Czao-Ra/Nad leśnem jeziorem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad leśnem jeziorem |
Pochodzenie | Czao-Ra |
Wydawca | Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie |
Data wyd. | ok. 1931 |
Ilustrator | Mikołaj Wisznicki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niedługo bawił Marusz w szałasie, nad brzegiem jeziora Chołuń. Szybko sporządziwszy sznury z zawieszonemi na nich hakami i nauczywszy żonę, jak należy zakładać na nie kawały mięsa, osiodłał renifery, wziął karabin, kociołek, woreczek z solą i, pożegnawszy rodzinę, odjechał.
Długo biegła przy nim zaniepokojona Czao-Ra, szczekając rozpaczliwie.
Myśliwy mruczał do niej łagodnie:
— Trudno, piesku, — mówił — trudno, miła, mała Czao! Sama rozumiesz, że nie możesz iść ze mną! Któż będzie karmił twoje małe szczenięta? Musisz je wychować na dzielne psy. A któż będzie strzegł koczowiska? Kto dopomoże Nań wytropić zwierzynę w lesie? Widzisz?... No, więc powracaj już, powracaj...
Długo przemawiał do Czao-Ra, aż zrozumiała. Stanęła, opuściwszy ogon żałośnie, i smutnemi oczami odprowadzała odjeżdżającego pana. Dopiero gdy zniknął w gąszczu zarośli jodłowych, pobiegła ku szałasowi, skowycząc i wyjąc cicho.
Dwa tygodnie przepadał Marusz.
Przedzierał się przez „tajgę“, wypatrując dla niego tylko widzialne znaki na pionach jodeł i świerków, ścięte gałęzie modrzewi, kawały kory brzozowej, zatknięte w rozwidleniach gałęzi starych, zbutwiałych osik. Zatrzymywał się, odnajdywał pęki skór, zawieszonych na drzewach, wkładał je na grzbiety reniferów i szedł dalej.
Myśliwy gromadził plon swoich łowów zimowych. Nie mógłby wynieść zdobyczy, grzęznąc w wysokim śniegu i ścigając coraz to nowe zwierzęta. W zimie na krótkich popasach zdzierał skórki z zabitych wiewiórek, kun, łasic, gronostajów, lisów i soboli, nacierał solą i rozwieszał po drzewach, rąbiąc na pniach znaki.
Nikt w kniei północnej nie tknie zdobyczy innego myśliwego. Ludzie o skośnych oczach i szerokich, żółtych twarzach nie znają kradzieży.
To też Marusz odnajdywał teraz swój dobytek, złożony w zimie, a gdy zebrał wszystkie skóry, ruszył zpowrotem ku nowemu koczowisku.
Pomęczone renifery powoli kroczyły przez bór, wymijając zwały upadłych drzew, przedzierając się przez gąszcz gałęzi i wysokiej trawy.
Karawana, otoczona czarną chmarą brzęczących i huczących bąków — „pautów“, cierpiąc straszliwie od ukąszeń żarłocznych owadów, musiała często przystawać, aby strudzone zwierzęta mogły wypocząć.
Marusz rozpalał ognisko, do którego cisnęły się renifery, bo wiedziały, że dym odpędza latających dręczycieli, — a sam siedział nieruchomo, jak to jest w zwyczaju myśliwych.
Myśl jego biegła nad jezioro, gdzie stał wybudowany przez niego „czum“, lecz ostry wzrok przebijał podszycie tajgi, a ucho łowiło niejasne odgłosy, ciche szelesty, ledwie słyszalny chrzęst suchych liści, gałązek i szyszek zeszłorocznych. Nic nie mogło się ukryć przed wzrokiem i słuchem północnego łowcy.
Gdzieś z niedostępnych chaszczy rozlegało się chrapliwe prychnięcie zaniepokojonego księcia boru — niedźwiedzia.
Marusz słyszał wszystko i uśmiechał się.
