Czao-Ra/Daleka wyprawa łowiecka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Daleka wyprawa łowiecka |
Pochodzenie | Czao-Ra |
Wydawca | Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie |
Data wyd. | ok. 1931 |
Ilustrator | Mikołaj Wisznicki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Minęło już dwa miesiące od chwili, gdy Marusz po raz ostatni rzucił spojrzenie na swoją, porzuconą na długo chatkę.
Dwa miesiące mrozów ostrych, szalejących śnieżyc i wichrów, pracy ciężkiej, nieprzerwanej i długich marszów po głębokim śniegu przez gęste, zwikłane krzaki, siekące boleśnie nagiemi prętami, przez stłoczone zarośla młodych jodeł i cedrów.
Pewnego wieczora Marusz siedział przy ognisku. Spożył już dwie wiewiórki, które po zdarciu skóry, upiekł na rożnie. Smakowały mu, bo istotnie wiewiórki posiadają bardzo dobre, białe mięso.
Pociągał z kubka gorącą herbatę, pykał fajeczkę i spoglądał na Czao-Ra.
Objedzona leżała przy ognisku i wzdychała.
Może, z powodu tego, że brzuch miała zbytnio nabity mięsem zająca, a może była bardzo spracowana po całodziennem myszkowaniu i tropieniu w lesie.
Marusz zadumał się głęboko.
Myśli północnego człowieka były bardzo proste i jasne.
Dziękował Wielkiemu Duchowi, że w ostatnim tygodniu dni wypadły jasne, bez „purgi“, prosił o opiekę nad Nań i Dugenem, o dobrą zdobycz i marzył.
Marzenia te wylały się w pieśń.
Gardłowym, chrapliwym głosem Marusz zawodził:
— Gęsty, ciemny las... Na leżących pionach cedrów dużo, dużo śladów... Nizały je sobole czarne... jeden, dwa... pięć... dziesięć... bezliku soboli czarnych, drogich... Kupcy dadzą za nie dużo wspaniałych towarów... Piękne perkaliki i barchany dla Nań... cukier i herbatę... tabakę... Lekkie, mocne, białe, niby ze srebra, kociołki i czajniki... Koniki drewniane, lalki i karmelki dla Dugena... Mały Dugen... uśmiechnięty... tęgi chłopaczyna... och! och!... Marusz wyjdzie prędko na tundrę... W krzakach znajdzie ślady lisów żółtych, niebieskich, białych i czarnych, jak węgiel... tych, do których kupcom palą się oczy... Cha... cha... Całe czeredy lisów... Wielki Duchu, daj... daj!...
Westchnął, wzruszony marzeniami, i umilknął.
Herbata wystygła, więc wylał ją do kociołka i zawiesił nad ogniem... Zaczął przypominać sobie, ile już zdobył skór i gdzie je pozostawił. Znowu się uśmiechnął. Trzysta skórek popielic, to już dobrze! A do tego pięć starych, puszystych kun i trzy sobole... Sobole niebardzo drogie, bo jasne... Dwa łosie... siedem rysiów... Dwanaście skórek lisich, co prawda, też niebardzo cennych, bo dziesięć rudych, zwykłych i tylko dwie — nieco ciemniejsze, ale daleko im, niestety, do czarnych, a chociażby burych!
Postanowił nie bawić dłużej w puszczy.
Zapoluje jeszcze w uroczyszczach Karasah, gdzie spodziewał się znaleźć sobole, a stamtąd, nigdzie nie zatrzymując się dla łowów, pobiegnie naprzełaj na tundrę... Po lisy białe i te najdroższe: niebieskie i czarne, siwizną niby szronem okryte... Wielki Duchu, daj szczęście Maruszowi!
Zamyślił się łowiec nad tem, że należy oszczędzać proch i nie strzelać więcej do rysiów, łosi i jeleni... Zostawi to na powrotną drogę...
Prawda, że do popielic i kun strzela tak słabemi nabojami, że prawie nie słychać huku strzelby, lecz niewiadomo, co go jeszcze czeka w kniei i na tundrach!
