Czao-Ra/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Czao-Ra | |
Wydawca | Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie | |
Data wyd. | ok. 1931 | |
Ilustrator | Mikołaj Wisznicki | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
A. F. OSSENDOWSKI
CZAO-RA
SPIS RZECZY.
Str. 126
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
|
W wielkich miastach, gdzie krążą, wesoło dzwoniąc, barwne wozy tramwajowe, porykują ostrzegawczo trąbki mknących samochodów, świecą się lampkami elektrycznemi wspaniałe wystawy sklepów, nikt nie pamięta o tem, że o kilkaset kilometrów na północ całkiem inne pędzą życie ludzie do nich podobni.
Podobni... może nie z wyglądu zewnętrznego, lecz z tego, co czuje ich dusza, co ukochało serce, trapione troską i rozświetlane nadzieją i radością.
Prawda, że tam na dalekiej północy, w szałasach ze skóry, kory lub z cienkich żerdzi modrzewiowych, w „jurtach“, „czumach“, rzadko — w małych, ciemnych, o niskich pułapach chatkach, pozbawionych dachów, pędzą życie ludzie o twardych, czarnych włosach, o twarzach ciemnych, szerokich, o policzkach wystających, wargach grubych i oczach skośnych — bystrych i poważnych.
Tuziemcy ci pochodzą z rasy fińsko-mongolskiej, lecz należą do wielkiej rodziny ludzkiej.
Mężczyźni, tak samo jak ojcowie nasi, troszczą się o rodzinę i mozolnie, może nawet o wiele mozolniej, niż my, pracują, aby zabezpieczyć drogie istoty od głodu, zimna i choroby; kobiety z miłością matczyną i trwogą wychowują dzieci na dzielnych mieszkańców surowej krainy, gdzie tylko silny potrafi wywalczyć dla siebie prawo życia; chłopaki i dziewczynki, otulone w ubrania z futra, tak samo jak nasze dzieciaki w ogrodzie Saskim lub w Łazienkach, dokazują, gonią się, kłócą, cieszą się i płaczą, gdy doznają krzywdy od rodzeństwa lub przyjaciół, skaleczą się, albo zostaną ukarane przez rodziców.
Ludzie ci niczem się więc nie różnią od nas, bo umieją tak samo myśleć, czuć radość i cierpienie, wierzą w Boga i pracują.
Prawda, że niema tam szkół, kościołów, szpitali, kolei, tramwajów, a nawet sklepów, a to dlatego, że mieszkańcy północnej krainy są „koczownikami“. Pozostają oni w tej lub innej miejscowości swojej niegościnnej ojczyzny do czasu, dopóki może ich ona wyżywić. Gdy zabraknie ryb w rzece lub jeziorze, koczownicy-rybacy zwijają namioty i, obładowani majętnością swoją, dążą ku brzegom innej rzeki, gdzie znowu stawiają lekkie budowle w pobliżu jakiegoś, często nie istniejącego na mapie, jeziora. Koczownicy-pastuchy, zajęci hodowlą reniferów czyli północnych jeleni, zauważywszy, że zwierzęta ich pojadły już trawę w całej okolicy, wkładają na oswojone zwierzęta cały dobytek i wędrują ze stadami, szukając nowego pastwiska. Koczownicy-myśliwi przenoszą się z miejsca na miejsce, idąc śladami zwierząt, stanowiących cel ich łowów.
Być może, że ktoś zada pytanie, czy północni koczownicy nigdy się nie spotykają z mieszkańcami wielkich, zgiełkliwych miast, gdzie połyskują szyldy kin i teatrów, gdzie rozlega się gwar tłumu, nawołują do modlitwy dzwony kościołów, gdzie dziatwa śpieszy do szkół lub na zabawę, a dorośli — do biur, fabryk, sklepów i w różnych innych sprawach?
Koczownicy północy pędzą życie zdala od wielkich miast i nie dążą do nich, gdyż każda chwila jest droga i wymaga ciągłej pracy.
Zresztą ci rybacy, pastuchy i łowcy nie mają żadnej potrzeby w mieście.
Tylko ci, którzy zdobyli bogactwo, porzucają smętne płaszczyzny północy i przenoszą się do miasta.
Zdarza się to jednak rzadko, więc reszta pozostaje przez całe życie w swoich lasach i stepach.
Miasto samo dociera do nich dwa razy do roku.
Przybywają tu bowiem urzędnicy, którzy ściągają podatki, wypłacane przez tuziemców skórami upolowanych zwierząt, lub wymienianych na ryby i renifery. Poza tem przez cztery miesiące w roku koczowiska tuziemców odwiedzają nauczyciele i duchowni, a za nimi ciągną kupcy, dostarczający potrzebnych dla ludności towarów, jak: sznury i nici na sieci, proch, ołów, strzelby i noże, siekiery i narzędzia stolarskie, obuwie, perkaliki, statki domowe, mąkę, herbatę, sól, cukier, łakocie i zabawki dla dzieci; książki, wstążki, paciorki — dla młodzieży męskiej i żeńskiej. Kupcy powracają do miast, wioząc ze sobą futra, skóry, rogi, suszoną i soloną rybę, orzechy cedrowe i poszukiwane przez stolarzy dla wyrobów czeczotowych, dziwaczne naroście brzozy północnej.
Po tych odwiedzinach życie na północy wraca w zwykłe łożysko.
Jakież jest to życie fińsko-mongolskich pastuchów, łowców i rybaków koczujących?
Nam, mieszkańcom środkowej Europy, może się ono wydać straszliwem, ponurem, niemal rozpaczliwem.
Wiosna, lato i jesień trwają zaledwie cztery miesiące, poczem następuje zima, surowa, wyjąca zamieciami śnieżnemi, przywalającemi nie tylko ubogie namioty koczowników, lecz nawet lasy wysokiemi zaspami śniegu, od mrozów ostrych stwardniałego na kamień.
Nawet w lecie w wąwozach, jarach i w kniei pozostaje śnieg, którego nie jest w możności roztopić słabo grzejące słońce podbiegunowe. Ziemia na miejscach otwartych zrzuca z siebie biały pokrowiec i warstwy lodu, lecz na pół metra od powierzchni pozostaje na zawsze zamarznięta, nie nadająca się do uprawy roli, rodzącej żyto.
Tuziemcy przeto nie trudnią się rolnictwem i tylko w głębokich, dobrze przed zimnemi wiatrami osłoniętych kotlinach czasami udaje się wyhodować ziemniaki, jeżeli wczesne mrozy i śnieżne wichry nie zwarzą i nie zniszczą pola.
Zimy straszne tu są nie tylko z powodu trzaskających mrozów, lub ponurych „purg“, czyli wściekłych śnieżyc, lecz najwięcej dlatego, że przerażają i gnębią ludzi trwającą przez cały listopad, grudzień i styczeń nocą polarną.
Czarny mrok spowija białą ziemię. Dmą wściekłe wichry zimne, a pod ich tchnieniem zamarzają rzeki i jeziora nieraz do dna, pękają skały i drzewa; ścięte mrozem w locie padają cietrzewie, białe pardwy i inne ptactwo; wszystko, co żyje, ukrywa się w norach i legowiskach, a nawet biały niedźwiedź, zaopatrzony w grube, ciepłe futro, szuka sobie jakiejś jamy, kładzie się i czeka, aż przysypie go śnieg, pod którym kudłaty mieszkaniec polarnych stref przetrwa najsurowszy okres zimy.
Wyje i jęczy zamieć, miotają się pod jej smaganiem łapy jodeł i świerków, wymachują bezradnie pokraczne gałęzie modrzewi, rozpaczliwie chylą się i skrzypią nagie, białe brzozy — powyginane, koszlawe.
Na równinach niezmierzonych, stanowiących „tundrę“ — trzęsawisko, trawą brunatną i mchem porosłe, a biegnące aż hen! ku brzegom zamarzniętego oceanu Lodowatego[1], śnieg szeleści, zgrzyta. I mknie kurzawa śnieżna, podnoszona, ciskana wściekle przez wicher mroźny; miotają się, powiewają i syczą rozwichrzone, rozczochrane grzywy nad wierzchołkami śnieżnych wydm i kurhanów.
W skotłowanym, wzburzonym mroku długiej, przerażającej nocy — panuje zgiełk, pogmatwane chóry głosów, zgrzytów, wycia, jękliwych zawodzeń, poszumu mknących i opadających kłębów śniegu stężałego...
Z ciemności bezmiernej wyłaniają się nagle jakieś obłoki świetlne, zaczynają pęcznieć, rozrastać się i szerzyć, aż ogarną całe niebo i sączą zwodniczy blask, mętny, mamiący. To znów wytryskują z poza niewidzialnego w mroku horyzontu jakieś promienie jaskrawe, zielone, żółte i niebieskie, strzelają aż pod sam szczyt sklepienia nieba, przepajają je ogniami migotliwemi, rozlewają się w płachty drgające, promienne, w tęcze dziwne, w krzyże przeogromne, w wieńce ogniste, płonące, lękiem przejmujące proste, zabobonne serca mieszkańców tej ziemi przerażającej i groźnej.
Są to dni, w których nad martwą pustynią lodową szaleją zorze polarne; najdalej sięgające promienie ich podziwiają czasami mieszkańcy wielkomiejskich kamienic, chroniących ich przed mrozem i wichrem.
W marcu zaczyna już wyglądać słońce, przygasają coraz bardziej zorze mamiące, na ich zaś miejsce przychodzą inne.
Północni ludzie nazywają je „białemi nocami“.
Są to wiosenne i pierwsze noce letnie, gdy zachodzące słońce tak długo oświetla ziemię szkarłatnemi i liljowemi promieniami, że z poza szarej płachty na chwilę krótką przygasłych obłoków natychmiast wyłania się złociste oblicze wschodzącego słońca.
Wiosna mija szybko i prawie nagle wybucha lato.
Natura, zgnębiona surową, nielitościwą zimą, otrząsa się z osłabiającego ją przerażenia, budzi się i wpada w szał, w radość bujną. Drobne ziółka, trawy, okrywające kępy na tundrze, małe krzaczki o powyginanych, splątanych gałązkach, płaszczące się na skałach zarośla wierzb i cedrów karłowatych, świerki, jodły, osiki, białe, smutne brzozy, zawsze smętne modrzewie o czarnych konarach, różne krzewy z piorunującą szybkością okrywają się liśćmi, pączkami, kwitną i w pośpiechu ronią nasienie do rozmiękłej ziemi.
Wielki czas po temu!
Zewsząd bowiem niewidzialnemi szlakami powietrznemi, biegnącemi od południa, ciągną stada łabędzi, gęsi i kaczek, klucze żórawi, czapli, rzesze drobnego ptactwa błotnego, opadają na zwolnione z lodowych pancerzy zwierciadła jezior i rzek, aby wić tu, w bezpiecznych, gęstych szuwarach gniazda dla przyszłej młodzi, wychować ją i z pierwszemi podmuchami mroźnych wiatrów północnych odlecieć z nowem potomstwem w dalekie, ciepłe kraje, przecinając okiem nieogarnięte połacie borów nieprzebytych, stepów niezaludnionych, pustyni, morza, szumiącego falami.
W gąszczu listowia gzić się zaczynają wiewiórki rude i ptasi drobiazg świergocący, pogwizdujący, śpiewny; w trzcinach nadbrzeżnych, w trawie wybujałej i soczystej, w powikłanej sieci krzaków coś sunie, szeleści suchemi liśćmi, skrada się i czai... ściga zdobycz i ukrywa się przed napastnikiem.
Z morza traw, krzewów, zielonych mchów podnoszą się nagle czarne chmury wysysających krew owadów i opadają ludzie i zwierzęta: w nocy — komary, drobne muszki gryzące, w dzień — żarłoczne bąki, wbijające żądła w skórę, przecinające wargi i powieki, a nieraz na śmierć zagryzające zbłąkanych w kniei ludzi lub bezbronne zwierzęta, chociażby tak duże i potężne, jak łoś rosochaty lub byk, śmiało stawiający czoło zuchwałym wilkom...
Przez bór jodłowy o gęstem podszyciu z krzaków i wysokich traw przedzierała się, wolno postępując naprzód, mała karawana tuziemców.
Na czele szedł niewysoki, lecz barczysty mężczyzna z siekierą w ręku. Futrzana czapa z uszami, spadającemi na policzki, okrywała okrągłą głowę człowieka o ciemnej twarzy i dużych, piwnych, nieco skośnych oczach. Długa koszula ze skóry renifera, przepasana cienkim rzemykiem, takież szerokie spodnie i futrzane buty, ozdobione wisiorkami ze szklanych paciorków, chroniły ciało przed dotkliwemi ukłuciami owadów.
Tuziemiec szedł, torując drogę towarzyszom. Ścinał zwisające nisko nad ziemią łapy jodeł, okrytych mchem, przerąbywał i odrzucał nabok pnie zwalonych przez burzę drzew.
Tuż za nim, niemal dotykając ostrym pyskiem stóp jego, postępował brudnobiały szpic, wymachując puszystą kitą ogona. Chwilami przystawał, aby wyciągnąć z kosmatego futerka dolegające mu i zawadzające ostre zielska, czepiające się go ze wszystkich stron, trząsł łbem, odganiając bąki i muchy, bzykające i brzęczące mu około oczu i czujnych uszu.
O kilka kroków dalej szła kobieta w takim samym futrzanym stroju, tylko nieco ozdobniejszym, bo obszytym na piersi i rękawach barwnemi wstążkami i mosiężnemi guzikami.
Niosła na ręku dziecko, owinięte w ciepłą kołderkę ze skórek lisich, i prowadziła za sobą na długim rzemieniu starego, rogatego renifera, obwieszonego tobołami. Uwiązane do drewnianego siodła idącego na czele renifera, tuż za nim kroczyły jeszcze trzy obładowane jelenie. Wprawne oko północnego mieszkańca poznałoby odrazu w przedzierających się przez knieje ludziach — koczujących łowców.
Istotnie na grzbietach reniferów widniały dwa karabiny, kilka żelaznych sideł i potrzasków, myśliwskie torby na proch i kule oraz spory ładunek zwiniętych skórek różnych zwierząt.
— Marusz! — krzyknęła kobieta. — Czy prędko dojdziemy?
Mężczyzna obejrzał się i, odganiając nieznośne owady, oblepiające mu twarz, odpowiedział spokojnym, łagodnym głosem:
— Gdy słońce stanie nad nami, dojdziemy do jeziora Chołuń, Nań! Miej cierpliwość!
— No, przecież jestem cierpliwa, bo idę i nie narzekam, — odparła — chociaż te przebrzydłe bąki — „pauty“ dźgają, jak wściekłe! Musimy jednak stanąć, gdyż dziecko jest głodne.
Marusz zatrzymał się natychmiast, naciął prętów i przygotował dla żony wygodne siedzenie.
— Siadaj i nakarm małego Dugena! — rzekł z tkliwością.
Usiadłszy w kucki, zgarnął suche liście i gałęzie i jął rozpalać małe ognisko, uderzając o kamień kawałkiem wiszącego na pasku żelaza i rozdmuchując hubkę. Po chwili suche drzewo zaczęło się palić.
Marusz wrzucił do płomieni kilka świeżych gałęzi jodłowych i, wymachując połą, skierował dym na karmiącą kobietę, aby jej nie dokuczały bąki i komary.
Biały szpic kręcił się nieustannie koło myśliwego, piszczał i cicho, żałośnie poszczekiwał.
— Czego chcesz, Czao-Ra? — spytał Marusz.
Piesek schwycił go zębami za połę kurtki i ciągnął ku reniferom. Gdy spostrzegł, że gospodarz podniósł się, Czao-Ra stanęła przy starym reniferze i poczęła głośno szczekać.
— Ach! — mruknął myśliwy. — Zapomniałem o twoich dzieciach, przyjaciółko!
Rozwiązał worek i, wydobywszy z niego koszyk, postawił go na ziemi. Natychmiast wysunęły się z niego główki trzech białych i dwóch szarych szczeniaków o ostrych, kosmatych mordkach i śpiczastych uszkach.
Cicho mrucząc, suka zębami wydobyła maleństwa z koszyka i, wyciągnąwszy się wygodnie, zaczęła je karmić, co chwila oglądając się na ludzi, siedzących przy dymiącem ognisku.
W pół godziny później Marusz znowu brnął przez zarośla kniei, a za nim szła Nań z dzieckiem i obładowane skórzanemi torbami, oswojone renifery.
Czao-Ra biegła przy nodze swego pana i węszyła na wszystkie strony, strzygąc uszami i głośno parskając.
Marusz nie pomylił się, bo gdy słońce stało w zenicie, wprost nad głowami przebijających się przez las ludzi, ujrzał obszerną kotlinę, otoczoną porosłemi lasem wzgórzami. Nieduże jezioro, leżące w ramie trzcin i sitowia, lśniło się w promieniach słońca i odbijało w swej nieruchomej toni białosrebrzyste obłoczki, mknące po niebie. Czereda krzykliwych rybitw unosiła się nad wodą, z jękiem drapieżnym wpadała w nią i porywała ryby.