Wiedział, że bury „czołdon“, jak nazywał niedźwiedzia, uchodził, oddalał się, ostrożnie stąpając, bo wiatr donosił do niego dym i szeptał mu o bliskiem sąsiedztwie człowieka z karabinem.
Z pod nóg idącego Marusza często wyrywały się z głośnemi okrzykami czarne głuszce czerwonobrewe, szare jarząbki tak zuchwałe, że siadały tuż nad głową myśliwego, płaszcząc się na gałęzi i przyglądając się z ciekawością człowiekowi; śmigały wiewiórki, pstre burunduki[1], ukrywające się w norach pod korzeniami drzew.
Marusz jednak nie sięgał po strzelbę.
Wiedział, że futra są najlepsze i najtrwalsze, gdy ziemia okrywa się śniegiem; do ptactwa zaś nie strzelał nigdy, bo szkoda było na nie szczypty drogocennego na północy prochu. Poza tem wiedział, że o tej porze roku wszystko, co żyło, przejęte było wychowaniem swoich dzieci.
Zanim dojrzał ukrytą za ścianą drzew kotlinę z połyskującem na niej jeziorem, już rozległo się głośne skomlenie i szczekanie, a po chwili Czao-Ra skakała mu do piersi, łasiła się, padała do nóg, lizała, witając go w radosnym szale.
Przy zbliżeniu się karawany do szałasu cztery szczeniaki z podwiniętemi ogonami jęły poszczekiwać cienko, donośnie, lecz, zdjęte nagłym lękiem, ukryły się w trawie.
Przelotnie tylko rzucił na nie okiem Marusz, bo już na spotkanie mu biegła od jeziora Nań, niosąc na ręku golutkiego Dugena. Krzyczała radośnie i pędziła, skacząc przez krzaki, jak sarna.
— Marusz! Marusz! — wołała. — Wielki Duch przywiódł cię szczęśliwie! Chwała mu za to!
Wkrótce po powitaniu siedzieli już w czumie. Podwinąwszy pod siebie nogi, patrzyli w płonące ognisko, nad którem wisiał kociołek z herbatą, i opowiadali sobie o różnych wypadkach, zaszłych podczas rozłąki.
Nań klaskała w dłonie, słuchając, jak mąż wyliczał przywiezione skórki, stanowiące plon jego zimowych łowów. Rozumiała, że niczego im brakować nie będzie, a małego Dugena obficie zaopatrzą na długą zimę.
— Ale! Ale! — przypomniał sobie nagle Marusz. — Widziałem tylko cztery szczeniaki... Czyżby się co przydarzyło piątemu?
— Nie! — odpowiedziała Nań. — Tylko tamten jest całkiem inny!
To rzekłszy, zaczęła cicho pogwizdywać.
Do „czuma“ powolnym krokiem wszedł biały, kosmaty, jak kulka wełny, szczeniak. Nie skakał i nie dokazywał. Stanął i uważnie przyglądał się ludziom. Piwne oczki patrzyły ponuro, spiczaste uszki poruszały się zwolna, ostrożnie, a długi pyszczek z czarnym noskiem o rozdętych chrapach węszył nieufnie.
— O-o! — zawołał Marusz. — Z tego drobiazgu będziemy mieli pociechę, bo to łowczy pies! Chodź tu, mały, chodźże!
Myśliwy wyciągnął do szczeniaka dłoń.
Piesek ani drgnął, tylko uszy podniosły mu się jeszcze wyżej i rozdęły się chrapy.
Wreszcie zaczął się cofać, spoglądając zpodełba podejrzliwie i groźnie.
Obejrzał się i nagle szczeknął raz jeden tylko, basowo, krótko: „wou“, poczem zniknął i już zdaleka dobiegło ciche, ponure wycie szczeniaka:
— Go-o-u!
Wydawało się, że wyrażał swój żal. Może był zły na siebie, że nie zawarł bliższej znajomości z Maruszem?
Myśliwy zauważył ze śmiechem:
— Na dobrego wyrośnie psa! Ponury, nie łaszący się, ostrożny... Nazwijmy go — „Wou-Gou“!