Dopił resztki herbaty, przygotował sobie posłanie i usnął spokojnie.
Niczego się nie obawiał. Miał przy sobie Czao-Ra, która uprzedzi go przecież o zbliżającem się niebezpieczeństwie.
Nazajutrz o świcie ruszył dalej.
Szedł przez cały dzień i noc już zapadła, gdy doszedł do uroczyszcza Karasah.
Ponieważ zamierzał pozostać tu dłużej, rozpalił ognisko i przy jego błyskach zaczął urządzać sobie obóz.
Długo mozolił się nad rozgrzebywaniem śniegu, układając go dokoła ogniska w wysoki wał. Sklecił mały szałas, przed którym płonął ogień i wtedy dopiero wziął się do przygotowania wieczerzy.
W okolicach Karasah Marusz pozostawał dwa tygodnie. Zaczął od tego, że obiegł całą miejscowość, pozostawiwszy Czao-Ra w obozie.
Wkrótce się przekonał, że kilka soboli miało tu swoje kryjówki. Spotykał ślady ich nietylko na śniegu, nagromadzonym na leżących drzewach, lecz nawet koło korzeni jodeł i świerków, a lekkie zadrapania na korze świadczyły o tem, że zwierzęta miały gniazda w niewidzialnych z poza gałęzi dziuplach.
Myśliwy rozpoczął od tego, że rozstawił potrzaski, tak zwane „stępice“, i pułapki, czyli „nasadki“.
Dla użycia ich musiał zdobyć zająca i kilka drobnych ptaszków.
Potrzebował skórki zająca, aby owinąć w nią ręce, któremi stawiał swoje przyrządy łowieckie. Soból bowiem ma ostre powonienie i mógłby odrazu zwęszyć podstęp człowieka.
Marusz brał „stępice“; przywiązywał do drzewa, roztwierał ich stalowe chwytki i kładł zabitego gila na sprężynę, zamykającą obręcze przy naciśnięciu.
Inne pułapki robił sam.
Brał ciężki kloc drzewa; jeden jego koniec podnosił i opierał na kilku cienkich patyczkach. Pod klocem leżał gil lub sójka. Soból, chcąc się dostać do ptaka, musiał przecisnąć się pomiędzy podpórkami, które padały, przygniatając go ciężarem pułapki.
Skończywszy z tem, powrócił do obozu i tegoż dnia wraz z Czao-Ra wyruszył na inne polowanie.
Miał ze sobą karabin i siatkę z cienkich rzemieni.
Splatał ją oddawna ze skóry zabitego jelenia, mając dużo wolnego czasu na noclegach, które stawały się z dniem każdym coraz dłuższe.
Odnalazłszy ślad sobola pod drzewem, Marusz zrozumiał, że zwierzątko ma tu swoje gniazdo, dobrze ukryte w dziupli.
Najlżejszy szmer nie zdradzał obecności sobola.
Jednak myśliwy wiedział, co ma czynić.
Otoczył pion drzewa siecią, zawiesiwszy ją lekko na czterech ledwie trzymających się w śniegu widełkach; wyrąbał krótki, gruby drąg i spojrzał na psa.
Czao-Ra, węsząca dokoła, biegała ze spuszczonym ogonem, strzygła uszami i zachowywała milczenie, co chwila niecierpliwie spoglądając to na drzewo, to na swego pana.
Wreszcie myśliwy mruknął:
— Urr...
Szpic natychmiast zaczął szybko krążyć dokoła siatki, głośno szczekając.
Marusz ukrył się za drzewami.
Gdzieś z najwyższych gałęzi świerka rozległ się zgrzyt i przenikliwe, przeciągłe syczenie.
Czao-Ra szalała.
Zaciekawiony soból, czując się bezpieczny na drzewie, zaczął szybko zbiegać z gałęzi na gałąź, aby się lepiej przyjrzeć hałaśliwemu natrętowi.