Marusz zatrzymał się nad brzegiem jeziora, gdzie dojrzał szeroką, suchą łachę piaszczystą.
Szybko zdjął z reniferów wory i toboły, ustawił na ziemi skrzynie, poczem narąbał długich, cienkich żerdzi, ustawił je, wbijając ostremi końcami do ziemi, otoczył skórami, związał i, zapaliwszy we wnętrzu namiotu ognisko, zawołał radosnym głosem:
— Nań, wchodź do „czumu“ z małym Dugenem i niech Wielki Duch będzie miłościwy dla nas!
Patrząc na wzbijający się nad szczytem szałasu słup siwego dymu, uśmiechnął się łagodnie.
Czao-Ra zaczęła skakać mu do piersi, usiłując czarnym językiem liznąć w twarz swego pana.
Pogłaskał psa i po chwili rzekł do żony.
— Powieś kocioł z wodą nad ogniskiem... wkrótce powrócę, Nań!
— Dobrze! — odezwała się z szałasu.
Marusz, oglądając karabin, gwizdnął zcicha.
Czao-Ra odrazu znieruchomiała i, stanąwszy przed myśliwym, badawczo patrzyła mu w oczy.
— Trzeba coś zdobyć do jedzenia, Czao-Ra! — mruknął Marusz. — Idź i szukaj!
Pies pomknął w stronę dziewiczego lasu, całym pędem przecinając równinę, lecz, dobiegłszy do pierwszych drzew, przystanął i bez szmeru wślizgnął się w chaszcze.
Marusz, nabiwszy strzelbę, nadsłuchiwał.
Zdaleka rozległo się krótkie, urwane szczekanie psa.
Myśliwy biegiem skierował się na ten głos i, zręcznie wymijając gęste zarośla, szedł przez las.
Wkrótce do szałasu nad jeziorem echo przyniosło huk wystrzału; jeden tylko — głuchy, daleki.
Z „czumu“ wyszła Nań i, przysłoniwszy oczy dłonią, patrzyła w stronę boru.
Wynurzył się z niego Marusz. Dźwigał na ramionach kozła.
Czao-Ra biegła obok, wesoło wymachując puszystym ogonem.
Niedługo bawił Marusz w szałasie, nad brzegiem jeziora Chołuń. Szybko sporządziwszy sznury z zawieszonemi na nich hakami i nauczywszy żonę, jak należy zakładać na nie kawały mięsa, osiodłał renifery, wziął karabin, kociołek, woreczek z solą i, pożegnawszy rodzinę, odjechał.
Długo biegła przy nim zaniepokojona Czao-Ra, szczekając rozpaczliwie.
Myśliwy mruczał do niej łagodnie:
— Trudno, piesku, — mówił — trudno, miła, mała Czao! Sama rozumiesz, że nie możesz iść ze mną! Któż będzie karmił twoje małe szczenięta? Musisz je wychować na dzielne psy. A któż będzie strzegł koczowiska? Kto dopomoże Nań wytropić zwierzynę w lesie? Widzisz?... No, więc powracaj już, powracaj...
Długo przemawiał do Czao-Ra, aż zrozumiała. Stanęła, opuściwszy ogon żałośnie, i smutnemi oczami odprowadzała odjeżdżającego pana. Dopiero gdy zniknął w gąszczu zarośli jodłowych, pobiegła ku szałasowi, skowycząc i wyjąc cicho.
Dwa tygodnie przepadał Marusz.
Przedzierał się przez „tajgę“, wypatrując dla niego tylko widzialne znaki na pionach jodeł i świerków, ścięte gałęzie modrzewi, kawały kory brzozowej, zatknięte w rozwidleniach gałęzi starych, zbutwiałych osik. Zatrzymywał się, odnajdywał pęki skór, zawieszonych na drzewach, wkładał je na grzbiety reniferów i szedł dalej.
Myśliwy gromadził plon swoich łowów zimowych. Nie mógłby wynieść zdobyczy, grzęznąc w wysokim śniegu i ścigając coraz to nowe zwierzęta. W zimie na krótkich popasach zdzierał skórki z zabitych wiewiórek, kun, łasic, gronostajów, lisów i soboli, nacierał solą i rozwieszał po drzewach, rąbiąc na pniach znaki.
Nikt w kniei północnej nie tknie zdobyczy innego myśliwego. Ludzie o skośnych oczach i szerokich, żółtych twarzach nie znają kradzieży.
To też Marusz odnajdywał teraz swój dobytek, złożony w zimie, a gdy zebrał wszystkie skóry, ruszył zpowrotem ku nowemu koczowisku.
Pomęczone renifery powoli kroczyły przez bór, wymijając zwały upadłych drzew, przedzierając się przez gąszcz gałęzi i wysokiej trawy.
Karawana, otoczona czarną chmarą brzęczących i huczących bąków — „pautów“, cierpiąc straszliwie od ukąszeń żarłocznych owadów, musiała często przystawać, aby strudzone zwierzęta mogły wypocząć.
Marusz rozpalał ognisko, do którego cisnęły się renifery, bo wiedziały, że dym odpędza latających dręczycieli, — a sam siedział nieruchomo, jak to jest w zwyczaju myśliwych.
Myśl jego biegła nad jezioro, gdzie stał wybudowany przez niego „czum“, lecz ostry wzrok przebijał podszycie tajgi, a ucho łowiło niejasne odgłosy, ciche szelesty, ledwie słyszalny chrzęst suchych liści, gałązek i szyszek zeszłorocznych. Nic nie mogło się ukryć przed wzrokiem i słuchem północnego łowcy.
Gdzieś z niedostępnych chaszczy rozlegało się chrapliwe prychnięcie zaniepokojonego księcia boru — niedźwiedzia.
Marusz słyszał wszystko i uśmiechał się.
Wiedział, że bury „czołdon“, jak nazywał niedźwiedzia, uchodził, oddalał się, ostrożnie stąpając, bo wiatr donosił do niego dym i szeptał mu o bliskiem sąsiedztwie człowieka z karabinem.
Z pod nóg idącego Marusza często wyrywały się z głośnemi okrzykami czarne głuszce czerwonobrewe, szare jarząbki tak zuchwałe, że siadały tuż nad głową myśliwego, płaszcząc się na gałęzi i przyglądając się z ciekawością człowiekowi; śmigały wiewiórki, pstre burunduki[2], ukrywające się w norach pod korzeniami drzew.
Marusz jednak nie sięgał po strzelbę.
Wiedział, że futra są najlepsze i najtrwalsze, gdy ziemia okrywa się śniegiem; do ptactwa zaś nie strzelał nigdy, bo szkoda było na nie szczypty drogocennego na północy prochu. Poza tem wiedział, że o tej porze roku wszystko, co żyło, przejęte było wychowaniem swoich dzieci.
Zanim dojrzał ukrytą za ścianą drzew kotlinę z połyskującem na niej jeziorem, już rozległo się głośne skomlenie i szczekanie, a po chwili Czao-Ra skakała mu do piersi, łasiła się, padała do nóg, lizała, witając go w radosnym szale.
Przy zbliżeniu się karawany do szałasu cztery szczeniaki z podwiniętemi ogonami jęły poszczekiwać cienko, donośnie, lecz, zdjęte nagłym lękiem, ukryły się w trawie.
Przelotnie tylko rzucił na nie okiem Marusz, bo już na spotkanie mu biegła od jeziora Nań, niosąc na ręku golutkiego Dugena. Krzyczała radośnie i pędziła, skacząc przez krzaki, jak sarna.
— Marusz! Marusz! — wołała. — Wielki Duch przywiódł cię szczęśliwie! Chwała mu za to!
Wkrótce po powitaniu siedzieli już w czumie. Podwinąwszy pod siebie nogi, patrzyli w płonące ognisko, nad którem wisiał kociołek z herbatą, i opowiadali sobie o różnych wypadkach, zaszłych podczas rozłąki.
Nań klaskała w dłonie, słuchając, jak mąż wyliczał przywiezione skórki, stanowiące plon jego zimowych łowów. Rozumiała, że niczego im brakować nie będzie, a małego Dugena obficie zaopatrzą na długą zimę.
— Ale! Ale! — przypomniał sobie nagle Marusz. — Widziałem tylko cztery szczeniaki... Czyżby się co przydarzyło piątemu?
— Nie! — odpowiedziała Nań. — Tylko tamten jest całkiem inny!
To rzekłszy, zaczęła cicho pogwizdywać.
Do „czuma“ powolnym krokiem wszedł biały, kosmaty, jak kulka wełny, szczeniak. Nie skakał i nie dokazywał. Stanął i uważnie przyglądał się ludziom. Piwne oczki patrzyły ponuro, spiczaste uszki poruszały się zwolna, ostrożnie, a długi pyszczek z czarnym noskiem o rozdętych chrapach węszył nieufnie.
— O-o! — zawołał Marusz. — Z tego drobiazgu będziemy mieli pociechę, bo to łowczy pies! Chodź tu, mały, chodźże!
Myśliwy wyciągnął do szczeniaka dłoń.
Piesek ani drgnął, tylko uszy podniosły mu się jeszcze wyżej i rozdęły się chrapy.
Wreszcie zaczął się cofać, spoglądając zpodełba podejrzliwie i groźnie.
Obejrzał się i nagle szczeknął raz jeden tylko, basowo, krótko: „wou“, poczem zniknął i już zdaleka dobiegło ciche, ponure wycie szczeniaka:
— Go-o-u!
Wydawało się, że wyrażał swój żal. Może był zły na siebie, że nie zawarł bliższej znajomości z Maruszem?
Myśliwy zauważył ze śmiechem:
— Na dobrego wyrośnie psa! Ponury, nie łaszący się, ostrożny... Nazwijmy go — „Wou-Gou“!
— To brzmi dźwięcznie! — zgodziła się Nań. — Łatwo będzie wołać na psa — „Wou-Gou“...
Znowu zaczęła gwizdać i wołać cicho:
— Wou-gou! Wou-gou!...
Piesek znowu zjawił się przy wejściu do „czumu“. Stał i węszył nieufnie.
Podczołgał się ku niemu pełzający na czworakach Dugen i złapał go za kudły. Szczeniak nie ruszył się, jakgdyby rozumiał, że ma do czynienia z małym, bardzo małym i nierozumnym jeszcze człowiekiem. Jednak, gdy chłopak objął go za szyję i szarpnął za uszy, warknął cicho i odszedł, nie oglądając się więcej.
— Dobry pies! — mruknął Marusz i zaczął cmokać ustami, wyrażając zadowolenie.
Nazajutrz postanowił zbadać psy, ponieważ stanowiły one prawdziwy skarb dla północnego myśliwego. Zabrał wszystkie szczeniaki i poszedł z niemi do lasu. Czao-Ra biegła, jak zwykle, przy nodze swego pana. Dostawszy się do lasu, małe pieski jakgdyby poszalały. Zaczęły biegać, poszczekiwać, gonić się i koziołkować. Jedne chowały się do gąszczu, inne szukały ich i wypłaszały, skowycząc i piszcząc z uciechy.
Marusz namarszczył czoło.
— Na nic to bractwo! — pomyślał. — Lekkomyślne, zbyt wesołe... Sprzedamy je pastuchom. Na stróżowanie przy stadach zdadzą się, dla łowców — nie...
Obejrzał się, szukając Wou-Gou. Spostrzegł go na samym skraju kniei.
Piesek przycisnął się do ziemi i leżał bez ruchu, zaczajony. Oczy mu się świeciły zielonym ogniem, drżały uszy i rozdymały się chrapy węszące. Co czuł w tej chwili mały, kudłaty szpic, pochodzący od najlepszej łowczej suki, jaką niezawodnie była Czao-Ra? Chyba to samo, co czują małe dzieci, gdy po raz pierwszy matka wyprowadzi je na łąkę zieloną, zalaną złocistem światłem słońca, zdobną w tysiące barwnych kwiatów. Zewsząd połyskują słoneczne plamy, jarzące się, mieniące; płyną niewidzialne strugi woni, coraz innej, coraz mocniejszej, coraz cudowniejszej; dobiega świergot, gwizd, dzwonienie, tysiące nieznanych głosów!
Dziecko staje oniemiałe z zachwytu i podziwu, nie rozumiejąc jeszcze tego, co widzi, słyszy i co się dzieje dokoła.
Tak też było i z Wou-Gou.
Nie mocny zapach rozmiękłej, parnej ziemi, nie aromat kwitnących krzewów i ziół drażniły jego powonienie. Znał to już, bo wdychał przepojone wonią roślin powietrze kotliny nad jeziorem. Teraz inne zapachy pochwytywały drgające nozdrza pieska. Nieznane, tajemnicze, budzące czujność i drapieżność, wywołujące drżenie całego ciała. Coraz to inne, słabsze lub silniejsze, bliższe lub dalsze, a tak bardzo niepokojące i drażniące.
Wou-Gou czuł, że mógłby, opuściwszy pyszczek ku ziemi, iść śladami tych zapachów i dotrzeć do jakichś żywych, nigdy nie widzianych dotąd istot; rozumiał nawet, że jedne z nich musiałyby być drobne, słabe, drugie — silne i duże.
Te biegły, prawie czołgając się po ziemi, tamte robiły ogromne susy lub pędziły tak szybko, że nogi ich ledwie dotykały trawy i mchu.
Wszystko to powonieniem pojął i zapamiętał mały Wou-Gou, lecz nie ruszył się z miejsca, zaczajony za kępką trawiastą.
Marzył o tem, że któraś z tych nieznanych istot zjawi się nagle, a on ujrzy ją, będzie gonił, pędząc przez chaszcze, ślizgając się pomiędzy powikłanemi gałęziami krzaków, czołgając się pod kłodami leżących na ziemi, mchem spowitych drzew, pachnących wilgocią, pleśnią i grzybami...
Kudłaty, ponury, mały Wou-Gou nic jednak nie spostrzegł, bo chociaż setki mniejszych i większych zwierząt i ptaków przed chwilą biegało w gąszczu traw, lecz teraz ukryło się lub uciekło na odgłos kroków człowieka, przed którym wszystko pierzcha, bo uznaje jego spryt, potęgę umysłu, upór w dążeniu do celu; boi się go, wiedząc, że niema sposobu, aby walczyć z przemożnym władcą kniei, stepów, gór i wody.
Małe, zwinne, pstrokate lemingi, myszy i szczury polne, wiewiórki, łasice, białe gronostaje, lisy skradały się tu na żer. Gryzonie szukały szyszek jodłowych i smacznych cedrowych korzonków, drapieżniki ostrożnie czołgały się i napadały na żerujący drobiazg. Zlatywały tu z drzew jarząbki i głuszce, poszukujące jagód, z doliny przybiegały dążące do cienia stadka pardw; z zarośli osiki i brzóz nadlatywały buńczuczne cietrzewie, waśniące się zaciekle... Teraz wszystko odbiegło daleko, lub odleciało.
Wszystko to wyczuł jednak swojemi rozdętemi chrapkami mały Wou-Gou, jeszcze nie widząc żadnej z tych istot, chociaż zapach ich skóry i pierza zapamiętał na zawsze, nieomylnie.
— Dobry pies! — znowu pomyślał Marusz, przyglądający się szczeniakowi, skamieniałemu z podziwu i żądzy łowczej.
Już wiedział, co ma myśleć o każdym z piesków i co należy z niemi robić.
Uśmiechnął się do Czao-Ra i potrzepał ją po kudłatej głowie.
— Jeden tylko syn ci się udał, stara, — mruknął — ale zato wyrośnie on na psa, jakiego w całej kniei nie znaleźć!
Przyszły najskwarniejsze dni lipcowe.
Słońce prażyło z całej siły, jakgdyby chciało wynagrodzić ziemię za długą, straszliwą zimę podbiegunową.
Marusz, ujrzawszy, że na jeziorze zjawiły się stada dzikich kaczek i gęsi, zrozumiał, że młódź już wyrosła i zmężniała.
Zaczął polować.
Nie strzelał jednak do ptactwa, oszczędzając prochu. Zastawiał na kaczki i gęsi sidła — podstępnie pływające pętle z przynętą.
Zdobycz składano do wydrążonego pnia cedrowego, zasypywano solą i zakopywano do zamarzniętej, zawsze zimnej ziemi.
Wraz z żoną oglądali dwa razy dziennie zarzucone do jeziora wędki — długie sznury z setkami haczyków. Wyciągali schwytane ryby i napełniali niemi inne koryto, głęboko umieszczone w ziemi.
Rodzina robiła zapasy żywności na zimę, kiedy zaczną się srożyć zamiecie i mrozy, a jezioro zniknie pod grubą warstwą lodu i śniegu.
Marusz, jak każdy łowiec północny, zimę spędzał poza domem, tropiąc zdobycz, musiał więc zabezpieczyć żonę i dziecko przed głodem, aby bez trudu przetrwały ciężkie czasy.