— To brzmi dźwięcznie! — zgodziła się Nań. — Łatwo będzie wołać na psa — „Wou-Gou“...
Znowu zaczęła gwizdać i wołać cicho:
— Wou-gou! Wou-gou!...
Piesek znowu zjawił się przy wejściu do „czumu“. Stał i węszył nieufnie.
Podczołgał się ku niemu pełzający na czworakach Dugen i złapał go za kudły. Szczeniak nie ruszył się, jakgdyby rozumiał, że ma do czynienia z małym, bardzo małym i nierozumnym jeszcze człowiekiem. Jednak, gdy chłopak objął go za szyję i szarpnął za uszy, warknął cicho i odszedł, nie oglądając się więcej.
— Dobry pies! — mruknął Marusz i zaczął cmokać ustami, wyrażając zadowolenie.
Nazajutrz postanowił zbadać psy, ponieważ stanowiły one prawdziwy skarb dla północnego myśliwego. Zabrał wszystkie szczeniaki i poszedł z niemi do lasu. Czao-Ra biegła, jak zwykle, przy nodze swego pana. Dostawszy się do lasu, małe pieski jakgdyby poszalały. Zaczęły biegać, poszczekiwać, gonić się i koziołkować. Jedne chowały się do gąszczu, inne szukały ich i wypłaszały, skowycząc i piszcząc z uciechy.
Marusz namarszczył czoło.
— Na nic to bractwo! — pomyślał. — Lekkomyślne, zbyt wesołe... Sprzedamy je pastuchom. Na stróżowanie przy stadach zdadzą się, dla łowców — nie...
Obejrzał się, szukając Wou-Gou. Spostrzegł go na samym skraju kniei.
Piesek przycisnął się do ziemi i leżał bez ruchu, zaczajony. Oczy mu się świeciły zielonym ogniem, drżały uszy i rozdymały się chrapy węszące. Co czuł w tej chwili mały, kudłaty szpic, pochodzący od najlepszej łowczej suki, jaką niezawodnie była Czao-Ra? Chyba to samo, co czują małe dzieci, gdy po raz pierwszy matka wyprowadzi je na łąkę zieloną, zalaną złocistem światłem słońca, zdobną w tysiące barwnych kwiatów. Zewsząd połyskują słoneczne plamy, jarzące się, mieniące; płyną niewidzialne strugi woni, coraz innej, coraz mocniejszej, coraz cudowniejszej; dobiega świergot, gwizd, dzwonienie, tysiące nieznanych głosów!
Dziecko staje oniemiałe z zachwytu i podziwu, nie rozumiejąc jeszcze tego, co widzi, słyszy i co się dzieje dokoła.
Tak też było i z Wou-Gou.
Nie mocny zapach rozmiękłej, parnej ziemi, nie aromat kwitnących krzewów i ziół drażniły jego powonienie. Znał to już, bo wdychał przepojone wonią roślin powietrze kotliny nad jeziorem. Teraz inne zapachy pochwytywały drgające nozdrza pieska. Nieznane, tajemnicze, budzące czujność i drapieżność, wywołujące drżenie całego ciała. Coraz to inne, słabsze lub silniejsze, bliższe lub dalsze, a tak bardzo niepokojące i drażniące.
Wou-Gou czuł, że mógłby, opuściwszy pyszczek ku ziemi, iść śladami tych zapachów i dotrzeć do jakichś żywych, nigdy nie widzianych dotąd istot; rozumiał nawet, że jedne z nich musiałyby być drobne, słabe, drugie — silne i duże.
Te biegły, prawie czołgając się po ziemi, tamte robiły ogromne susy lub pędziły tak szybko, że nogi ich ledwie dotykały trawy i mchu.
Wszystko to powonieniem pojął i zapamiętał mały Wou-Gou, lecz nie ruszył się z miejsca, zaczajony za kępką trawiastą.