Gdy mały drapieżnik siedział już na najniższej gałęzi, zwisającej nad ziemią i, opuściwszy głowę, przyglądał się z coraz większą ciekawością szczekającemu psu, sycząc i zgrzytając ostremi ząbkami, Marusz wybrał dogodną chwilę i cisnął drągiem, mierząc w znajdujące się nad sobolem łapy świerka.
Przerażony tym szumem soból jednym susem zeskoczył na ziemię i, zamierzając wdrapać się na sąsiednie drzewo, szarpnął sieć, zrzucił ją i zaczął się miotać, coraz bardziej się w niej wikłając.
Myśliwy podbiegł i przycisnął mu głowę nartami.
Zdobycz została w jego rękach.
W ten sposób w ciągu kilku dni dzielny łowiec upolował trzy sobole, a czwartego, który, widocznie, zwęszywszy odrazu niebezpieczeństwo, przeskoczył na sąsiednie drzewo, Czao-Ra zapędziła na samotnie stojącą na małej polance suchą jodłę, gdzie kula Marusza zakończyła pościg.
Myśliwi unikają najczęściej strzału do soboli, aby nie zniszczyć cennego futerka i nie zmniejszyć jego wartości.
Wypocząwszy przez noc w obozie, Marusz poszedł obejrzeć swoje pułapki.
Zastawił dziesięć sztuk. W pierwszych pięciu nic nie znalazł; w dwóch dobrych stępkach ujrzał schwytane sobole; w jednym potrzasku miotał się drapieżny tchórz; dwa ostatnie najdalsze przyrządy łowieckie wprawiły myśliwego w zły humor.
Potrzaski leżały na ziemi.
Łowiec przekonał się, że w obydwóch były sobole, świadczyły o tem wymowne ślady, kierujące się ku stępicom, lecz nie powracające już. Zdobyczy jednak nie znalazł Marusz w żelaznych chwytkach.
Cóż się tu stało?
Zaczął się rozglądać uważnie i wkrótce spostrzegł już przysypane śniegiem ślady rysia.
Plamisty drapieżnik porwał schwytane sobole, pożarł je i porozrzucał potrzaski. Plamy krwi i strzępki drogocennych skórek widniały dokoła.
— Poczekaj-no! — gniewnie mruczał Marusz. — Ja ciebie nauczę uczciwości, grabieżco tchórzliwy, złodzieju!...
Natychmiast zabrał się na nowo do rozmieszczenia swoich przyrządów, a gdy już praca dochodziła do końca, ujrzał, że pada śnieg.
Padał przez całą noc.
Wierzchołki drzew szumiały i chyliły się, jodły i świerki trzeszczały i skrzypiały. W otwartych miejscach szalała „purga“, lecz tu, do ostępów leśnych, nie zalatywał żaden podmuch wichury.
Zamieć okrywała łapy jodeł białemi, puszystemi narzutami, wysokiemi czapami śniegu. Zasypywała wszystkie ślady, przesmyki, krzaki i obozowisko myśliwego.
Musiał więc Marusz pozostawać w swoim szałasie, czekać aż śnieg się zleży i skrzepnie, bo narty grzęzły w jego miękkiej warstwie.
Po trzech dniach dopiero mógł Marusz znowu zapuścić się do kniei.
Szukał swoich pułapek. Wszystkie były przywalone śniegiem.
Z trudem odnalazł tylko dwie stępice.
Utyskiwał nad stratą sprzętu myśliwskiego, bo mogło się też zdarzyć, jak to często się przytrafia łowcy, że śnieg przykryje pułapki wraz ze schwytaną zdobyczą.
Nie było jednak na to rady.
Spakowawszy rzeczy, Marusz szybko pobiegł na północ.
Z dniem każdym las się stawał niższy i mniej gęsty.
Drzewa cienkie, powyginane, koszlawe wyciągały gałęzie tylko od południowej i zachodniej strony. Mech i liszaje okrywały popękane pnie od północy.
Zniknęły wreszcie jodły i świerki, a brzozy i cedry już nie prężyły swoich koron ku niebu, lecz płaszczyły się i przyciskały do ziemi, chroniąc się przed smaganiem zimnych wiatrów.