W dobrze osłoniętem od wiatrów miejscu zbudował małą, niską chałupę, pokrył ją żerdziami i przytłoczył odłamkami pni; narąbał dużo drzewa i złożył przy wejściu domu, aby Nań miała opał pod ręką; wyszukał płaski kamień, na którym w zimie ciągle płonie ognisko; wkońcu starannie zatkał mchem i zalepił gliną wszystkie szpary w pułapie i ścianach.
Pewnego poranku jeszcze przed świtem obudziło Marusza i Nań ujadanie Czao-Ra i szybko podrastających szczeniaków.
Małe pieski szczekały bezładnie, cienko i lękliwie; z tego niesfornego chóru wyłaniał się krótki, basowy głos Wou-Gou.
Marusz wyjrzał z „czumu“.
— Wstawaj prędzej, Nań! — zawołał radośnie. — Pastuchy przybyli...
Istotnie na przeciwległym brzegu jeziora roiło się od reniferów. Zdaleka wydawało się, że to poruszają się nagie, powyginane gałęzie drzew. Zwierzęta wchodziły do wody i pogrążały się w niej, wystawiając tylko rogate łby.
W ten sposób broniły się przed gryzącemi je bąkami.
„Pauty“ — te ogromne bąki przegryzają skórę i składają pod nią jajka. Gdy wyklują się z nich liszki, zaczynają przewiercać skórę nieszczęśliwego zwierzęcia i wypełzają. Skóra dotkniętego tą plagą renifera staje się podobną do sita, tak ją nieraz podziurawią i zniszczą tysiące larw, które się hodowały i żywiły w ciele bezbronnego zwierza.
Kilkunastu pastuchów, siedzących na osiodłanych reniferach, długiemi drągami z pętlami rzemiennemi na końcach zapędzało stado do jeziora. Inni zaczynali ścinać cienkie pędy łozy i osiki na szałasy.
W godzinę później w „czumie“ Marusza siedzieli już goście.
Pastuchy, właściciele stada reniferów, na lato odchodzili na południe, gdzie znajdywali obfitsze pastwiska. W drodze odwiedzali koczowiska myśliwych, sprzedawali im noże, młode renifery, rzemienie, ciepłe ubranie i obuwie ze skór reniferowych, żądając wzamian skórek popielic, lisów, kun i soboli, któremi obdarzali swoje żony i córki, futrami płacili też podatki urzędnikom.
Marusz nabył wszystko, czego potrzebowała jego rodzina, i podjął się przeprowadzić pastuchów z ich stadem przez „tajgę“, którą znał dobrze.
Gdy powrócił, znalazł nad wieczorem nowych gości.
Byli to kupcy i urzędnik podatkowy.
Myśliwy wręczył urzędnikowi skórę białego lisa, jako należny podatek, i rozprzedał kupcom cały swój towar.
Zaopatrzył się w proch, ołów, kapiszony, herbatę, sól, cukier, mąkę, kupił nowe statki domowe, piękne perkaliki, wstążki i barwne perełki dla Nań, pierniki dla Dugena, nową siekierę, pudło gwoździ i oprócz tego dostał sporo pieniędzy, bo zdobycz ubiegłej zimy była obfita, a kilka skórek sobolowych należało do najpiękniejszych i najdroższych.
Wreszcie po kilku dniach tabor kupców wyruszył dalej.
Nad brzegiem jeziora pozostali tylko Marusz z rodziną i Czao-Ra z Wou-Gou. Inne pieski zabrali ze sobą pastuchy, dawszy za nie dwa młode renifery.
Przez cały dzień Czao-Ra szukała swoich szczeniaków, lecz wkrótce zrozumiała, że odeszły na zawsze, i pogodziła się z tą myślą, chociaż przez czas jakiś miała smutnie spuszczony ogon i chwilami skamłała, skarżąc się na uczynioną jej krzywdę.
— Dobrze im będzie przy stadach, Czao! — przekonywał sukę Marusz. — Wiesz sama, że nie miałabyś z nich pociechy, bo nie posiadały łowczych zapędów. Pozostał ci Wou-Gou, musisz wychować go na dzielnego psa! Nie płacz i nie skarż się, starucho!
Czao-Ra widocznie zrozumiała przemówienie swego pana, bo merdnęła puszystą kitą i, zbliżywszy się do śpiącego Wou-Gou, zaczęła lizać go za uchem.
Piesek spokojnie i posępnie spojrzał na nią, obojętnie przyjmując pieszczotę, lecz po chwili zmrużył oczy i liznął matkę w sam nos, a tak znienacka i zamaszyście, że aż kichnęła i poweselała odrazu.
Północne lato mija szybko...
Tak szybko, że ani ludzie, ani zwierzęta nie spostrzegają, że dni stają się krótsze, a po nocach zrywa się wiatr zimny, podmuchami swojemi kładący pokotem wybujałą trawę i nadający nowe barwy drzewom. Złotem okryte stoją brzozy i wierzby, w korale się stroją drżące osiki; twardnieje i ciemnieje igliwie jodeł, świerków i cedrów.
Z kniei nadlatywały już ponure, groźne ryki walczących łosi i jeleni oraz chrapliwy, urągający bek kozłów. Wysoko, pod obłokami, coraz częściej szaremi i ciężkiemi, trąbiły klucze żórawi, łabędzie, stada gęsi i kaczek. Gwizdały, odlatując na południe, rzesze ptactwa błotnego: czajek, rybitw, kuligów dużych i małych, a za niemi z piskiem i świegotem niespokojnym sunęły inne ptaszki, przerażone widmem zbliżającej się zimy mroźnej i ciemnej.
Pewnego poranku szron srebrzysty okrył ziemię i skóry „czumu“; na mieliźnie, tuż przy łasze, jezioro połyskiwało szkliwiem cienkiego lodu.
Nań krzątała się przy tobołach z przechowywanem w nich ubraniem zimowem. Naprawiała, łatała, obszywała świeżem futrem rękawy i poły, aby zabezpieczyć siebie i dziecko przed surową zimą, a co najważniejsze, — aby oporządzić męża do dalekiej, ciężkiej i długiej wyprawy.
Wreszcie sypnął śnieg i nadbiegł pierwszy gwałtowny wicher.
Opadły złote liście brzóz i czerwone — osik. Drzewa stały nagie, bezsilne, niby w lęku śmiertelnym. Śnieg okrył białą płachtą całą ziemię, przyprószył zielone gałęzie jodeł i przysypał małą chatkę, zaczajoną pod lasem.
Marusz przygotowywał już się do łowów.
Naprawiał żelazne potrzaski — stępice małe i duże, smarował tłuszczem rzemienie; czyścił karabin, napełniał prochem róg, noszony na pasie, ostrzył nóż i siekierę, zbierał i odkładał na stronę rzeczy, potrzebne mu w okresie łowów.
Na początek zrobił niedługą wyprawę.
Musiał zbadać okoliczne lasy, aby się przekonać, jaką mogą mu dać zdobycz.
Zarzuciwszy na plecy skórzany worek i karabin, pożegnał Nań i małego Dugena.
— Niech wielki dobry Duch prowadzi cię szczęśliwie! — westchnęła przez łzy zasmucona Nań.
— Zostawajcie pod jego opieką! — odpowiedział Marusz i szybkim krokiem poszedł w stronę puszczy.
Czao-Ra biegła przed nim, oglądając się co chwila.
Ponury Wou-Gou żegnał odchodzących głuchem, urywanem poszczekiwaniem.
Matka dawno go już przestała karmić. Rósł szybko, jakgdyby wiedział, że za rok czeka go ciężka, nieprzerwana praca.
Knieja otoczyła myśliwego.
Szedł aż do południa, a gdy spostrzegł, że słońce stoi wysoko, zatrzymał się i zaczął rozpalać ognisko. Powiesił nad niem na ukośnie zatkniętej do ziemi żerdzi kociołek ze śniegiem, rozwiązał worek, wyjął z niego kawał suszonego mięsa i rzucił psu.
Gdy Czao-Ra zjadła swoją porcję i nałykała się śniegu, myśliwy rzekł do niej:
— Szukaj!
Szpic opuścił ogon, nastroszył uszy i zniknął w gąszczu.
Marusz wrzucił do kociołka szczyptę herbaty i, gryząc suche mięso i czarny placek żytni, nadsłuchiwał.
Nie zdążył jeszcze dopić drugiego kubka gorącego napoju, gdy zdaleka dobiegło go już szczekanie, urywające się co chwila, lecz ciągle się powtarzające, a coraz bardziej donośne i natarczywe.
— Czao-Ra goni... łosia... — mruknął, wskakując i chwytając za karabin.
Słuchał jeszcze chwil kilka i znowu mruknął:
— Tak... Tak... Goni łosia...
Szybko pobiegł za głosem psa, bystre oczy wbijając w śnieg.
Odnalazł niebawem ślady Czao-Ra, a gdy spostrzegł, że od gęstych zarośli młodych świerków poszły one obok dużych, okrągłych dołów, wytłoczonych kopytami łosia, stanął.
Ukrył się i zaczaił za pniem starej jodły.
Wiedział wprawny łowiec, że spłoszony zwierz, zatoczywszy w puszczy duże koło, niechybnie powróci na miejsce, skąd ruszył. Nawet gdyby nie potrafił zmylić pościgu i wciąż jeszcze uchodził przed napastnikiem, przebiegłby koło swego legowiska, powtarzając ten manewr dwa, a nawet trzy razy, poczem już pomknąłby w prostej linji, oddalając się coraz bardziej.
Myśliwy niedługo czekał.
Rozległ się trzask i łomot tratowanych krzaków i zmrożonej, suchej trawy, tętent kopyt i — na małą polankę wybiegł wspaniały łoś.
Łopaty rogów położył sobie na grzbiet i biegł z wysoko podniesioną głową, wyrzucając chrapami kłęby białej pary.
Marusz, oparłszy karabin o gałąź, starannie wymierzył, celując, tuż za lewą łopatkę zwierza, i pociągnął cyngiel.
Z hukiem buchnął strzał; odpowiedziało mu echo, zbliżające się, zdyszane szczekanie psa i chrapliwy ryk łosia.
Potężny zwierz zrobił rozpaczliwy skok, lecz słabnące nogi ugięły się pod nim. Łoś potknął się nagle, osunął i zarył się olbrzymim pyskiem w śniegu.
Nabiwszy strzelbę, Marusz ostrożnie zbliżać się począł do leżącego łosia. Obawiał się, że, goniąc resztkami sił, powstanie i rzuci się na nieprzyjaciela.
Z krzaków wypadła Czao-Ra i podbiegła do leżącego olbrzyma, wpijając mu w szyję ostre kły. Łoś nie poruszył się więcej. Celna kula Marusza przerwała jego życie.
Z pomocą mocnego rzemienia, przerzuconego przez gałąź, myśliwy podniósł zdobycz i zawiesił ją na drzewie. Szybko i wprawnie rozpruł brzuch, wyrzucił wnętrzności, do których odrazu dopadła Czao-Ra, zdjął skórę, poszukiwaną przez kupców, ponieważ z niej wyrabia się najmocniejszy zamsz, natarł ją solą i umieścił wysoko nad ziemią.
To samo uczynił z mięsem, odciąwszy dla siebie jedną szynkę. Skończywszy z tem, powrócił do ogniska, idąc własnemi śladami. Za nim biegła suka, niosąc w pysku kawał wątroby.
Ściemniało już i niebo nabrało purpurowej barwy.
Słońce zakończyło swój krótki bieg jesienny nad ziemią i żegnało ją zdaleka ostatniemi promieniami.
Marusz rozrzucił węgle, przysypał je grubą warstwą popiołu, przykrył narąbanemi gałęziami i zaczął układać się do snu.
Był to zwykły sposób północnych łowców. Zagrzebane w popiele i przykryte gałęziami węgle długo ogrzewały leżącego człowieka.
Usnął mocno. W nocy obudziło go ciche warczenie psa. Jednak Czao-Ra uspokoiła się wkrótce, więc nic już nie mąciło snu Marusza.
O świcie, gdy skrzeczeć zaczęły sójki i pogwizdywać gile, myśliwy obudził się i, przeciągając się, usiadł.
Oglądał się na wszystkie strony, szukając psa. Nie spostrzegłszy go jednak nigdzie, gwizdnął. Czao-Ra nie zjawiła się na zew pana.
— Hm... — pomyślał łowiec. — Zwęszyła coś i szuka...
Podniósł oczy ku niebu i jął szeptać krótką modlitwę do Wielkiego Ducha, Twórcy i Opiekuna istot żyjących.
Przetarł sobie oczy, twarz i ręce śniegiem, rozpalił ognisko i zawiesił nad niem kociołek z pozostałą herbatą.
Czekając, aż się zagotuje napój, szybko układał rzeczy do worka, gdy nagle podniósł głowę. Posłyszał niewyraźne, zagłuszone lekkim poszumem drzew szczekanie psa. Było ono całkiem odmienne od wczorajszego, gdy Czao-Ra ścigała łosia. Teraz było to ujadanie, pełne przerażenia i rozpaczliwego nawoływania.
Szybko obejrzawszy strzelbę i założywszy świeży kapiszon, Marusz podążył na głos psa.
Biegł długo i, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, zrozumiał, że Czao-Ra znajduje się w miejscu, gdzie został upolowany łoś.
Pędząc co tchu, myśliwy uśmiechał się, ponieważ zrozumiał głos swego psa. Czao-Ra wołała go na pomoc i opowiadała, że duży drapieżnik został przez nią wstrzymany i osaczony.
Doszedłszy do polanki, gdzie poprzedniego dnia padł łoś, Marusz wytknął głowę z zarośli i obejrzał miejscowość.
Czao-Ra skakała jak szalona pod dużą, rozłożystą jodłą, wściekle szczekała cienkim głosem, co chwila odbiegając ze skowytem przerażenia.
Marusz przyjrzał się uważnie. Narazie nie mógł nic dojrzeć. Łapy jodły oraz zwisające z nich grube płaty śniegu ukrywały zwierzę, wzbudzające gniew i lęk psa.
Postąpił kilka kroków i zaczął ostrożnie okrążać jodłę.
W pewnem miejscu złamane gałęzie odsłaniały grube konary i część pnia.
Oczy Marusza błysnęły. Dobra zdobycz!
Na grubej gałęzi, wyciągnięty na niej, nieruchomo leżał duży plamisty ryś.
Żółte ślepia wparł w ujadającego psa, syczał, szczerząc kły, strzygł miotełkami czarnych włosów na końcach uszu, prychał złośliwie i, zaniepokojony zachowaniem się Czao-Ra, nie spostrzegał skradającego się człowieka z gotowym do strzału karabinem.
W chwilę później zagrzmiał strzał i ryś, ugodzony kulą w głowę, stoczył się na ziemię, zaczął się tarzać po śniegu, pazurami szarpać darninę, wyrzucać w powietrze suchą trawę, liście i gałęzie. Nie trwało to długo, bo druga kula uspokoiła go na zawsze.
Marusz, rozglądając się dokoła, wkrótce zrozumiał wszystko.
Ryś zwęszył wiszące na jodle mięso i zamierzał dobrać się do niego.
Czujna Czao-Ra wykryła obecność rysia jeszcze w nocy, lecz doczekała się świtu, po którym dopiero ruszyła w pogoń.
Rysie, znacznie silniejsze od psów, boją się ich jednak i wytropione włażą na drzewa; w ten sposób wprawne szpice łowcze zatrzymują drapieżnika, szczekaniem zwabiając myśliwego.
Szpice północne, te zdumiewająco sprytne, odważne, czujne psy łowieckie, posiadają odmienny sposób szczekania na każdy rodzaj zwierzyny. Inaczej szczekają na głuszce, pardwy lub jarząbki, na wiewiórkę-popielicę, lub sobola, kunę, norkę, wydrę, łasicę, inaczej — na zająca-bielaka lub na lisa, zupełnie niepodobnym do szczekania skowytem — na rysia i niedźwiedzia.
Załatwiwszy się z zabitym rysiem, Marusz powrócił do ogniska, włożył sobie na plecy worek i ruszył dalej.
Wszędzie spotykał liczne ślady. Patrzył na nie obojętnym wzrokiem, ponieważ szukał tych, które były dla łowcy najbardziej pożądane.
W śniegu biegły zygzakowate rowki, wydeptane drobnemi łapkami lemingów; widniały ślady czterech nóżek, a za niemi lekko poruszony śnieg; myśliwy wiedział, że przebiegała tam, zeskoczywszy z drzewa, wiewiórka, wlokąc za sobą puszystą kitę ogonka; jeden mały i dwa większe dołki mówiły o przejściu zająca, wychodzącego w nocy na żer; inne ślady opowiadały północnemu myśliwemu o zakradających się lub goniących zdobycz łasicach, kunach i norkach; kupki wyłuszczonych doszczętnie szyszek cedrowych i jodłowych świadczyły o uczcie głuszców, a rozgrzebany śnieg dowodził, że jarząbki szukały pod jego warstwą borówek i czarnych jagód.
Jednak nigdzie nie spostrzegł Marusz śladów sobola.
