad brzegiem jeziora, gdzie dojrzał szeroką, suchą łachę piaszczystą.
Szybko zdjął z reniferów wory i toboły, ustawił na ziemi skrzynie, poczem narąbał długich, cienkich żerdzi, ustawił je, wbijając ostremi końcami do ziemi, otoczył skórami, związał i, zapaliwszy we wnętrzu namiotu ognisko, zawołał radosnym głosem:
— Nań, wchodź do „czumu“ z małym Dugenem i niech Wielki Duch będzie miłościwy dla nas!
Patrząc na wzbijający się nad szczytem szałasu słup siwego dymu, uśmiechnął się łagodnie.
Czao-Ra zaczęła skakać mu do piersi, usiłując czarnym językiem liznąć w twarz swego pana.
Pogłaskał psa i po chwili rzekł do żony.
— Powieś kocioł z wodą nad ogniskiem... wkrótce powrócę, Nań!
— Dobrze! — odezwała się z szałasu.
Marusz, oglądając karabin, gwizdnął zcicha.
Czao-Ra odrazu znieruchomiała i, stanąwszy przed myśliwym, badawczo patrzyła mu w oczy.
— Trzeba coś zdobyć do jedzenia, Czao-Ra! — mruknął Marusz. — Idź i szukaj!
Pies pomknął w stronę dziewiczego lasu, całym pędem przecinając równinę, lecz, dobiegłszy do pierwszych drzew, przystanął i bez szmeru wślizgnął się w chaszcze.
Marusz, nabiwszy strzelbę, nadsłuchiwał.
Zdaleka rozległo się krótkie, urwane szczekanie psa.
Myśliwy biegiem skierował się na ten głos i, zręcznie wymijając gęste zarośla, szedł przez las.
Wkrótce do szałasu nad jeziorem echo przyniosło huk wystrzału; jeden tylko — głuchy, daleki.
Z „czumu“ wyszła Nań i, przysłoniwszy oczy dłonią, patrzyła w stronę boru.
Wynurzył się z niego Marusz. Dźwigał na ramionach kozła.
Czao-Ra biegła obok, wesoło wymachując puszystym ogonem.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Ocean Lodowaty — Ocean Arktyczny (także: Morze Arktyczne, Morze Lodowate, Ocean Lodowaty Północny).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.