Łowiec wychodził na tundrę.
Wśród kęp, okrytych śniegiem, tu i ówdzie czerniały gęste zarośla krzaków, burych trzcin i suchej trawy, zwarzonej mrozem.
Nadchodziła noc polarna, nieskończenie długa, groźna, czasami tylko rozświetlana zorzami tajemniczemi, drażniącemi.
Był to dla myśliwych najcięższy czas i najniebezpieczniejszy.
Marusz z trudem rozpoznawał w mroku ślady, wykryte przez Czao-Ra, badał je i zastawiał stępice, nasadki i sidła — rzemienne pętle, rozwieszane na tykielach[1] nad tropami lisów.
Z trudem wykopał łowiec głęboki dół, w którym miał spędzać tę noc podbiegunową, po całodziennej pracy rozgrzewając się przy ognisku.
Coraz częściej biegł myślą ku małej chatce, stojącej w pobliżu jeziora Chołuń, gdzie pozostawił Nań z wesołym Dugenem.
Wzdychał smutno, lecz wkrótce się uspokoił.
Trafił na dobre miejsce, obfitujące w zwierzynę.
Z nasadek i innych sideł codziennie wyjmował duże, białe lisy, o pięknych, puszystych skórkach i wspaniałych kitach.
Pewnego razu, obchodząc nęciska z przynętą, położoną koło zasadzek, ze zdziwieniem posłyszał brzęk żelaza i jakieś głosy jękliwe. Szybko pobiegł naprzód i ujrzał dziwne widowisko.
W potrzask trafił zając-bielak i zaczął krzyczeć. Na ten głos skargi przybiegł lis, porwał zająca wraz z żelazem i kilka kroków dalej sam wpadł w sidła.
Marusz z niecierpliwością oczekiwał zorzy polarnej.
Przy jej świetle zamierzał zapolować na niebieskie i czarne lisy.
Są to bowiem zwierzęta bardzo ostrożne, czujne i nie posiadające tej niebezpiecznej wady, jaką jest ciekawość, którą w najwyższym stopniu odznaczają się białe lisy, wskutek tego tępione z łatwością nie tylko przez człowieka, lecz i przez niedźwiedzie, wilki, rysie, gdy drapieżniki wychodzą na łowy na bezgraniczne przestworza tundry.
Biały, czyli polarny lis, widząc coś nowego i niezwykłego, jak naprzykład, stępicę, umieszczoną w śniegu, człowieka, lub skradającego się wilka, natychmiast zbliża się i nieruchomo przygląda się niewidzianemu nigdy przedmiotowi lub istocie.
Tego nigdy nie czynią niebieskie i czarne odmiany lisów.
Żyją w rodzimej tundrze parami, nigdy nie łącząc się w większe gromady, starannie unikają miejsc otwartych, czając się w gąszczu nędznych krzaków północnych i kryjąc się z wielką przebiegłością przed niebezpieczeństwem.
Przy pierwszej zorzy polarnej wyruszył Marusz na polowanie.
Ujrzawszy dużą przestrzeń, zarośniętą karłowatemi brzozami i twardą, zmarzniętą trawą, myśliwy pozostawił Czao-Ra na skraju chaszczy, sam zaś obszedł je dokoła i, spostrzegłszy na śniegu wydeptany przez zwierzęta przesmyk, gwizdnął cicho.
Czao-Ra, nie szczeknąwszy ani razu, zaczęła się czołgać wśród krzaków, robić zygzaki i zataczać koła.
Napędzała zwierzynę, kierując ją na myśliwego.
Z łopotem skrzydeł zrywały się stada pardw; z krzaków co chwila wypadały spłoszone bielaki; kilka razy śmignął biały gronostaj, znacząc się na połyskliwej powierzchni śniegu czarnym końcem cienkiego ogonka; wychodziły, ociągając się zaciekawione, zupełnie niepłochliwe białe lisy.
Marusz stał, jak posąg i nie strzelał.