Nie szukał ich na otwartych polanach, lecz na zwalonych, śniegiem okrytych pniach drzew, w pobliżu suchych, gnijących gałęzi, koło pionów zmurszałych, butwiejących świerków...
Nigdzie tych tak bardzo poszukiwanych śladów nie dojrzał Marusz.
Szedł więc dalej, zatrzymując się na nocleg przy ognisku, płonącem tajemniczo pod namiotem z ośnieżonych łap jodłowych i gałęzi cedrów.
Strzelał do popielic i zastawiał sidła na zające, zdobył dwie piękne kuny, lecz rozumiał już, że bory, otaczające jezioro Choluń, nie są dobrym terenem łowieckim.
Musiał więc z nadejściem zimy porzucić na długo małą chatkę, gdzie pozostawała Nań z Dugenem.
Westchnął ciężko, lecz nie smucił się zbyt długo.
Północny człowiek wiedział dobrze, że życie jest rzeczą trudną, że wymaga uporczywej walki i wielkiego wysiłku.
Zaczął więc myśleć o powrocie do domu, aby starannie przygotować się do nowej wyprawy.
Aż tu zupełnie niespodziewanie zerwał się ciepły zachodni wiatr i roztopił śnieg; ścięte mrozem bagna i trzęsawiska stały się niedostępne.
Marusz był odcięty od domu, co zmartwiło go i zaniepokoiło.
Pobyt w borze stawał się niepotrzebny i bezcelowy.
Na szczęście jednak miał przy sobie Czao-Ra.
Nie potrzebowała ona śniegu, aby widzieć ślady zwierząt, nie straszyły jej żadne topieliska. Krążyła po kniei, węsząc i tropiąc zwierzynę, aż powróciła pewnego wieczora zziajana i bardzo podniecona. Szarpiąc Marusza za połę kurtki, skowytała i ciągnęła go za sobą.
— Ciemno już, starucho! — upominał ją myśliwy. — Wpadniemy oboje do przepaścistego „okna“[3] na trzęsawisku i zginiemy... Zaczekajmy do rana!
Czao-Ra zrozumiała. Znużona zwinęła się przy ognisku i natychmiast poczęła chrapać. Jeść nawet nie chciała. Przez sen wzdychała i jęczała.
— A to się nabiegało psisko! — dziwił się Marusz zaciekawiony, bo wiedział, że skoro Czao-Ra wołała go na polowanie, było tam coś osobliwego.
Ale co? Odpowiedź miała przyjść dopiero jutro.
Długo nie mógł usnąć myśliwy, a gdy sen zmorzył go, wydało mu się, że obudzono go natychmiast. Czao-Ra, cicho skowycząc, drapała go łapami i ciągnęła za rękaw.
Zerwał się i, wziąwszy strzelbę, poszedł za psem.
Czao-Ra prowadziła swego pana mądrze.
Omijała gąszcz, okrążała bagniste grzęzawiska i zdradliwe okrągłe doły, napełnione wodą, ukrytą pod pływającemi liśćmi, gałęziami i burą, zwarzoną mrozem rzęsą.
Były to „okna“ — drobne, lecz bardzo głębokie jeziorka o brzegach z torfu, który uginał się i załamywał pod nogami idącego człowieka.
Wreszcie doszli do zupełnie dzikiego uroczyszcza, zewsząd otoczonego trzęsawiskiem i zarosłego osiką.
Pies z całą pewnością prowadził za sobą Marusza. Jedno jedyne pasemko twardej ziemi wiodło do chaszczy, okrywających niewysoki pagórek.
Gdy stanęli na twardej ziemi, Czao-Ra porozumiewawczo spojrzała na Marusza i, widząc, że zdejmuje on z ramienia karabin, zaczęła, ostrożnie węsząc, czołgać się wśród nagich prętów i wysokich sztywnych badyli.
Z palcem na cynglu stał myśliwy, bacznie oglądając krzaki i wąskie, zawiłe przejścia wśród wygiętych korzeni i połamanych pędów.
Nagle Czao-Ra odezwała się krótkiem, urwanem szczekaniem.
Cisza zapadła głucha. Gdzieś zdaleka rozległo się skrzeczenie sroki... I znowu cisza.
Lekki szmer doszedł uszu łowca, kazał mu wytężyć wzrok i znieruchomieć.
Z zarośli suchej trawy wyjrzał ostry pyszczek lisa. Badawcze, bystre oczy zwierza jednym rzutem ogarnęły nieznaczną przestrzeń, oddzielającą gąszcz drobnych pędów i chwastów od większych chaszczy osiki, na chwilę zatrzymały się na skamieniałej postaci człowieka, lecz, nie dostrzegłszy najlżejszego nawet ruchu, pobiegły dalej.
Długie, okryte ciemno-szarem, lśniącem futrem ciało wyślizgnęło się zupełnie i, stąpając cicho, bez szmeru, sunęło ku kępie zagmatwanych krzaków.
Marusz zacisnął zęby i z zachwytem patrzył na czołgające się zwierzę.
Poznał niebieskiego lisa, należącego do najdroższych odmian tego zwierzęcia.
Zachwyt i radość na widok cennej zdobyczy nie przeszkadzały wypróbowanemu myśliwemu niepostrzeżenie, powolnym ruchem, nieuchwytnym dla oka, podnieść broń do ramienia. Nie zdążył jeszcze lis doczołgać się do krzaków, kiedy padł strzał i zwierzę pozostało na miejscu z przestrzeloną głową.
Na odgłos strzału Czao-Ra natychmiast odpowiedziała nowem pojedyńczem szczeknięciem.
Oczekiwał tego Marusz, bo wiedział, że niebieskie i czarne lisy prawie zawsze trzymają się parami.
Znowu znieruchomiał wśród krzaków i wytężył wzrok.
Tym samym przesmykiem z sieci traw wynurzyła się głowa drugiego lisa i uważnie przyglądała się leżącemu towarzyszowi, trwożnie węsząc. Nie było chwili do stracenia, gdyż, poczuwszy zapach krwi, ostrożny zwierz ukryłby się natychmiast.
Marusz spuścił kurek.
Głowa lisa opadła bezwładnie.
Myśliwy z radością obejrzał wspaniałe zwierzęta.
Ciemno-szare, o puszystem futerku, mającem na grzbiecie niebieski odcień, o wspaniałych kitach ogonów, — należały do najdroższych i najrzadszych okazów.
Przybiegła Czao-Ra i łasiła się do swego pana, który już zaczął ostrożnie i starannie zdzierać skórki z zabitych lisów.
Włożywszy je do swego worka, obszedł cały pagórek.
Lisy dostały się tu podczas lekkiego mrozu i pomyślnie polowały na jarząbki, których niezliczone ślady spostrzegł myśliwy. Gdy nagle nastąpiła odwilż, drapieżniki zostały odcięte przez roztopy i nie odważały się wyjść, albo może nie miały nawet zamiaru opuszczać tak obficie zaopatrzonego w zwierzynę miejsca. Tu je zwęszyła i wytropiła mała, kudłata, biało-szara Czao-Ra, czujna i przebiegła.
Z piękną zdobyczą powracał Marusz do chatki nad jeziorem.
Był już spokojny i dziękował Wielkiemu Duchowi za pomoc, bo wiedział, że po sprzedaniu niebieskich lisów zaopatrzy rodzinę swoją na cały rok.
Trzy dni jednak zabrała mu powrotna droga.
Kluczył jak zając po lesie, wymijając topieliska, głębokie jary o stromych brzegach ze śliskiej, osuwającej się gliny, niebezpieczne jeziorka i „okna“, rowy, napełnione czarną, gnijącą wodą, grzęskie torfowiska i inne przeszkody.
Na noclegach nie mógł usnąć, niecierpliwie oczekując świtu, aby przedzierać się dalej przez chaszcze dzikiej tajgi.
Siedział przy tlejącem ognisku, wpatrywał się w biegnące po węglach chyże niebieskie, czerwone i złociste wężyki i dumał.
Ostry, ciągle baczny słuch łowił każdy zrodzony w borze dźwięk.
Znał je i odczytywał tajemnicze głosy kniei z wielkiej księgi, jaką jest natura.
Przed północnym łowcą, jej prawdziwym synem, nie miała ona tajemnic.
Marusz słuchał i wszystko rozumiał, wszystko widział oczami duszy, a raczej poznawał instynktem półdzikiego człowieka, obcującego nieprzerwanie z puszczą bezbrzeżną, ze smętnemi stepami, gdzie na torfowisku rosną karłowate brzozy i cedry, nikłe, koszlawe krzaki, nędzna trawa brunatna, mech, ozdobiony pękami koralowych borówek i żórawin, fioletowemi plamkami jagód czarnych, lub okryty białą płachtą śniegu.
Jakiś łoskot i krzyk przeraźliwy podchwytuje nagle ucho Marusza.
Marusz wie, że to krwiożercza kuna skradła się, czołgając po gałęzi, i napadła na śpiącego głuszca. Porwał się biedak w mroku nocnym, krzyknąwszy w lęku śmiertelnym tylko raz jeden, bo już ostre zęby kuny wgryzły mu się w szyję. Brocząc krwią, spada na ziemię wraz z napastnikiem, bije skrzydłami o ziemię, próżno usiłuje zerwać się do lotu i zacicha na zawsze.
Wschodzące słońce ujrzy tam tylko pióra, rozrzucone wokół, odłamki pogryzionych kości i bryzgi skrzepłej krwi na trawie.
Zapada cisza... Słychać, jak syczą żarzące się węgle, potrzaskują niedopalone jeszcze gałązki, sczerniałe i dymiące igliwie smolne.
Znowu jakieś odgłosy, łopotanie skrzydeł i cienki, przenikliwy zgrzyt.
Marusz wie, że to łasica wpadła na stadko jarząbków, siedzących na samym szczycie cedrów.
Zdradziła jednak swoją obecność nieuchwytnym szelestem. Ptaki zerwały się hałaśliwie i w popłochu odleciały, miotając się w ciemności bezradnie, — ślepe i strwożone.
Łasica wściekła i głodna zgrzyta ostremi ząbkami i syczy długo, gniewnie, niby przeklina i urąga.
Gdzieś daleko — daleko biegnie głuchy tupot kopyt, płynie chrapliwe miauczenie i warczenie złowrogie.
Marusz podnosi głowę i nadsłuchuje.
To ryś podkradł się do stada jeleni, stojących w gęstwinie niedostępnej, i skoczył na grzbiet jednego z nich. Stado się rozpierzchło, a napadnięty jeleń, unosząc na sobie strasznego wroga, pędzi naoślep w mroku nocnym, trzęsie głową rogatą, uderza się bokami o pnie drzew, nieprzytomny, oszalały z przerażenia i bólu.
Gdzieś lękliwie zawył wilk. Inny odpowiedział mu od strony bagnistych bajorów, od topielisk, ukrytych wśród niskiej porośli wierzb spróchniałych, wygiętych.
Jakieś pomruki groźne i tajemnicze płyną z głębin puszczy, czyjeś stąpania ciężkie donosi echo płochliwe.
To „czołdon“, „stary człowiek leśny“, — niedźwiedź bury wyszedł na łowy.
A, może, poszukuje barłogu ciepłego w zacisznem ustroniu pod korzeniami wyrwanego przez burzę cedru, lub wśród kamieni, porosłych miękkim mchem?
Marusz słucha i widzi przed sobą wnętrze rodzinnej tajgi, gdzie poza tą grozą i czyhającem zewsząd niebezpieczeństwem, panuje on — człowiek północy, chociaż nie jest tak mocarny jak niedźwiedź, ani tak czujny jak ryś, ani przebiegły jak lis lub kuna, ani też szybki w biegu jak jeleń i kozioł.
Panuje dlatego, że Dobry Wielki Duch nauczył go budować czum i chatę, rozpalać ognisko, zaopatrywać się w pożywienie na zimę, posługiwać się strzelbą i psem.
O dobry, bardzo dobry Wielki Duchu, gorącą wdzięcznością dla Ciebie przepełnione jest ciągle serce północnego łowcy, syna puszczy, śniegów, skrzących się diamentami, wichrów wyjących, mrozu, który jest bratem śmierci i ponurej, nieskończenie długiej nocy polarnej, przemawiającej głosami nieznanemi, niepojętemi nigdy!
Marusz dotarł wreszcie do kotliny z samotną chatką swojej Nań.
Zbierało się na mróz.
Ziemia znowu stwardniała.
W powietrzu latały białe płatki śniegu, coraz gęściej, aż przysłoniły ruchomą zasłoną czarną ścianę boru, jezioro i zarośla trzcin nadbrzeżnych.
Przybywających zdaleka powitało basowe, głuche szczekanie Wou-Gou.
— Dobry, czujny pies!... — pomyślał Marusz, szybko idąc ku chacie, nad którą unosił się dym, buchający ze szczelin w pułapie.
— Nań! Dugen! — krzyknął myśliwy.
Czao-Ra, wyprzedziwszy go, pędziła w szalonych podskokach ku domowi.
Śnieg padał, przechodząc w „purgę“, w zamieć smagającą, zwiastunkę surowej zimy.
Zima zwalczyła ostatnie wysiłki jesieni, przytłoczyła wszystko białemi zaspami, mroźnym podmuchem wiatru zmieniła śnieg na kamień i lodową korą okryła jezioro, nad którem szeleściały pożółkłe, drżące trzciny.
Marusz przebił na środku jeziora szeroką przeręblę, okrył ją żerdziami świerków i przysypał śniegiem, żeby nie zamarzła.
Robił to nie dlatego, żeby Nań miała wody pod dostatkiem, w zimie bowiem używała śniegu do sporządzania strawy i do picia. Chciał zaopatrzyć rodzinę w ryby. Tuziemcy bardzo zręcznie opuszczają do przerębli sznury z haczykami i chwytają na wędkę ryby z pod lodu.
Myśliwy pracował na dworze, patrząc, jak z ciepłej chatki wypełzał na czworakach mały Dugen, golutki, ogorzały, i, ujrzawszy biały, skrzący śnieg, tarzał się w nim, głośno prychając i śmiejąc się wesoło.
Uśmiechał się do synka Marusz i pracował nad sporządzeniem „nart“, czyli lekkich saneczek, które ciągną oswojone renifery, wożąc ludzi i ciężary.
Nań, zajęta gospodarstwem domowem, zdążyła już ujeździć i przyzwyczaić do uprzęży młode jelenie, nabyte od pastuchów za cztery szpice.
Na ich piersiach i grzbietach szerokie rzemienie uprzęży już odcisnęły pręgi, bo Nań codziennie zmuszała renifery do ciągnięcia z lasu ciężkich kłód drzewa i wiązanek suchych gałęzi, gromadząc opał na zimę. Jelenie znosiły na grzbietach pęki młodej brzeziny, osiki i wierzb, duże naręcza ściętych traw i trzcin na pokarm dla siebie.
Skrzętna Nań zaopatrzyła się też w paszę dla reniferów na wypadek zbyt głębokiego śniegu. Tuziemcy nie troszczą się zbytnio o swoje zwierzęta domowe. Każde z nich zdobywa sobie pożywienie własnym przemysłem. Psy polują na lemingi i zające, renifery twardemi i ostremi racicami odgrzebują śnieg i wynajdują sobie trawę, mech, a nawet jagody. Czasem jednak zdarza się, że śnieg pokryje ziemię tak grubą warstwą i tak skrzepnie na mrozie, że biedne zwierzęta nie znajdują pokarmu i giną całemi tysiącami z wyczerpania i głodu.
Tego się obawiała Nań i dlatego pomyślała o zgromadzeniu paszy dla jeleni. Jak każda kobieta ze szczepu koczowników-myśliwych, wiedziała, że może przyjść straszna chwila, gdy będzie zmuszona sama sobie radzić i ratować swoje i syna życie. Mogło się to stać w wypadku, gdyby mąż jej, zapuściwszy się w głąb puszczy lub wyszedłszy na północną tundrę, zginął, zabłąkany na niezmierzonych obszarach białej pustyni w ponurą noc polarną.
Odpędzała od siebie tę myśl trwożną, lecz przygotowywała się do walki o życie małego, zawsze wesołego Dugena, który miał się stać w przyszłości dzielnym myśliwym i pójść śladami ojca.
Gdy sanki lekkie a mocne były już wykończone i stały przy ścianie chatki, Marusz wydobył swoje narty myśliwskie, bez których nie mógłby odbyć dalekiej wyprawy przez głębokie śniegi.
Nie były one podobne do nart, używanych przez sportowców. Przypominały raczej rakietę tennisową.
Mocna owalna rama z suchej brzozy była ściągnięta siatką z żył jelenich, a od dołu obszyta grubą skórą włosiem nazewnątrz, aby się mogła łatwiej ślizgać. Narty te myśliwi przywiązują rzemykami do futrzanych butów, poczem już z łatwością przechodzą przez najwyższe wydmy, przez wąwozy, przysypane warstwą śniegu, i mogą zręcznie i zwinnie biec przez las, omijając na zwrotnych nartach pnie i wystające nad ziemią korzenie drzew.