Marzył o tem, że któraś z tych nieznanych istot zjawi się nagle, a on ujrzy ją, będzie gonił, pędząc przez chaszcze, ślizgając się pomiędzy powikłanemi gałęziami krzaków, czołgając się pod kłodami leżących na ziemi, mchem spowitych drzew, pachnących wilgocią, pleśnią i grzybami...
Kudłaty, ponury, mały Wou-Gou nic jednak nie spostrzegł, bo chociaż setki mniejszych i większych zwierząt i ptaków przed chwilą biegało w gąszczu traw, lecz teraz ukryło się lub uciekło na odgłos kroków człowieka, przed którym wszystko pierzcha, bo uznaje jego spryt, potęgę umysłu, upór w dążeniu do celu; boi się go, wiedząc, że niema sposobu, aby walczyć z przemożnym władcą kniei, stepów, gór i wody.
Małe, zwinne, pstrokate lemingi, myszy i szczury polne, wiewiórki, łasice, białe gronostaje, lisy skradały się tu na żer. Gryzonie szukały szyszek jodłowych i smacznych cedrowych korzonków, drapieżniki ostrożnie czołgały się i napadały na żerujący drobiazg. Zlatywały tu z drzew jarząbki i głuszce, poszukujące jagód, z doliny przybiegały dążące do cienia stadka pardw; z zarośli osiki i brzóz nadlatywały buńczuczne cietrzewie, waśniące się zaciekle... Teraz wszystko odbiegło daleko, lub odleciało.
Wszystko to wyczuł jednak swojemi rozdętemi chrapkami mały Wou-Gou, jeszcze nie widząc żadnej z tych istot, chociaż zapach ich skóry i pierza zapamiętał na zawsze, nieomylnie.
— Dobry pies! — znowu pomyślał Marusz, przyglądający się szczeniakowi, skamieniałemu z podziwu i żądzy łowczej.
Już wiedział, co ma myśleć o każdym z piesków i co należy z niemi robić.
Uśmiechnął się do Czao-Ra i potrzepał ją po kudłatej głowie.
— Jeden tylko syn ci się udał, stara, — mruknął — ale zato wyrośnie on na psa, jakiego w całej kniei nie znaleźć!
Przyszły najskwarniejsze dni lipcowe.
Słońce prażyło z całej siły, jakgdyby chciało wynagrodzić ziemię za długą, straszliwą zimę podbiegunową.
Marusz, ujrzawszy, że na jeziorze zjawiły się stada dzikich kaczek i gęsi, zrozumiał, że młódź już wyrosła i zmężniała.
Zaczął polować.
Nie strzelał jednak do ptactwa, oszczędzając prochu. Zastawiał na kaczki i gęsi sidła — podstępnie pływające pętle z przynętą.
Zdobycz składano do wydrążonego pnia cedrowego, zasypywano solą i zakopywano do zamarzniętej, zawsze zimnej ziemi.
Wraz z żoną oglądali dwa razy dziennie zarzucone do jeziora wędki — długie sznury z setkami haczyków. Wyciągali schwytane ryby i napełniali niemi inne koryto, głęboko umieszczone w ziemi.
Rodzina robiła zapasy żywności na zimę, kiedy zaczną się srożyć zamiecie i mrozy, a jezioro zniknie pod grubą warstwą lodu i śniegu.
Marusz, jak każdy łowiec północny, zimę spędzał poza domem, tropiąc zdobycz, musiał więc zabezpieczyć żonę i dziecko przed głodem, aby bez trudu przetrwały ciężkie czasy.
W dobrze osłoniętem od wiatrów miejscu zbudował małą, niską chałupę, pokrył ją żerdziami i przytłoczył odłamkami pni; narąbał dużo drzewa i złożył przy wejściu domu, aby Nań miała opał pod ręką; wyszukał płaski kamień, na którym w zimie ciągle płonie ognisko; wkońcu starannie zatkał mchem i zalepił gliną wszystkie szpary w pułapie i ścianach.
Pewnego poranku jeszcze przed świtem obudziło Marusza i Nań ujadanie Czao-Ra i szybko podrastających szczeniaków.