Zwierzęta brały go z pewnością za pień drzewa lub za wystający z ziemi kamień, bo nieraz przechodziły tuż przed nim, a jeden zając nawet przykucnął koło jego nogi i, dopiero, zwęszywszy żywą istotę, czmychnął w popłochu.
Marusz czekał na lepszą, cenniejszą zdobycz.
Nadzieja nie zawiodła go.
Z pomiędzy krzaków, gdzie przechodził trop zwierzęcy, wysunęła się czarna głowa. Po chwili wynurzyła się zupełnie. Łowiec poznał czarnego lisa. Był to duży samiec. Stał nieruchomo, zwróciwszy oczy w stronę Czao-Ra i nadsłuchując. Wciąż patrząc poza siebie, płaszcząc się na śniegu, sunął coraz bliżej ku myśliwemu.
Trzydzieści kroków dzieliło Marusza od pięknego, rzadkiego zwierza, gdy rozległ się huk wystrzału i ugodzony kulą lis zaczął się tarzać na śniegu.
Marusz nie posiadał się z radości.
Skóra zwierza, zupełnie czarna, ozdobiona srebrną siwizną na grzbiecie, miała około półtora metra długości i należała do tych, które są cenione niemal na wagę złota.
Myśliwy, zasypawszy krew śniegiem, oczekiwał drugiego lisa, który niezawodnie musiał wyjść tym samym tropem.
Nie pomylił się w swojem oczekiwaniu doświadczony Marusz.
Daleko mniejsza, lecz też zupełnie czarna samka, nagle wypadła z krzaków.
Marusz strzelił, lecz lis pobiegł dalej.
Idąc jego śladem, myśliwy spostrzegł krople krwi na śniegu.
Zwierz dostał postrzał. Marusz posłał Czao-Ra w pościg.
Po dwóch godzinach dopiero szpic zaczął nadszczekiwać i wyć przeciągle, wołając myśliwego.
Marusz znalazł Czao-Ra, siedzącą nad lisem, który padł od kuli, odbiegłszy jednak kilka kilometrów, klucząc po tundrze w rozpaczliwej ucieczce przed ścigającym go psem.
Długo pozostawał Marusz na północnej równinie, obracając się na nieznacznej przestrzeni. Wiedziony łowieckim instynktem w tundrze, trafił bowiem do takiej jej części, gdzie znalazł rozrzucone na płaszczyźnie gąszcza krzaków, przedzielonych szerokiemi pasami pozbawionej roślinności ziemi, najeżonej wysokiemi kępami torfowemi.
Tylko niemądre zające i ciekawością gnane białe lisy odważały się wychodzić na otwarte miejsca, niebieskie zaś i czarne lisy trzymały się w zaroślach, nie opuszczając ich.
Zbadawszy to dokładnie, Marusz obejrzał wszystkie tropy zwierzęce i ułożył sobie dobrze obmyślony plan.
Pierwszem jego zadaniem było urządzenie stałego „nęciska“.
W tym celu na skraju chaszczy w jednem i tem samem miejscu codziennie kładł pojmanego we wnyki zająca.
Lisy pożerały go przez noc. Myśliwy starannie dostarczał im pożywienia, a po kilku dniach przekonał się, że lisy z całej okolicy przychodziły na nęcisko jednym tropem. Świadczyła o tem szeroka ścieżka, wijąca się wśród zarośli.
Wtedy Marusz zaczął robić „zasiek“.
Robota polegała na tem, że ścinał na skraju zarośli grubsze krzaki i przegradzał niemi wszystkie uboczne przesmyki, pozostawiając tylko jedno, szerokie, dobrze już znane zwierzętom wyjście, prowadzące od nęciska na płaszczyznę.
Po zamknięciu drobnych ścieżek i nawet pojedynczych tropów myśliwy porozwieszał na krzakach, rosnących na skraju chaszczy, barwne szmatki, które wesoło powiewały przy każdym podmuchu wiatru.
Przed przesmykiem, biegnącym do nęciska, Marusz długo i starannie rozstawił sieci, wieszając je na mocnych „rozporkach“; przy końcach zatarasowanych ścieżek ustawił pętle i stępice.