Pewnego wieczoru Marusz przy czerwonych błyskach płonącego w chatce ogniska obejrzał cały swój ekwipunek i sprzęt myśliwski. Wszystko było w porządku. Zaczął więc pakować rzeczy. A było tego niedużo. Zaledwie dwie skórzane torby.
Do jednej włożył potrzaski, sidła, kule, trzy blaszanki z prochem i jedną z kapiszonami, do drugiej — zapas herbaty, cukru, soli, suche placki, kawał suszonego mięsa, kociołek, kubek, zapasowe krzemienie, długi sznur hubki, blaszane pudełko z tłuszczem i zawiniątko starych szmat do czyszczenia strzelby.
Obydwie torby związał cienkiemi sznurami, do których przyczepił pęk długich i mocnych rzemieni, okrytych grubą warstwą łoju.
Nazajutrz o świcie, długo, z rozczuleniem żegnał żonę i uśmiechniętego Dugena, obrzucił rzewnym wzrokiem chatkę, zagrodę ze stojącemi w niej reniferami, stosy suchego drzewa, pogłaskał małego, puszystego Wou-Gou, strzegącego domu, skinął ręką na Czao-Ra i w milczeniu ruszył na północ, szybko ślizgając się na nartach.
Na skraju lasu, gdzie zaczynały się pochyłe wzgórza, przystanął i obejrzał się.
Ujrzał po raz ostatni swój dom i stojącą przed nim Nań z synkiem na ręku, usłyszał głuchy ryk reniferów i basowy głos Wou-Gou, więc jeszcze przyłożył dłoń do ust i krzyknął:
— Niech Wielki Duch czuwa nad wami!
Poprawił torby na plecach, głębiej wcisnął za rzemienny pas siekierę i nóż, zarzucił karabin na ramię i zniknął w zaroślach świerkowych.
Nie widział już chatki i Nań, która padła na kolana i, dotykając czołem śniegu, powtarzała z głośnym, żałosnym szlochem:
— Wielki Duchu... Wielki Duchu... Wielki Duchu!...
Błagała o coś Boga, którego różne ludy różnemi wysławiają imiony. Prośby tej nie mogły wyrazić słowami drżące wargi płaczącej kobiety, żony łowcy północnego. Tylko serce, strwożone i rozpaczą zatrute, wyczuwało ją głęboko. Lecz Bóg wszystko widział, słyszał i rozumiał, chociaż nic innego, oprócz „Wielki Duchu“, nie wypowiadały usta szlochającej Nań.
Płakała niedługo. Musiała przecież przyrządzić posiłek dla Dugena, ułożyć go do snu, nakarmić psa, wypuścić renifery na paszę, zamieść izbę, odrzucić śnieg ode drzwi, obejrzeć przeręblę, aby nie zamarzła, oczyścić skórki upolowanych przez męża zwierząt, posolić, wysuszyć i złożyć na przechowanie w przewiewnym szałasie, skleconym z żerdzi i otulonym gałęziami.
Zamknąwszy chłopaka w chatce, pobiegła do jeziora, bo oczyszczenie przerębli od lodu było pierwszą jej czynnością, powtarzaną trzy razy dziennie.
Już zbliżała się do brzegu, gdy z gąszczu trzcin wyszedł powolnym krokiem mały, ponury Wou-Gou. Kroczył z zadartą głową, wlokąc za sobą zająca.
Ze zdziwieniem przyglądała się Nań kudłatemu szczeniakowi, myśląc:
— Taki młody, a już na własną rękę poluje! Na pięknego wyrośnie psa łowczego... Ho! ho!
Gwizdnęła. Wou-Gou zatrzymał się i patrzył na nią piwnemi oczyma.
— Przynieś, Wou-Gou! — krzyknęła.
Piesek, przez nikogo nie tresowany, tym samym powolnym krokiem zbliżył się i położył przed nią zdobycz.
Nań obejrzała uważnie zająca. Miał strzaskane kręgi szyi. Był to chwyt prawidłowy i śmiertelny.
— Co za pies! — mruknęła. — Dobra krew! Syn Czao-Ra! Jednak on prześcignie matkę... Taki młody, a już poluje... No, no!
— Weź, Wou-Gou! — rozkazała, rzucając zająca na śnieg.
Kudłaty szpic merdnął ogonem i powlókł zdobycz, powolnie idąc ku chatce.
Gdy Nań powróciła do domu, zdumiała się.
Mały szpic złożył zająca przed progiem, a sam leżał obok.
Instynkt dobrego psa myśliwskiego podszepnął mu, że musi polować dla człowieka i dzielić się z nim każdą zdobyczą.
Zrozumiała to Nań, więc aby w tej myśli utwierdzić Wou-Gou, odcięła zającowi nogę, a resztę rzuciła, rzekłszy:
— Urr!
Tym okrzykiem myśliwi zachęcają swoje psy do chwytu i jedzenia.
Szpic natychmiast porwał zająca i ukrył się z nim w krzakach, otaczających chatkę. Warczał i mruczał groźnie.
Nań zamyśliła się nad zachowaniem psa.
— Nic innego tylko Czao-Ra zdążyła już nauczyć szczeniaka — pomyślała. — Niedużo będzie miał z nim do roboty Marusz! Mając takie dwa psy, obfitą zdobycz będzie przynosił do domu...
Kobieta wiedziała, że suki szpiców myśliwskich są pierwszemi nauczycielkami szczeniąt. Uczą je sztuki rozpoznawania śladów, tropienia, osaczania zwierząt, szczekania na każdy ich gatunek w sposób odmienny, czajenia się, napadu i pościgu.
Myśliwemu pozostaje tylko nauczyć szpica, aby nie niszczył skóry zdobytego zwierzęcia, przynosił je do nóg strzelca, pozostawał przy odnalezionej rannej zwierzynie i szczekaniem wskazywał człowiekowi drogę do niej.
Są to najważniejsze zasady wychowania psa łowczego. Najzdolniejsze ze szpiców dochodzą do wyników niezwykłych: rozumieją niemal każde słowo, każdą myśl swego pana, stają się najwierniejszymi jego przyjaciółmi, pomocnikami i obrońcami.
Pies o wybitnych zdolnościach szybko dochodzi do sztuki „anonsowania“. Taki pies, posłany do lasu lub w pole, węszy zwierzynę i zdaleka szczekaniem swojem donosi myśliwemu, co wytropił. Nieraz taki pies, zapędziwszy się za daleko i rozumiejąc, że głos jego nie dojdzie do słuchu człowieka, porzuca pościg, powraca i prowadzi swego pana na miejsce, gdzie pozostawił zwęszoną zwierzynę.
Małe, lecz silne i mądre szpice północne potrafią zapędzić tak niebezpiecznego drapieżnika, jak ryś, na drzewo i trzymać go przez cały dzień w oblężeniu; mogą zakraść się do bajorów, gdzie wilki urządziły swoje legowisko, i wypłoszyć, pędząc je na strzał myśliwego; umieją wstrzymać uchodzącego łosia, jelenia, a nawet niedźwiedzia, wściekłem ujadaniem zwabiając człowieka, nadbiegającego z karabinem.
Nań była przekonana, że mały Wou-Gou już przeszedł szkołę „początkową“, w której, z pewnością, oberwał od matki sporo chwytów kłami i ciosów szeroką piersią. Teraz czekała na niego „szkoła wyższa“, kierowana przez samego Marusza.
— Ale ułoży on naszego Wou-Gou na najlepszego psa w całej puszczy! — myślała Nań, z uśmiechem nadsłuchując warczenia szczeniaka, ucztującego w krzakach zdala od oka ludzkiego.
Chciał być sam, aby, niczem się nie krępując, podjeść, jak się należy.
Weszła więc do chatki, skąd już wołał na nią znakomicie wyspany mały Dugen.
Wyciągał do matki rączyny i śmiał się czarnemi, skośnemi oczkami.
Ucałowała chłopaka i krzątać się zaczęła koło garnków, podrzucając do przygasłego ogniska suche gałęzie i łuczywo smolne.
Buchnął płomień i ogrzał izdebkę.
Minęło już dwa miesiące od chwili, gdy Marusz po raz ostatni rzucił spojrzenie na swoją, porzuconą na długo chatkę.
Dwa miesiące mrozów ostrych, szalejących śnieżyc i wichrów, pracy ciężkiej, nieprzerwanej i długich marszów po głębokim śniegu przez gęste, zwikłane krzaki, siekące boleśnie nagiemi prętami, przez stłoczone zarośla młodych jodeł i cedrów.
Pewnego wieczora Marusz siedział przy ognisku. Spożył już dwie wiewiórki, które po zdarciu skóry, upiekł na rożnie. Smakowały mu, bo istotnie wiewiórki posiadają bardzo dobre, białe mięso.
Pociągał z kubka gorącą herbatę, pykał fajeczkę i spoglądał na Czao-Ra.
Objedzona leżała przy ognisku i wzdychała.
Może, z powodu tego, że brzuch miała zbytnio nabity mięsem zająca, a może była bardzo spracowana po całodziennem myszkowaniu i tropieniu w lesie.
Marusz zadumał się głęboko.
Myśli północnego człowieka były bardzo proste i jasne.
Dziękował Wielkiemu Duchowi, że w ostatnim tygodniu dni wypadły jasne, bez „purgi“, prosił o opiekę nad Nań i Dugenem, o dobrą zdobycz i marzył.
Marzenia te wylały się w pieśń.
Gardłowym, chrapliwym głosem Marusz zawodził:
— Gęsty, ciemny las... Na leżących pionach cedrów dużo, dużo śladów... Nizały je sobole czarne... jeden, dwa... pięć... dziesięć... bezliku soboli czarnych, drogich... Kupcy dadzą za nie dużo wspaniałych towarów... Piękne perkaliki i barchany dla Nań... cukier i herbatę... tabakę... Lekkie, mocne, białe, niby ze srebra, kociołki i czajniki... Koniki drewniane, lalki i karmelki dla Dugena... Mały Dugen... uśmiechnięty... tęgi chłopaczyna... och! och!... Marusz wyjdzie prędko na tundrę... W krzakach znajdzie ślady lisów żółtych, niebieskich, białych i czarnych, jak węgiel... tych, do których kupcom palą się oczy... Cha... cha... Całe czeredy lisów... Wielki Duchu, daj... daj!...
Westchnął, wzruszony marzeniami, i umilknął.
Herbata wystygła, więc wylał ją do kociołka i zawiesił nad ogniem... Zaczął przypominać sobie, ile już zdobył skór i gdzie je pozostawił. Znowu się uśmiechnął. Trzysta skórek popielic, to już dobrze! A do tego pięć starych, puszystych kun i trzy sobole... Sobole niebardzo drogie, bo jasne... Dwa łosie... siedem rysiów... Dwanaście skórek lisich, co prawda, też niebardzo cennych, bo dziesięć rudych, zwykłych i tylko dwie — nieco ciemniejsze, ale daleko im, niestety, do czarnych, a chociażby burych!
Postanowił nie bawić dłużej w puszczy.
Zapoluje jeszcze w uroczyszczach Karasah, gdzie spodziewał się znaleźć sobole, a stamtąd, nigdzie nie zatrzymując się dla łowów, pobiegnie naprzełaj na tundrę... Po lisy białe i te najdroższe: niebieskie i czarne, siwizną niby szronem okryte... Wielki Duchu, daj szczęście Maruszowi!
Zamyślił się łowiec nad tem, że należy oszczędzać proch i nie strzelać więcej do rysiów, łosi i jeleni... Zostawi to na powrotną drogę...
Prawda, że do popielic i kun strzela tak słabemi nabojami, że prawie nie słychać huku strzelby, lecz niewiadomo, co go jeszcze czeka w kniei i na tundrach!
Dopił resztki herbaty, przygotował sobie posłanie i usnął spokojnie.
Niczego się nie obawiał. Miał przy sobie Czao-Ra, która uprzedzi go przecież o zbliżającem się niebezpieczeństwie.
Nazajutrz o świcie ruszył dalej.
Szedł przez cały dzień i noc już zapadła, gdy doszedł do uroczyszcza Karasah.
Ponieważ zamierzał pozostać tu dłużej, rozpalił ognisko i przy jego błyskach zaczął urządzać sobie obóz.
Długo mozolił się nad rozgrzebywaniem śniegu, układając go dokoła ogniska w wysoki wał. Sklecił mały szałas, przed którym płonął ogień i wtedy dopiero wziął się do przygotowania wieczerzy.
W okolicach Karasah Marusz pozostawał dwa tygodnie. Zaczął od tego, że obiegł całą miejscowość, pozostawiwszy Czao-Ra w obozie.
Wkrótce się przekonał, że kilka soboli miało tu swoje kryjówki. Spotykał ślady ich nietylko na śniegu, nagromadzonym na leżących drzewach, lecz nawet koło korzeni jodeł i świerków, a lekkie zadrapania na korze świadczyły o tem, że zwierzęta miały gniazda w niewidzialnych z poza gałęzi dziuplach.
Myśliwy rozpoczął od tego, że rozstawił potrzaski, tak zwane „stępice“, i pułapki, czyli „nasadki“.
Dla użycia ich musiał zdobyć zająca i kilka drobnych ptaszków.
Potrzebował skórki zająca, aby owinąć w nią ręce, któremi stawiał swoje przyrządy łowieckie. Soból bowiem ma ostre powonienie i mógłby odrazu zwęszyć podstęp człowieka.
Marusz brał „stępice“; przywiązywał do drzewa, roztwierał ich stalowe chwytki i kładł zabitego gila na sprężynę, zamykającą obręcze przy naciśnięciu.
Inne pułapki robił sam.
Brał ciężki kloc drzewa; jeden jego koniec podnosił i opierał na kilku cienkich patyczkach. Pod klocem leżał gil lub sójka. Soból, chcąc się dostać do ptaka, musiał przecisnąć się pomiędzy podpórkami, które padały, przygniatając go ciężarem pułapki.
Skończywszy z tem, powrócił do obozu i tegoż dnia wraz z Czao-Ra wyruszył na inne polowanie.
Miał ze sobą karabin i siatkę z cienkich rzemieni.
Splatał ją oddawna ze skóry zabitego jelenia, mając dużo wolnego czasu na noclegach, które stawały się z dniem każdym coraz dłuższe.
Odnalazłszy ślad sobola pod drzewem, Marusz zrozumiał, że zwierzątko ma tu swoje gniazdo, dobrze ukryte w dziupli.
Najlżejszy szmer nie zdradzał obecności sobola.
Jednak myśliwy wiedział, co ma czynić.
Otoczył pion drzewa siecią, zawiesiwszy ją lekko na czterech ledwie trzymających się w śniegu widełkach; wyrąbał krótki, gruby drąg i spojrzał na psa.
Czao-Ra, węsząca dokoła, biegała ze spuszczonym ogonem, strzygła uszami i zachowywała milczenie, co chwila niecierpliwie spoglądając to na drzewo, to na swego pana.
Wreszcie myśliwy mruknął:
— Urr...
Szpic natychmiast zaczął szybko krążyć dokoła siatki, głośno szczekając.
Marusz ukrył się za drzewami.
Gdzieś z najwyższych gałęzi świerka rozległ się zgrzyt i przenikliwe, przeciągłe syczenie.
Czao-Ra szalała.
Zaciekawiony soból, czując się bezpieczny na drzewie, zaczął szybko zbiegać z gałęzi na gałąź, aby się lepiej przyjrzeć hałaśliwemu natrętowi.
Gdy mały drapieżnik siedział już na najniższej gałęzi, zwisającej nad ziemią i, opuściwszy głowę, przyglądał się z coraz większą ciekawością szczekającemu psu, sycząc i zgrzytając ostremi ząbkami, Marusz wybrał dogodną chwilę i cisnął drągiem, mierząc w znajdujące się nad sobolem łapy świerka.
Przerażony tym szumem soból jednym susem zeskoczył na ziemię i, zamierzając wdrapać się na sąsiednie drzewo, szarpnął sieć, zrzucił ją i zaczął się miotać, coraz bardziej się w niej wikłając.
Myśliwy podbiegł i przycisnął mu głowę nartami.
Zdobycz została w jego rękach.
W ten sposób w ciągu kilku dni dzielny łowiec upolował trzy sobole, a czwartego, który, widocznie, zwęszywszy odrazu niebezpieczeństwo, przeskoczył na sąsiednie drzewo, Czao-Ra zapędziła na samotnie stojącą na małej polance suchą jodłę, gdzie kula Marusza zakończyła pościg.
Myśliwi unikają najczęściej strzału do soboli, aby nie zniszczyć cennego futerka i nie zmniejszyć jego wartości.
Wypocząwszy przez noc w obozie, Marusz poszedł obejrzeć swoje pułapki.
Zastawił dziesięć sztuk. W pierwszych pięciu nic nie znalazł; w dwóch dobrych stępkach ujrzał schwytane sobole; w jednym potrzasku miotał się drapieżny tchórz; dwa ostatnie najdalsze przyrządy łowieckie wprawiły myśliwego w zły humor.
Potrzaski leżały na ziemi.