Małe pieski szczekały bezładnie, cienko i lękliwie; z tego niesfornego chóru wyłaniał się krótki, basowy głos Wou-Gou.
Marusz wyjrzał z „czumu“.
— Wstawaj prędzej, Nań! — zawołał radośnie. — Pastuchy przybyli...
Istotnie na przeciwległym brzegu jeziora roiło się od reniferów. Zdaleka wydawało się, że to poruszają się nagie, powyginane gałęzie drzew. Zwierzęta wchodziły do wody i pogrążały się w niej, wystawiając tylko rogate łby.
W ten sposób broniły się przed gryzącemi je bąkami.
„Pauty“ — te ogromne bąki przegryzają skórę i składają pod nią jajka. Gdy wyklują się z nich liszki, zaczynają przewiercać skórę nieszczęśliwego zwierzęcia i wypełzają. Skóra dotkniętego tą plagą renifera staje się podobną do sita, tak ją nieraz podziurawią i zniszczą tysiące larw, które się hodowały i żywiły w ciele bezbronnego zwierza.
Kilkunastu pastuchów, siedzących na osiodłanych reniferach, długiemi drągami z pętlami rzemiennemi na końcach zapędzało stado do jeziora. Inni zaczynali ścinać cienkie pędy łozy i osiki na szałasy.
W godzinę później w „czumie“ Marusza siedzieli już goście.
Pastuchy, właściciele stada reniferów, na lato odchodzili na południe, gdzie znajdywali obfitsze pastwiska. W drodze odwiedzali koczowiska myśliwych, sprzedawali im noże, młode renifery, rzemienie, ciepłe ubranie i obuwie ze skór reniferowych, żądając wzamian skórek popielic, lisów, kun i soboli, któremi obdarzali swoje żony i córki, futrami płacili też podatki urzędnikom.
Marusz nabył wszystko, czego potrzebowała jego rodzina, i podjął się przeprowadzić pastuchów z ich stadem przez „tajgę“, którą znał dobrze.
Gdy powrócił, znalazł nad wieczorem nowych gości.
Byli to kupcy i urzędnik podatkowy.
Myśliwy wręczył urzędnikowi skórę białego lisa, jako należny podatek, i rozprzedał kupcom cały swój towar.
Zaopatrzył się w proch, ołów, kapiszony, herbatę, sól, cukier, mąkę, kupił nowe statki domowe, piękne perkaliki, wstążki i barwne perełki dla Nań, pierniki dla Dugena, nową siekierę, pudło gwoździ i oprócz tego dostał sporo pieniędzy, bo zdobycz ubiegłej zimy była obfita, a kilka skórek sobolowych należało do najpiękniejszych i najdroższych.
Wreszcie po kilku dniach tabor kupców wyruszył dalej.
Nad brzegiem jeziora pozostali tylko Marusz z rodziną i Czao-Ra z Wou-Gou. Inne pieski zabrali ze sobą pastuchy, dawszy za nie dwa młode renifery.
Przez cały dzień Czao-Ra szukała swoich szczeniaków, lecz wkrótce zrozumiała, że odeszły na zawsze, i pogodziła się z tą myślą, chociaż przez czas jakiś miała smutnie spuszczony ogon i chwilami skamłała, skarżąc się na uczynioną jej krzywdę.
— Dobrze im będzie przy stadach, Czao! — przekonywał sukę Marusz. — Wiesz sama, że nie miałabyś z nich pociechy, bo nie posiadały łowczych zapędów. Pozostał ci Wou-Gou, musisz wychować go na dzielnego psa! Nie płacz i nie skarż się, starucho!
Czao-Ra widocznie zrozumiała przemówienie swego pana, bo merdnęła puszystą kitą i, zbliżywszy się do śpiącego Wou-Gou, zaczęła lizać go za uchem.
Piesek spokojnie i posępnie spojrzał na nią, obojętnie przyjmując pieszczotę, lecz po chwili zmrużył oczy i liznął matkę w sam nos, a tak znienacka i zamaszyście, że aż kichnęła i poweselała odrazu.