Zostawiwszy po raz ostatni przynętę na nęcisku, skierował się do swego obozu. Po trzech godzinach powrócił jednak, trzymając na smyczy Czao-Ra.
Miał przy sobie karabin i długi drąg.
Pozostawił psa na początku zarośli, sam zaś obszedł je z drugiej strony i gwizdnął przeciągle.
Zaczął szybko ślizgać się na nartach, poklaskując w dłonie i słysząc, że Czao-Ra również biega dokoła krzaków i zrzadka poszczekuje.
Wreszcie, spostrzegłszy coś, Marusz pomknął ku zastawionym sieciom.
Były już zrzucone, a w nich szamotało się pięć białych lisów i dwa rude, coraz bardziej plącząc się w rzemiennych okach.
Uderzeniem ciężkiego drąga uspokoił na zawsze miotające się zwierzęta, które już zaczynały przegryzać pętające je rzemienie.
Zgarnąwszy na bok sieci i zabite lisy, Marusz ustawił się naprzeciwko przesmyku i krzyknął donośnie:
— Urr!
Czao-Ra, znajdująca się na przeciwległym końcu zarośli, wpadła do gąszczu i zaczęła się miotać w różne strony, szczekając głośno.
Myśliwy wiedział, że z krzaków zostały już wypłoszone wszystkie zające, lisy żółte i białe, lecz niebieskie i czarne — ostrożne i przebiegłe — zaszyły się gdzieś i zaczaiły. Dopiero pies mógł je wytropić i zmusić do opuszczenia kryjówek.
Już podniecony, zdyszany głos Czao-Ra dowiódł mu, że w chaszczach czujny pies goni zwierzynę. Szczekanie dolatywało z różnych stron.
Marusz uśmiechnął się chytrze i pomyślał:
— Zasieki nie pomogłyby w tym popłochu, lecz zawiesiłem szmatki, odstraszające zwierza, i żaden chyba nie przerwie się z boków chaszczy... Muszą wyjść tym przesmykiem!
Miał karabin, skierowany na ścieżkę, prowadzącą od nęciska.
Długo czekał myśliwy, aż nareszcie w krzakach mignął jakiś szary, niewyraźny cień, poczem na trop wybiegł niebieski lis i stanął, ostrożnie węsząc i nadsłuchując. Padł, rażony kulą Marusza.
Pięć razy strzelił łowiec i chybił tylko jednego lisa, który schronił się do sąsiednich krzaków.
Tego dnia Marusz zdobył cztery niebieskie lisy.
Szczęśliwy, udany dzień, za który serdecznie dziękował Wielkiemu Duchowi.
Marusz przez kilka dni strzelał i łapał sieciami białe i barwne lisy, obchodząc wszystkie chaszcze pokolei.
Zdobycz miał wspaniałą. Było to jedno z najbardziej obfitych polowań w jego życiu.
Obejrzawszy i przeliczywszy skóry, złożone w obozie, uśmiechnął się i mruknął do leżącej Czao-Ra:
— Dość tego, starucho! Musimy wracać do puszczy. Ciężka czeka nas droga... Muszę nieść na sobie ten stos skór, aby je ukryć w lesie bliżej domu. Tu przecież poniszczyłyby je wilki, lemingi i drapieżne ptactwo... Wypoczywaj sobie teraz aż dwa dni, a potem — w drogę, stara Czao...
Szpic, jakgdyby zrozumiał mowę swego pana, bo oczy zmrużył i przeciągnął się leniwie.
— A pamiętaj, żebyś mnie nie kusiła! — dodał Marusz. — Pozostała mi zaledwie szczupła garstka prochu, tymczasem chcę upolować jeszcze dwa lub trzy łosie, bo obiecałem te skóry kupcom... Rozumiesz, przyjaciółko?
Czao-Ra patrzyła na myśliwego piwnemi oczami i, marszcząc wargi, pokazywała kły.
Uśmiechała się chytrze...
Myślała, być może, że jest się psem poto właśnie, aby tropić zwierzynę, a Marusz istnieje na świecie, aby strzelać do niej...