Łowiec przekonał się, że w obydwóch były sobole, świadczyły o tem wymowne ślady, kierujące się ku stępicom, lecz nie powracające już. Zdobyczy jednak nie znalazł Marusz w żelaznych chwytkach.
Cóż się tu stało?
Zaczął się rozglądać uważnie i wkrótce spostrzegł już przysypane śniegiem ślady rysia.
Plamisty drapieżnik porwał schwytane sobole, pożarł je i porozrzucał potrzaski. Plamy krwi i strzępki drogocennych skórek widniały dokoła.
— Poczekaj-no! — gniewnie mruczał Marusz. — Ja ciebie nauczę uczciwości, grabieżco tchórzliwy, złodzieju!...
Natychmiast zabrał się na nowo do rozmieszczenia swoich przyrządów, a gdy już praca dochodziła do końca, ujrzał, że pada śnieg.
Padał przez całą noc.
Wierzchołki drzew szumiały i chyliły się, jodły i świerki trzeszczały i skrzypiały. W otwartych miejscach szalała „purga“, lecz tu, do ostępów leśnych, nie zalatywał żaden podmuch wichury.
Zamieć okrywała łapy jodeł białemi, puszystemi narzutami, wysokiemi czapami śniegu. Zasypywała wszystkie ślady, przesmyki, krzaki i obozowisko myśliwego.
Musiał więc Marusz pozostawać w swoim szałasie, czekać aż śnieg się zleży i skrzepnie, bo narty grzęzły w jego miękkiej warstwie.
Po trzech dniach dopiero mógł Marusz znowu zapuścić się do kniei.
Szukał swoich pułapek. Wszystkie były przywalone śniegiem.
Z trudem odnalazł tylko dwie stępice.
Utyskiwał nad stratą sprzętu myśliwskiego, bo mogło się też zdarzyć, jak to często się przytrafia łowcy, że śnieg przykryje pułapki wraz ze schwytaną zdobyczą.
Nie było jednak na to rady.
Spakowawszy rzeczy, Marusz szybko pobiegł na północ.
Z dniem każdym las się stawał niższy i mniej gęsty.
Drzewa cienkie, powyginane, koszlawe wyciągały gałęzie tylko od południowej i zachodniej strony. Mech i liszaje okrywały popękane pnie od północy.
Zniknęły wreszcie jodły i świerki, a brzozy i cedry już nie prężyły swoich koron ku niebu, lecz płaszczyły się i przyciskały do ziemi, chroniąc się przed smaganiem zimnych wiatrów.
Łowiec wychodził na tundrę.
Wśród kęp, okrytych śniegiem, tu i ówdzie czerniały gęste zarośla krzaków, burych trzcin i suchej trawy, zwarzonej mrozem.
Nadchodziła noc polarna, nieskończenie długa, groźna, czasami tylko rozświetlana zorzami tajemniczemi, drażniącemi.
Był to dla myśliwych najcięższy czas i najniebezpieczniejszy.
Marusz z trudem rozpoznawał w mroku ślady, wykryte przez Czao-Ra, badał je i zastawiał stępice, nasadki i sidła — rzemienne pętle, rozwieszane na tykielach[4] nad tropami lisów.
Z trudem wykopał łowiec głęboki dół, w którym miał spędzać tę noc podbiegunową, po całodziennej pracy rozgrzewając się przy ognisku.
Coraz częściej biegł myślą ku małej chatce, stojącej w pobliżu jeziora Chołuń, gdzie pozostawił Nań z wesołym Dugenem.
Wzdychał smutno, lecz wkrótce się uspokoił.
Trafił na dobre miejsce, obfitujące w zwierzynę.
Z nasadek i innych sideł codziennie wyjmował duże, białe lisy, o pięknych, puszystych skórkach i wspaniałych kitach.
Pewnego razu, obchodząc nęciska z przynętą, położoną koło zasadzek, ze zdziwieniem posłyszał brzęk żelaza i jakieś głosy jękliwe. Szybko pobiegł naprzód i ujrzał dziwne widowisko.
W potrzask trafił zając-bielak i zaczął krzyczeć. Na ten głos skargi przybiegł lis, porwał zająca wraz z żelazem i kilka kroków dalej sam wpadł w sidła.
Marusz z niecierpliwością oczekiwał zorzy polarnej.
Przy jej świetle zamierzał zapolować na niebieskie i czarne lisy.
Są to bowiem zwierzęta bardzo ostrożne, czujne i nie posiadające tej niebezpiecznej wady, jaką jest ciekawość, którą w najwyższym stopniu odznaczają się białe lisy, wskutek tego tępione z łatwością nie tylko przez człowieka, lecz i przez niedźwiedzie, wilki, rysie, gdy drapieżniki wychodzą na łowy na bezgraniczne przestworza tundry.
Biały, czyli polarny lis, widząc coś nowego i niezwykłego, jak naprzykład, stępicę, umieszczoną w śniegu, człowieka, lub skradającego się wilka, natychmiast zbliża się i nieruchomo przygląda się niewidzianemu nigdy przedmiotowi lub istocie.
Tego nigdy nie czynią niebieskie i czarne odmiany lisów.
Żyją w rodzimej tundrze parami, nigdy nie łącząc się w większe gromady, starannie unikają miejsc otwartych, czając się w gąszczu nędznych krzaków północnych i kryjąc się z wielką przebiegłością przed niebezpieczeństwem.
Przy pierwszej zorzy polarnej wyruszył Marusz na polowanie.
Ujrzawszy dużą przestrzeń, zarośniętą karłowatemi brzozami i twardą, zmarzniętą trawą, myśliwy pozostawił Czao-Ra na skraju chaszczy, sam zaś obszedł je dokoła i, spostrzegłszy na śniegu wydeptany przez zwierzęta przesmyk, gwizdnął cicho.
Czao-Ra, nie szczeknąwszy ani razu, zaczęła się czołgać wśród krzaków, robić zygzaki i zataczać koła.
Napędzała zwierzynę, kierując ją na myśliwego.
Z łopotem skrzydeł zrywały się stada pardw; z krzaków co chwila wypadały spłoszone bielaki; kilka razy śmignął biały gronostaj, znacząc się na połyskliwej powierzchni śniegu czarnym końcem cienkiego ogonka; wychodziły, ociągając się zaciekawione, zupełnie niepłochliwe białe lisy.
Marusz stał, jak posąg i nie strzelał.
Zwierzęta brały go z pewnością za pień drzewa lub za wystający z ziemi kamień, bo nieraz przechodziły tuż przed nim, a jeden zając nawet przykucnął koło jego nogi i, dopiero, zwęszywszy żywą istotę, czmychnął w popłochu.
Marusz czekał na lepszą, cenniejszą zdobycz.
Nadzieja nie zawiodła go.
Z pomiędzy krzaków, gdzie przechodził trop zwierzęcy, wysunęła się czarna głowa. Po chwili wynurzyła się zupełnie. Łowiec poznał czarnego lisa. Był to duży samiec. Stał nieruchomo, zwróciwszy oczy w stronę Czao-Ra i nadsłuchując. Wciąż patrząc poza siebie, płaszcząc się na śniegu, sunął coraz bliżej ku myśliwemu.
Trzydzieści kroków dzieliło Marusza od pięknego, rzadkiego zwierza, gdy rozległ się huk wystrzału i ugodzony kulą lis zaczął się tarzać na śniegu.
Marusz nie posiadał się z radości.
Skóra zwierza, zupełnie czarna, ozdobiona srebrną siwizną na grzbiecie, miała około półtora metra długości i należała do tych, które są cenione niemal na wagę złota.
Myśliwy, zasypawszy krew śniegiem, oczekiwał drugiego lisa, który niezawodnie musiał wyjść tym samym tropem.
Nie pomylił się w swojem oczekiwaniu doświadczony Marusz.
Daleko mniejsza, lecz też zupełnie czarna samka, nagle wypadła z krzaków.
Marusz strzelił, lecz lis pobiegł dalej.
Idąc jego śladem, myśliwy spostrzegł krople krwi na śniegu.
Zwierz dostał postrzał. Marusz posłał Czao-Ra w pościg.
Po dwóch godzinach dopiero szpic zaczął nadszczekiwać i wyć przeciągle, wołając myśliwego.
Marusz znalazł Czao-Ra, siedzącą nad lisem, który padł od kuli, odbiegłszy jednak kilka kilometrów, klucząc po tundrze w rozpaczliwej ucieczce przed ścigającym go psem.
Długo pozostawał Marusz na północnej równinie, obracając się na nieznacznej przestrzeni. Wiedziony łowieckim instynktem w tundrze, trafił bowiem do takiej jej części, gdzie znalazł rozrzucone na płaszczyźnie gąszcza krzaków, przedzielonych szerokiemi pasami pozbawionej roślinności ziemi, najeżonej wysokiemi kępami torfowemi.
Tylko niemądre zające i ciekawością gnane białe lisy odważały się wychodzić na otwarte miejsca, niebieskie zaś i czarne lisy trzymały się w zaroślach, nie opuszczając ich.
Zbadawszy to dokładnie, Marusz obejrzał wszystkie tropy zwierzęce i ułożył sobie dobrze obmyślony plan.
Pierwszem jego zadaniem było urządzenie stałego „nęciska“.
W tym celu na skraju chaszczy w jednem i tem samem miejscu codziennie kładł pojmanego we wnyki zająca.
Lisy pożerały go przez noc. Myśliwy starannie dostarczał im pożywienia, a po kilku dniach przekonał się, że lisy z całej okolicy przychodziły na nęcisko jednym tropem. Świadczyła o tem szeroka ścieżka, wijąca się wśród zarośli.
Wtedy Marusz zaczął robić „zasiek“.
Robota polegała na tem, że ścinał na skraju zarośli grubsze krzaki i przegradzał niemi wszystkie uboczne przesmyki, pozostawiając tylko jedno, szerokie, dobrze już znane zwierzętom wyjście, prowadzące od nęciska na płaszczyznę.
Po zamknięciu drobnych ścieżek i nawet pojedynczych tropów myśliwy porozwieszał na krzakach, rosnących na skraju chaszczy, barwne szmatki, które wesoło powiewały przy każdym podmuchu wiatru.
Przed przesmykiem, biegnącym do nęciska, Marusz długo i starannie rozstawił sieci, wieszając je na mocnych „rozporkach“; przy końcach zatarasowanych ścieżek ustawił pętle i stępice.
Zostawiwszy po raz ostatni przynętę na nęcisku, skierował się do swego obozu. Po trzech godzinach powrócił jednak, trzymając na smyczy Czao-Ra.
Miał przy sobie karabin i długi drąg.
Pozostawił psa na początku zarośli, sam zaś obszedł je z drugiej strony i gwizdnął przeciągle.
Zaczął szybko ślizgać się na nartach, poklaskując w dłonie i słysząc, że Czao-Ra również biega dokoła krzaków i zrzadka poszczekuje.
Wreszcie, spostrzegłszy coś, Marusz pomknął ku zastawionym sieciom.
Były już zrzucone, a w nich szamotało się pięć białych lisów i dwa rude, coraz bardziej plącząc się w rzemiennych okach.
Uderzeniem ciężkiego drąga uspokoił na zawsze miotające się zwierzęta, które już zaczynały przegryzać pętające je rzemienie.
Zgarnąwszy na bok sieci i zabite lisy, Marusz ustawił się naprzeciwko przesmyku i krzyknął donośnie:
— Urr!
Czao-Ra, znajdująca się na przeciwległym końcu zarośli, wpadła do gąszczu i zaczęła się miotać w różne strony, szczekając głośno.
Myśliwy wiedział, że z krzaków zostały już wypłoszone wszystkie zające, lisy żółte i białe, lecz niebieskie i czarne — ostrożne i przebiegłe — zaszyły się gdzieś i zaczaiły. Dopiero pies mógł je wytropić i zmusić do opuszczenia kryjówek.
Już podniecony, zdyszany głos Czao-Ra dowiódł mu, że w chaszczach czujny pies goni zwierzynę. Szczekanie dolatywało z różnych stron.
Marusz uśmiechnął się chytrze i pomyślał:
— Zasieki nie pomogłyby w tym popłochu, lecz zawiesiłem szmatki, odstraszające zwierza, i żaden chyba nie przerwie się z boków chaszczy... Muszą wyjść tym przesmykiem!
Miał karabin, skierowany na ścieżkę, prowadzącą od nęciska.
Długo czekał myśliwy, aż nareszcie w krzakach mignął jakiś szary, niewyraźny cień, poczem na trop wybiegł niebieski lis i stanął, ostrożnie węsząc i nadsłuchując. Padł, rażony kulą Marusza.
Pięć razy strzelił łowiec i chybił tylko jednego lisa, który schronił się do sąsiednich krzaków.
Tego dnia Marusz zdobył cztery niebieskie lisy.
Szczęśliwy, udany dzień, za który serdecznie dziękował Wielkiemu Duchowi.
Marusz przez kilka dni strzelał i łapał sieciami białe i barwne lisy, obchodząc wszystkie chaszcze pokolei.
Zdobycz miał wspaniałą. Było to jedno z najbardziej obfitych polowań w jego życiu.
Obejrzawszy i przeliczywszy skóry, złożone w obozie, uśmiechnął się i mruknął do leżącej Czao-Ra:
— Dość tego, starucho! Musimy wracać do puszczy. Ciężka czeka nas droga... Muszę nieść na sobie ten stos skór, aby je ukryć w lesie bliżej domu. Tu przecież poniszczyłyby je wilki, lemingi i drapieżne ptactwo... Wypoczywaj sobie teraz aż dwa dni, a potem — w drogę, stara Czao...
Szpic, jakgdyby zrozumiał mowę swego pana, bo oczy zmrużył i przeciągnął się leniwie.
— A pamiętaj, żebyś mnie nie kusiła! — dodał Marusz. — Pozostała mi zaledwie szczupła garstka prochu, tymczasem chcę upolować jeszcze dwa lub trzy łosie, bo obiecałem te skóry kupcom... Rozumiesz, przyjaciółko?
Czao-Ra patrzyła na myśliwego piwnemi oczami i, marszcząc wargi, pokazywała kły.
Uśmiechała się chytrze...
Myślała, być może, że jest się psem poto właśnie, aby tropić zwierzynę, a Marusz istnieje na świecie, aby strzelać do niej...
Czao-Ra już nie biegła przed myśliwym, jak to czyniła zwykle w puszczy. Szła teraz obok niego, zapadając się co chwila w śnieg, ponieważ dźwigała na sobie przerzucone przez grzbiet torby Marusza.
Łowiec postępował wolno naprzód, schylony pod ciężarem dużego pęku skór.
Już od kilku dni przedzierali się przez gęste poszycie kniei, brnęli po wysokich zaspach śnieżnych, staczali się na dno głębokich jarów i z trudem wdrapywali się na ich strome zbocza.
Wreszcie doszli do obozu, gdzie Marusz rozpoczął łowy zimowe.
Myśliwy ukrył drogocenną zdobycz wśród gęstych, zwisających gałęzi świerka i uwolnił sukę od ciężkich torb.
Natychmiast zaczęła szczekać z zadowolenia i tarzać się w śniegu.
— Nie lubisz nosić ciężarów, stara Czao?... — patrząc na psa, ze śmiechem pytał Marusz, pocierając sobie grzbiet i ramiona. — Ale i ja też nie lubię!...
Zaczął rozpalać ognisko i przygotowywać obóz, w którym postanowił spędzić kilka dni, zamierzając zapolować na łosie, mające tu zwykle swoje stoisko.
Spostrzegł oddawna na śniegu kilka śladów racic łosiowych, a cała okolica, obfitująca w mech i wiszące na gałęziach nici liszajów, nazywanych „mchem jelenim“, stanowiła zwykle obierane przez łosie miejsce dla paszy zimowej.
Nie śpieszył się jednak myśliwy z wyjściem na łowy.
Chciał dobrze wypocząć, bo znużyła go i wyczerpała ciężka włóczęga po tundrze i puszczy. Szczerniał i schudł straszliwie. Już kilka razy ściągał swój pas rzemienny. Skórę na rękach miał odmrożoną i popękaną, z warg sączyła mu się krew.
Czuł ustawiczny szum w głowie i ciężar w nogach. Myślał, że gdyby w tej chwili pozostawał jeszcze na tundrze, niezawodnie nie powróciłby już nigdy do domu. W puszczy było znacznie cieplej niż na nagiej równinie, gdzie szalały mroźne wiatry, przed któremi człowiek ukryć się nie mógł nawet za wałami swego obozu.
Wysypiał się więc teraz, dużo jadł, gryzł korę cedrową, żuł żywicę, gojącą rany na wargach i dziąsłach, i znowu zapadał w głęboki sen.
Wreszcie poczuł, że siły powracają do wyczerpanego ciała.
Już bez przerażenia myślał o nowej pracy i dalszej drodze ku domowi.
Obejrzał strzelbę, smutno pokiwał głową na widok nędznych resztek prochu w blaszance i skinął na Czao-Ra.
— Ruszaj i szukaj, starucho! — rozkazał.
Utykając na przednią lewą łapę, suka pokulała w głąb lasu. Miała ponuro zwieszony łeb i podwinięty ogon.
— Dostało się biednej Czao... — pomyślał myśliwy. — Ha, takie już nasze życie! Nie lekkie ono... ho, nie lekkie!
Kilka razy szpic zaczynał szczekać.
Marusz wiedział jednak, że szczekał najpierw na głuszca, później na jarząbka, potem na kunę, popielicę i rysia.
Nie ruszał się z miejsca i odkrzykiwał na głos psa:
— Haj!
Tem słowem dawał on do zrozumienia, że Czao-Ra musi iść dalej.
Mimo że miejsce było wprost stworzone dla łosi, Czao-Ra dopiero po dwóch dniach wytropiła je w chaszczach koło małego, zarośniętego suchemi trzcinami bagnistego jeziorka, okrytego korą lodową.
Kryjąc się w gęstej porośli cienkich, wykrzywionych brzóz, Marusz skradał się do stada.
Nie widział go jeszcze, bo stało ukryte w gąszczu, lecz słyszał parskanie łosi i skrzypienie twardego śniegu pod racicami.
Podchodził do stoiska tak, żeby wiatr nie zdradzał jego obecności. Sunął na nartach bez szmeru z palcem na cynglu strzelby. Wreszcie ujrzał końce łopat dużego starego byka, a po chwili z pomiędzy drzew spostrzegł cztery „klępy“,[5] zwolna poruszające „łyżkami“[6], i kilka cielaków, pasących się obok samic.
W środku zmarzniętego bagna stał drugi łoś, młodszy, bo łopaty miał mniejsze i nie tak rosochate.
Marusz wymierzył do starego byka i strzelił.
Łoś, ubiegłszy kilka kroków, padł.
Następnego dnia Czao-Ra w pobliżu obozu zwęszyła samotnego łosia, którego napędziła pod strzał Marusza, a tegoż dnia wytropiła nowe stado, w którem chodziło aż trzy byki. Jednak myśliwy upolował tylko jednego...
Nie mógł więcej, bo prochu pozostało mu tylko na jeden nabój...
Ucieszył się jednak łowiec i, mrużąc oko do psa, rzekł:
— No, teraz już nic nas w „tajdze“ nie trzyma! Pobiegniemy naprzełaj do Nań i Dugena, mała Czao! Ujrzysz swego Wou-Gou, przyjaciółko! Hę?
Suka, przechyliwszy głowę, słuchała uważnie, a, posłyszawszy nazwę Wou-Gou, merdnęła ogonem i pisnęła radośnie.
— No, no, widzisz, że wszystko poszło dobrze?... — rzekł Marusz.
Czao-Ra nagle skoczyła na pierś myśliwego i liznęła go w nos czarnym językiem.
— Dziękujesz? Niema zaco! Napracowaliśmy się oboje po uszy... ty i ja!
To rzekłszy, pogłaskał psa po oszronionych kudłach i lekko pociągnął za ucho.
— Psisko, dobre, wierne psisko! — mruknął pieszczotliwie.
Oporządziwszy skóry, łowiec natarł je solą i rozwiesił na gałęziach, zrobiwszy nasieki na drzewach.
Do torb prawie już pustych włożył kilka kawałków zamrożonego mięsa łosiowego i, nabiwszy resztkami prochu i ostatnią kulą karabin, powolnym krokiem powracał do obozu.
Przechodząc przez rów, Marusz nagle stracił nartę i wpadł pod pachę do śniegu, zanurzywszy w nim strzelbę.
Wygramolił się z trudem i, zziajany, zły, zapomniał wytrząsnąć śnieg z lufy.
Ognisko nie wygasło jeszcze, więc szybko rozniecił płomień, dorzuciwszy na węgle suchych gałęzi.
Napił się herbaty, nakarmił psa i udał się na spoczynek.
Wyspawszy się dobrze, obejrzał rzemienie u nart, zarzucił torby na plecy, wziął karabin i poszedł, gwizdnąwszy na szpica.
W wesołych podskokach biegła przed nim Czao-Ra i co chwila ochoczo poszczekiwała.
Wiedziała, że ciężka praca została zakończona i że na pewno powracają do domu.
Marzyła o tem, że razem z Wou-Gou będzie czatowała na tropach zajęczych, porywała głupie bielaki, nabijała niemi brzuch i spała, spała jak borsuk w norze.
Obiecywała sobie, że szczekać będzie tylko poto, aby Marusz wiedział, że żyje jeszcze... poza tem zamierzała spać, jeść i lizać kudłatego Wou-Gou.
Wielka radość ogarnęła Czao-Ra.
Szczekała, skakała przez krzaki i z nadmiaru szczęścia rzucała się na wysokie, suche badyle, gryzła je, tarzała się w śniegu, goniła zające i wiewiórki.
Tak doszli do jaru, otoczonego zwałami starych drzew, dawno już strąconych przez burzę.
Było to miejsce ponure. Zewsząd ścianą nieprzeniknioną obstąpiły je stare jodły kosmate, nachmurzone, stosy potrzaskanych przez wiatry gałęzi, suche, głucho szeleszczące pędy krzaków, jakieś kępy, a może kamienie, przywalone zaspami śnieżnemi.
Znużony Marusz usiadł na leżącej kłodzie i zrzucił na ziemię torby.
Karabin oparł o pień drzewa, bo nagle porwała go senność niezmierna, obezwładniająca.
Nie spostrzegł nawet, jak usnął snem twardym, kamiennym.
Wydawało mu się, że słyszy ujadanie psa, lecz nie miał sił otworzyć oczu. Oprzytomniał nieco dopiero wtedy, gdy poczuł gwałtowne szarpnięcie. Spojrzał i zobaczył Czao-Ra.
Przyciskała się do niego całem ciałem. Szerść na grzbiecie psa zjeżyła się, głuche warczenie wydobywało mu się z gardła.
Czao-Ra ryczała, patrząc wprost przed siebie, gdzie wznosiła się ściana świerków, gałęziami dotykających ziemi.
Marusz porwał za karabin.
Cisza, niczem nie zmącona, zalegała puszczę.
Jednak pies wciąż ryczał i kłapał zębami.
Nagle tuż przed myśliwym poruszyły się gwałtownie gałęzie, strząsając śnieg i suche igliwie.
Z gąszczu szalonym skokiem wypadł niedźwiedź.
Oczy mu błyskały wściekle; rozwarta, roniąca pianą paszcza ukazywała ogromne kły.
Natychmiast stanął na tylne łapy i z rykiem runął na myśliwego.
Nie pozostawało ani chwili do stracenia.
Marusz szybko zmierzył do zwierza i spuścił kurek.
Strzelba nie wypaliła. Śnieg, po upadku myśliwego pozostawszy w lufie, roztopniał przy ognisku i zamoczył proch.
Nie zdążył myśliwy wyrwać siekiery, zatkniętej za pas, bo niedźwiedź silnem uderzeniem łapy obalił go i przycisnął do ziemi, usiłując schwycić paszczą za głowę, aby zdruzgotać ją i zmiażdżyć.
Marusz już czuł na twarzy gorący, parny oddech niedźwiedzia, gdy nagle napastnik ryknął rozpaczliwie i, porzuciwszy człowieka, zaczął się oganiać psu.
Czao-Ra wpiła mu się ostremi zębami w grzbiet i ciągnęła ku sobie, zwinnie unikając mocarnych łap niedźwiedzia, który, rycząc coraz jękliwiej, usiłował dosięgnąć jej pazurami.
Już krew broczyć zaczęła i ściekać po kudłach drapieżnika, gdy Marusz oprzytomniał po otrzymanym ciosie. Z trudem wstał i, zataczając się, jął ostrożnie zachodzić niedźwiedziowi od tyłu.
Jakoż udało mu się wykorzystać chwilę, w której zupełnie nieprzytomny z bólu i wściekłości zwierz, zapomniawszy o człowieku, odwrócił się od niego karkiem.
Marusz szybko podskoczył i z rozmachem wbił w głowę drapieżnika ostrze siekiery.
Z rozpłataną czaszką, brocząc posoką, niedźwiedź błyskawicznym ruchem obrócił się młyńcem i porwał myśliwego.
Jednak natychmiast runął razem z nim, chrapiąc straszliwie.
Rozpaczliwym, ostatnim wysiłkiem uderzył naodlew łapą, godząc w lewe udo Marusza.
Po chwili, wywaliwszy język, niedźwiedź leżał nieżywy.
Czao-Ra, wpiwszy się w tylną nogę burego olbrzyma, szarpała na niej skórę, wyrywając kawałki mięsa. Puściła wreszcie swoją ofiarę i, dopadłszy do szyi leżącego niedźwiedzia, ze złem warczeniem, gryzła, usiłując przerwać mu gardło.
Marusz, dziwnie osłabiony, siedział na śniegu bez ruchu.
Wreszcie dźwignął się, chcąc wstać na nogi.
Natychmiast jednak upadł, wydając krzyk bólu.
Odwinął połę długiej kurtki futrzanej i przez grube spodnie ze skóry jeleniej obmacywał nogę.
Był blady, wargi mu drżały, na twarzy miał wyraz cierpienia i rozpaczy.
Przekonał się, że miał złamane udo od ciosu potężnej łapy.
Skóra i futro ubrania ochroniło Marusza od ran, — tych straszliwych, szarpanych ran, które zadaje niedźwiedź ostremi i twardemi jak stal pazurami.
Myśliwy w jednej chwili uświadomił sobie całą grozę niebezpieczeństwa.
Do jeziora pozostawało pięć dni dobrego biegu.
Teraz nie mógł stąpić ani kroku, nie miał prochu, aby zdobyć pożywienie, nie potrafiłby uzbierać suchych gałęzi na ognisko.
Śmierć zajrzała mu w oczy...
Nie dał się jednak ogarnąć rozpaczy, bo był to człowiek północy, nawykły do ciągłej walki o życie.
Z trudem udało mu się namówić Czao-Ra, aby wreszcie zostawiła w spokoju zabitego niedźwiedzia.
Potrzebna mu była do innych czynności.
Gwizdnął cicho i, wskazując ręką na leżące o kilka kroków torby, rzekł:
— Yrr, Czao, przynieś!
Szpic przyciągnął skórzane torby i spoglądał na Marusza pytająco.
Myśliwy przystąpił do opatrunku złamanej nogi.
Z trudem wyrwał z czaszki niedźwiedzia tkwiącą w niej siekierę i zaczął odłupywać z pobliskiego pnia szczapy.
Z worków wydobył szmaty i szeroki rzemień.
Długo mozolił się nad ściąganiem nogawicy, a gdy się z tem uporał, raz jeszcze starannie obejrzał sobie udo. Sycząc z bólu i marszcząc czoło, zestawił kość, jak umiał najlepiej, zacisnął nogę pomiędzy dwiema szczapami, owinął szmatą i mocno omotał rzemieniem.
Doprowadziwszy do porządku ubranie, zabrał się do wycinania ze skóry niedźwiedzia szerokich pasów, które powiązał ze sobą tak, że utworzyły uprząż.
Przymierzył ją na Czao-Ra. Zmniejszył nieco chomąto, opierające się na silnym karku i szerokiej piersi szpica, podciągnął popręg i do zwisających z boków końców szlei umocował długie mocne rzemienie.
Mruczał do psa:
— Nie jestem winien, poczciwa Czao! Sama widzisz, że pokaleczył mnie ten bury „czołdon“... Teraz tylko od ciebie zależy, czy ujrzę raz jeszcze małego mego synka Dugena i Nań, która zawsze była dobra dla ciebie i dla twego Wou-Gou...
Zmęczony położył się na śniegu i wypoczywał.
Jako-tako rozpalił ognisko i upiekł przy nim kilka kawałków mięsa, wyciętego z grzbietu niedźwiedzia.
Pożywił się, nakarmił psa, poczem przyczołgał się do zwisających gałęzi świerkowych i zrąbał dwie największe i najszersze.
Leżąc na boku, przywiązywał do nich narty w taki sposób, że tworzyły jakgdyby płozy sanek, których siedzenie stanowiły mocno powiązane ze sobą gałęzie.
Długo trudził się nad tem Marusz, a gdy skończył, usnął, znużony śmiertelnie pracą i bólem. Sen to był niespokojny, bo gorączka trapiła myśliwego i wstrząsały nim zimne dreszcze. Nie mógł się zagrzać przy ognisku. Drżał na całem ciele i głośno szczękał zębami.
Wreszcie gwizdnął na szpica.
Włożył na niego uprząż, uwiązał szleje do sanek, umieścił na nich karabin i worki.
Zwrócił się do psa z mową, jakgdyby przemawiał do człowieka:
— Dobra, wierna Czao! Byłaś mi przyjaciółką. Nigdy nie uderzyłem ciebie... Teraz dopomóż mi i ratuj! Jestem słaby i pokaleczony i zginę w „tajdze“, jeżeli nie wywieziesz mnie z niej... Ciągnij teraz sanki, Czao, do Nań, do Dugena, do małego Wou-Gou!
Czao-Ra patrzyła na myśliwego, nie spuszczając z niego oczu, i niespokojnie strzygła uszami.
Marusz wczołgał się na gałęzie, starając się, aby całym ciężarem swoim opierać się na nartach i zawołał:
— Ruszaj!...
Szpic szarpnął postronki i z pomocą leżącego człowieka, który zdrową nogą i rękami, uzbrojonemi w dwa ostre kije, popychał sanki, pociągnęła, prężąc się, z nisko opuszczoną głową i zwieszonym ogonem.
Marusz wiedział, że cztery szpice zaprzężone do nart wiozą po gładkim śniegu trzech ludzi i około dwudziestu pięciu kilogramów bagaży, lecz on miał zaledwie jednego psa i ciężką drogę przed sobą, przegrodzoną zaspami, przeciętą gąszczem krzaków i młodych świerków.
Podziwiał teraz Czao-Ra.
Jakgdyby rozumiejąc ciężkie zadanie swoje i odpowiedzialność za życie pana, wybierała najlepszą i najkrótszą drogę, omijała chaszcze i głębokie doły.
Nikt jej nie uczył, nikt nie wskazywał kierunku, a tymczasem nieomylnie szła na południe.
Ciężka to była praca, więc po paru godzinach stawała zdyszana, oglądała się na Marusza i padała na śnieg, aby wypocząć.
Cały tydzień ciągnęła Czao-Ra swego pana. Wreszcie strudzona upadła i już nie mogła się podnieść. Jęczała głośno i wyła rozpaczliwie.
Marusz zrozumiał, że pies wyczerpał wszystkie siły.
Westchnął łowiec i zacisnął zęby.
Na poprzednim noclegu został zjedzony ostatni kawałek mięsa. Dawno już w worku nie było ani herbaty, ani cukru i soli.
Myśliwy rozpalił ognisko i gwizdnął.
Szpic podczołgał się, żałośnie stękając.
Marusz obejrzał łapy Czao-Ra i zaczął obcierać je śniegiem.
Widocznie ulżyło to szpicowi, bo z wdzięcznością merdnął kitą ogona i, zwinąwszy się, usnął przy ogniu.
Obudził się, gdy na niebie płonęły różnobarwne pasy zorzy polarnej, zajrzał do pustej torby i trącił zimnym nosem w dłoń myśliwego.
— Nic nie mam do zjedzenia, starucho... — rzekł Marusz smutnym głosem.
Czao-Ra, utykając, obeszła niedużą polankę, na której się zatrzymali, i nagle podbiegła do leżącego człowieka, liznęła go w policzek i zniknęła w zaroślach młodych jodeł.
Powróciła, niosąc w pysku bielaka i wymachując ogonem.
— Czao, poczciwa Czao! — zawołał wzruszony łowiec i wydobył już nóż, lecz namyśliwszy się, rzekł do psa:
— Możebyś zdobyła jeszcze jednego, albo i dwa, Czao? Idź i szukaj!
Szpic, zdawało się, długo nie mógł zrozumieć. Zdziwienie odbiło się w jego mądrych oczach. Jednak wkońcu pobiegł do lasu. Nie powracał długo... Już zorza przygasać zaczęła, gdy zdaleka dopłynęło echo basowego szczekania Czao.
— Przynieś! — krzyknął Marusz na cały głos.
Szpic długo się nie zjawiał.
Gdy wynurzył się z niewysokiej porośli, łowiec ujrzał, że pies niesie w pysku zająca.
Poklepał psa po grzbiecie i mruknął:
— No, teraz masz swoją porcję, Czao!
Odkrajał głowę i przednie nogi zająca i rzucił na śnieg. Czao-Ra nie tknęła mięsa, patrząc nań obojętnem okiem. Oblizywała się tylko czarnym ozorem.
Zdziwiony Marusz uważnie przyjrzał się psu.
Czao-Ra miała mocno opchany brzuch, a oczy jej się kleiły. Zrozumiał łowiec, że pies porwał i zjadł jednego zająca, drugiego zaś przyniósł swemu panu.
Gdy Czo-Ra dobrze się przespała, Marusz kazał jej poznosić dużo suchych gałęzi i złożyć je w pobliżu sanek.
Przyciągnął do siebie psa, ujął obiema rękami za głowę i, patrząc mu w oczy powtarzał:
— Wou-Gou!... Wou-Gou! Wou-Gou! Idź do Wou-Gou... Biegnij szybko, szybko, jak jeleń!... Przyprowadź do mnie Nań... Nań... Nań... Idź tam! Tam! Tam!
To mówiąc, ręką wskazywał na południe.
— Ruszaj, Czao, do Wou-Gou, do Nań! — krzyknął rozkazującym głosem i gwizdnął przeraźliwie.
Wielka siła była w głosie Marusza, bo pies ogon podwinął i, jednym susem przesadziwszy krzaki, zniknął w kniei.
Marusz pozostał sam...
Spojrzał w niebo i szepnął błagalnie:
— Wielki Duchu!
Jak niegdyś Nań, tak teraz on nie znalazł żadnego innego słowa, aby wyrazić swoją prośbę do Boga. Może był bardzo wzruszony, a może nie miał nadziei?
Los jego zależał teraz wyłącznie od Czao-Ra.
Czy potrafi ona wzbudzić niepokój w sercu Nań i zmusić ją do poszukiwania zaginionego męża? A co się z nim stanie, jeżeli Nań pomyśli, że Marusz zginął na tundrze i, opłakawszy go, jak to się już przydarzyło nie jednej północnej kobiecie, zmieni koczowisko, aby być bliżej zaludnionych okolic?
Wogóle nic nie wiedział o swoim najbliższym losie... Ma trochę żywności; starczy tego najdłużej na tydzień... Słaby jest i gorączka nie mija... Czuje wciąż nieznośny ból w nodze... Niema innej broni, oprócz noża i siekiery... A co będzie, jeżeli zwęszy go zgraja wilków lub wałęsający się po puszczy, zawsze zły i głodny niedźwiedź?...
— Wielki Duchu!... Nań... Dugen, mały, pogodny, uśmiechnięty chłopaczyna!...
Zamknął oczy i starał się o niczem nie myśleć, bo czuł, jak mu się włosy jeżą na głowie, a strach zimnemi palcami ściska go za serce.
— Wielki Duchu!...
Mijały dnie i noce, jednakowo mroczne, pełne lęku, niepokoju, gorączki, nieprzytomnych pomruków i jęków żałosnych.
Chory zrywał się, siadał, gwizdał, wołał rozpaczliwie:
— Czao-Ra! Czao-Ra, przychodź! Nań, czy nie czujesz, że umrę tu sam, przez wszystkich porzucony w „tajdze“?! Nań! Nań!
Odpowiadały mu skrzeczeniem głośnem strwożone krzykiem sroki i sójki, krakały kruki, coraz częściej siadujące na wierzchołkach jodeł i strzegące zdobyczy, którą miał być on Marusz, syn Gaara, łowiec północnej krainy!
Niejasne szmery, skradające się stąpania niewidzialnych przez chaszcze zwierząt chwytał Marusz gorączkowym słuchem i drżał, zaciskając w ręku siekierę.
Jednak nie zapomniał dorzucać drzewa do ogniska, bo wiedział, że w niem teraz cały jego ratunek. Płomienie odstraszały dzikie zwierzęta, bo do ognia, rozświetlającego puszczę i rzucającego migotliwe, czerwone błyski na śnieg i łapy jodeł, nie mają odwagi zbliżyć się niedźwiedź, wilk i ryś...
Czają się zdala i czekają, aż zgaśnie...
Maruszowi zdawało się, że już rok upłynął od chwili, gdy posłał Czao-Ra do chatki nad jeziorem.
Dawno już zjadł zająca i teraz łykał śnieg, żuł żywicę i gryzł rzemienie, uśmierzając dokuczający mu głód.
Pewnej nocy, gdy mrok ciężki przytłoczył ziemię, Marusz zrozumiał, że nikt już nie przyjdzie mu z pomocą.
— Zasłabnę... zagaśnie ognisko i — koniec!... Wilki czatują już, zaległszy w krzakach... Wczoraj widziałem ich migające „latarnie“... ślepia zielone, płonące, jak iskierki!... Czekają na stypę kruki... Zginąłem!...
Nagle wpadł w szał.
Porwał buchającą ogniem żagiew, doczołgał się do starej, suchej jodły i zaczął ją podpalać.
Wkrótce drobne wężyki czerwone pobiegły po suchych gałązkach smolnych, przerzuciły się na przesycone żywicą konary i sunęły coraz wyżej aż na sam szczyt martwego olbrzyma leśnego.
Drzewo stanęło, odziane wyjącemi, syczącemi płomieniami, jak ogromna pochodnia, oświetlająca czerwonemi blaskami ciemną puszczę i wyrzucająca pod obłoki czarny słup dymu...
— A-a-a! — wył Marusz, usiłując podnieść się i biec w obłędzie strachu.
Odpowiedziały mu przerażonem krakaniem zrywające się dookoła kruki.
— U-u-u-u! — zawodziły zdaleka wilki.
Nie słyszał tych głosów nieprzytomny, porwany szałem i rozpaczą Marusz. Miotał się, szamotał, podnosił się i padał, wyjąc coraz obłędniej:
— A-a-a-a!
Wreszcie padł, uderzył się głową o przysypany śniegiem głaz i zemdlał.
Jęknął, gdy nagły ostry ból szarpnął nim.
— To wilki wbijają we mnie kły swoje... — mignęła myśl. Czuł, że coś wlecze go po śniegu...
Na jedno mgnienie oka obudzona świadomość podszepnęła, że to drapieżne zwierzęta odciągają go dalej od ogniska...
Zapadł się w mrok i bezwład. Już nic nie czuł... niczego nie pragnął... niczego się nie bał.
Nie słyszał szczekania Czao-Ra; nie widział, że przez polanę pędzi na reniferze Nań z uwiązanym na plecach Dugenem; że się pochyla nad mężem, długo ogląda jego złamaną nogę, układa go na sankach i wiezie, cicho płacząc i szepcąc przez zaciśnięte zęby:
— Wielki Duchu, ratuj Marusza, ocal go dla mnie — strwożonej, biednej, dla małego Dugena, który nie może przecież pozostać bez ojca... Wielki Duchu! Ty, który wszystko możesz!... Wielki Duchu!
Kobieta wybuchnęła rozpaczliwym szlochem.
Czao-Ra, biegnąca obok niej, wydała ponury skowyt.
Marusz nic nie widział i nie słyszał...
Przez trzy dni wiozła chorego, pokaleczonego męża zrozpaczona, stroskana Nań. Wprzęgła się obok renifera, wyciągając sanki z głębokich jarów, których było coraz więcej, im bliżej podchodziła smutna karawana do końca „tajgi“, urywającej się nagle w kotlinie Chołuń; nieraz musiała brać męża na barki i przenosić go przez wysokie wydmy śnieżne, przez które z trudem brnął renifer.
Marusz powoli odzyskiwał przytomność, a gdy poznał żonę, rozpłakał się jak dziecko i długo nie mógł przemówić słowa.
Jednak słyszał, co mówiła do niego Nań.
— Byłam wciąż o ciebie niespokojna... — opowiadała. — Modły zanosiłam do Wielkiego Ducha, aby miał cię w swej opiece... Przed dwoma tygodniami taki niepokój mnie ogarnął, że nie mogłam nic robić, nie spałam po nocach i płakałam... Kilka razy zapuszczałam się do puszczy, krzyczałam, strzelałam... Myślałam, że straciłeś drogę i błąkasz się w tajdze... Kiedyś późno w nocy zaczął ujadać Wou-Gou, biegał dokoła chatki, wył i szczekał... Pomyślałam, że zwęszył wilki, lub jelenie przeszły wpobliżu... Jednak Wou-Gou naszczekiwał radośnie i wył tak, jakgdyby nawołując... Trwało to przez całą noc... Ujrzawszy mnie, gdy wybierałam się pójść do przerębli, zaczął skakać, szczekać, chwytać mnie za ubranie i ciągnąć do lasu... Wzięłam karabin i poszłam. Wou-Gou biegł przede mną i wymachiwał ogonem... Ledwie doszliśmy do pagórków, wpadł w zarośla, węsząc i poszczekując... Odbiegł bardzo daleko, lecz, posłyszawszy jego wycie i skowyt, odnalazłam psa i stanęłam jak wryta... Zrozumiałam, że spotkało cię nieszczęście... W krzakach leżała Czao-Ra; z boku i karku sączyła jej się krew, musiała spotkać wilka i stoczyć z nim walkę... Była tak słaba, że nie mogła podnieść głowy... Patrzyła na mnie błagalnie i cicho skomlała... Przyniosłam ją do domu, obmyłam, zalepiłam żywicą rany i nakarmiłam... Leżała niedługo, zwlokła się z posłania i, kulejąc, podeszła do drzwi, oglądając się na mnie i wyjąc przeciągle... Wyszłam za nią, a wtedy skowytać zaczęła radośnie i ciągnęła w stronę tajgi... Zrozumiałam, że prowadzi mnie na pomoc tobie... zabrałam synka, wsiadłam na jelenia i całe dwa dni jechałam, zanim Czao-Ra odnalazła ciebie, Maruszu... Maruszu!...
Myśliwy oczy wzniósł ku niebu i wyszeptał:
— Wielki Duchu, niech ludzie wiecznie chwalą imię Twoje, boś miłosierny i sprawiedliwy!
Posłyszawszy głos męża i ujrzawszy błyski szczęścia w jego zapadłych oczach, Nań z krzykiem bezmiernej radości padła na kolana i zaczęła raz po raz pochylać się do ziemi, dotykać jej czołem i szeptać:
— Wielki Duchu, opiekunie, źródło dobroci i radości, chwała Tobie! Pocieszyłeś biedną, strwożoną Nań, zwróciłeś jej Marusza... Dopomóż jej teraz, Wielki Duchu, ojcze nasz, aby wyrwała go śmierci!...
Długo kiwała się, chyląc się do ziemi i szepcząc gorąco.
Dotarli nareszcie do chatki, witani zdaleka basowem szczekaniem Wou-Gou, pozostawionego na straży domu.
Dużo sił i wytrzymałości dał Bóg ludziom północy...
Leżąc w spokoju i bez ruchu, pojony jakiemiś cudownemi ziółkami, Marusz czuł, że powraca do zdrowia.
Minęła bez śladu zła gorączka, wyczerpująca go. Powoli zmniejszały się bóle w złamanej nodze.
Już siedział na posłaniu ze skór i śmiał się wesoło, bawiąc się z Dugenem, który już zaczynał mówić i biegać po izbie.
Od łoża myśliwego nie odchodziła Czao-Ra. Czuwała przy chorym w dzień i w nocy. Nadsłuchiwała, czy oddycha spokojnie, stawała nad nim i długo wpatrywała się w wychudłą, sczerniałą twarz łowca, wzdychając ciężko i trwożnie strzygąc uszami.
Marusz często przytulał do piersi kudłatą głowę Czao-Ra, pieścił ją i szeptał słowa wdzięczności. Ona zaś lizała go po policzkach i rękach i cicho kiwała ogonem. Nie wiedziała jeszcze, czy może się cieszyć i czuć szczęśliwą.
Pewnego dnia Nań rzekła do męża:
— Dziś zdejmę ci opatrunek... Musimy obejrzeć nogę...
Rozcięła rzemienie, odkręciła szmaty i odrzuciła wygięte kawałki kory modrzewiowej, w których zacisnęła złamaną nogę.
Obmacywała kość ostrożnemi, wprawnemi ruchami, bo żony północnych łowców zmuszone są nieraz leczyć swoich mężów, gdy ci powracają z łowów, poszarpani przez niedźwiedzie i rysie, z połamanemi rękami lub odmrożonemi stopami, z gnijącemi od szkorbutu dziąsłami i wargami, trawieni gorączką, zimnicą i innemi chorobami.
Nań długo badała kość, wreszcie westchnęła z ulgą i szepnęła:
— Wielki Duch dopomógł nam! Noga zrosła się dobrze! Nawet utykać nie będziesz!... Maruszu!
Ukryła wzruszoną twarz na piersi męża.
Czao-Ra obecna przy tem patrzyła uważnie i słuchała.
Nagle zerwała się ze swego miejsca i zaczęła szczekać cienko, radośnie. Od zagrody jeleniej natychmiast odpowiedział jej Wou-Gou i przybiegłszy, jął szczekać pode drzwiami.
Skakał i klaskał w dłonie nagle porwany radością Dugen.
Od tego dnia zaczęła się inna kuracja.
Roztopiwszy w kociołku łój niedźwiedzi, Nań wcierała go długo w złamane miejsce, powtarzając to trzy razy dziennie. Na noc nakładała szmatę powleczoną grubą warstwą żywicy cedrowej, która twardniała szybko i ściskała słabe miejsce.
Po trzech tygodniach Marusz mógł już chodzić po izbie. Ujrzawszy go idącego, Czao-Ra przypadła Maruszowi do stóp, skowytała i piszczała, liżąc je.
Wyraziwszy tem swoją radość, wyniosła się z chatki. Całe dnie spędzała odtąd z Wou-Gou.
Poczuwała się do obowiązków matki i musiała przecież zająć się nareszcie wychowaniem syna.
Psy wyruszały razem do lasu, gdzie spędzały cały dzień, powracając zziajane, okryte szronem i śniegiem i straszliwie najedzone.
Marusz już pomagał żonie w gospodarstwie.
Pewnego razu, gdy siedzieli w izbie i wycinali rzemienie, wpadł Dugen i, gwarząc po swojemu, wskazywał rączką na niebo.
Myśliwy porzucił pracę i wyjrzał przez drzwi.
Nad jeziorem, jeszcze zamarzniętem, krążył duży klucz łabędzi, trąbiąc głośno i niespokojnie.
— Wiosna idzie, Nań! — zawołał Marusz. — Łabędzie już przyleciały!
Z dniem każdym słońce przygrzewało coraz silniej. Na jeziorze lód ściemniał, popękał i zaczął się rozsypywać w długie, dzwoniące, szybko topniejące igły. Poodpadały i wsiąkły w ziemię długie sople lodu, zwisające z wystających żerdzi płaskiej strzechy. Na wyzwolonych z pod śniegu pagórkach bojaźliwie wyglądała pierwsza zielona trawa i zakwitły białe, okryte ciepłym puchem przebiśniegi.
Stada wodnego ptactwa obsiadły jezioro i nadbrzeżne trzciny.
Przyleciały skowronki i trznadle. Świergotały i śpiewały ich wesołe rzesze.
Na zboczach piaszczystych wydm, wśród krzaków wierzbowych, strojnych w białe bazie, gziły się zające; w gąszczu jodeł goniły się wiewiórki, którym z szarego futerka już rude wyzierały włosy; na polanach, sycząc i bełkocąc, tokowały cietrzewie czupurne, zawadjackie; z głębi kniei dobiegała drażniąca tajemnicza pieśń rozkochanego głuszca; porykiwały kozły, nawołujące sarny do ustronnego ostępu leśnego; groźnie rycząc, walczyły ze sobą jelenie, dążąc zewsząd na bagna, porosłe bajorami...
Wszystko dokoła różnemi głosami śpiewało odwieczną pieśń wiosenną, brzmiącą potężnym zewem życia...
Nie miały sił zagłuszyć jej zrywające się jeszcze śnieżyce i przymrozki ostre, bo zaledwie wyjrzało z poza ciężkich, szarych chmur słońce, — znowu rozbrzmiewała ta pieśń stugłosa, radosna, zwycięska pieśń budzącego się życia.
Marusz siadywał z żoną i synem przed chatą i wszyscy troje słuchali tego chóru szczęśliwych, beztroskich, upojnych głosów.
Pierzchały w popłochu ciężkie wspomnienia odchodzącej zimy, znikało widmo śmierci, która tak nielitościwie zaglądała w oczy uczciwym, pracowitym, spokojnym ludziom północy. Na twarzach ich wykwitał uśmiech pogodny, w sercach podnosiła się rzewna wdzięczność dla Tego, który po surowej, ponurej zimie i nocy polarnej posyłał ciepłe, życiodajne lato, promienne, umajone kwieciem wonnem, bujne i pieszczoty pełne.
— Wielki Duchu! — szeptały usta.
— Wielki Duchu! — powtarzały serca, głośniej tętniące w piersi.
— Wielki Duchu! — śpiewały w duszach głosy nieznane.
Czao-Ra, wygrzewająca się na słońcu i z pod oka przyglądająca się pogrążonemu w zadumie Wou-Gou, Maruszowi, Nań i Dugenowi, wydała radosne, brzmiące, jak srebrny dzwonek, skomlenie.
Zdawało się, że i ona czuła gorącą wdzięczność dla kogoś nieznanego, kto rzucał pełną garścią łagodne, ciepłe promienie złote na jej spracowane, bliznami porysowane ciało, na kudłatego Wou-Gou, na uśmiechniętego Marusza, szczęśliwą Nań i zawsze wesołego Dugena...
Wielki Duchu!...