Czao-Ra/Pierwsze łowy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsze łowy |
Pochodzenie | Czao-Ra |
Wydawca | Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie |
Data wyd. | ok. 1931 |
Ilustrator | Mikołaj Wisznicki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Północne lato mija szybko...
Tak szybko, że ani ludzie, ani zwierzęta nie spostrzegają, że dni stają się krótsze, a po nocach zrywa się wiatr zimny, podmuchami swojemi kładący pokotem wybujałą trawę i nadający nowe barwy drzewom. Złotem okryte stoją brzozy i wierzby, w korale się stroją drżące osiki; twardnieje i ciemnieje igliwie jodeł, świerków i cedrów.
Z kniei nadlatywały już ponure, groźne ryki walczących łosi i jeleni oraz chrapliwy, urągający bek kozłów. Wysoko, pod obłokami, coraz częściej szaremi i ciężkiemi, trąbiły klucze żórawi, łabędzie, stada gęsi i kaczek. Gwizdały, odlatując na południe, rzesze ptactwa błotnego: czajek, rybitw, kuligów dużych i małych, a za niemi z piskiem i świegotem niespokojnym sunęły inne ptaszki, przerażone widmem zbliżającej się zimy mroźnej i ciemnej.
Pewnego poranku szron srebrzysty okrył ziemię i skóry „czumu“; na mieliźnie, tuż przy łasze, jezioro połyskiwało szkliwiem cienkiego lodu.
Nań krzątała się przy tobołach z przechowywanem w nich ubraniem zimowem. Naprawiała, łatała, obszywała świeżem futrem rękawy i poły, aby zabezpieczyć siebie i dziecko przed surową zimą, a co najważniejsze, — aby oporządzić męża do dalekiej, ciężkiej i długiej wyprawy.
Wreszcie sypnął śnieg i nadbiegł pierwszy gwałtowny wicher.
Opadły złote liście brzóz i czerwone — osik. Drzewa stały nagie, bezsilne, niby w lęku śmiertelnym. Śnieg okrył białą płachtą całą ziemię, przyprószył zielone gałęzie jodeł i przysypał małą chatkę, zaczajoną pod lasem.
Marusz przygotowywał już się do łowów.
Naprawiał żelazne potrzaski — stępice małe i duże, smarował tłuszczem rzemienie; czyścił karabin, napełniał prochem róg, noszony na pasie, ostrzył nóż i siekierę, zbierał i odkładał na stronę rzeczy, potrzebne mu w okresie łowów.
Na początek zrobił niedługą wyprawę.
Musiał zbadać okoliczne lasy, aby się przekonać, jaką mogą mu dać zdobycz.
Zarzuciwszy na plecy skórzany worek i karabin, pożegnał Nań i małego Dugena.
— Niech wielki dobry Duch prowadzi cię szczęśliwie! — westchnęła przez łzy zasmucona Nań.
— Zostawajcie pod jego opieką! — odpowiedział Marusz i szybkim krokiem poszedł w stronę puszczy.
Czao-Ra biegła przed nim, oglądając się co chwila.
Ponury Wou-Gou żegnał odchodzących głuchem, urywanem poszczekiwaniem.
Matka dawno go już przestała karmić. Rósł szybko, jakgdyby wiedział, że za rok czeka go ciężka, nieprzerwana praca.
Knieja otoczyła myśliwego.
Szedł aż do południa, a gdy spostrzegł, że słońce stoi wysoko, zatrzymał się i zaczął rozpalać ognisko. Powiesił nad niem na ukośnie zatkniętej do ziemi żerdzi kociołek ze śniegiem, rozwiązał worek, wyjął z niego kawał suszonego mięsa i rzucił psu.
Gdy Czao-Ra zjadła swoją porcję i nałykała się śniegu, myśliwy rzekł do niej:
— Szukaj!
Szpic opuścił ogon, nastroszył uszy i zniknął w gąszczu.
Marusz wrzucił do kociołka szczyptę herbaty i, gryząc suche mięso i czarny placek żytni, nadsłuchiwał.
Nie zdążył jeszcze dopić drugiego kubka gorącego napoju, gdy zdaleka dobiegło go już szczekanie, urywające się co chwila, lecz ciągle się powtarzające, a coraz bardziej donośne i natarczywe.
— Czao-Ra goni... łosia... — mruknął, wskakując i chwytając za karabin.
Słuchał jeszcze chwil kilka i znowu mruknął:
— Tak... Tak... Goni łosia...
Szybko pobiegł za głosem psa, bystre oczy wbijając w śnieg.
Odnalazł niebawem ślady Czao-Ra, a gdy spostrzegł, że od gęstych zarośli młodych świerków poszły one obok dużych, okrągłych dołów, wytłoczonych kopytami łosia, stanął.
Ukrył się i zaczaił za pniem starej jodły.
Wiedział wprawny łowiec, że spłoszony zwierz, zatoczywszy w puszczy duże koło, niechybnie powróci na miejsce, skąd ruszył. Nawet gdyby nie potrafił zmylić pościgu i wciąż jeszcze uchodził przed napastnikiem, przebiegłby koło swego legowiska, powtarzając ten manewr dwa, a nawet trzy razy, poczem już pomknąłby w prostej linji, oddalając się coraz bardziej.
Myśliwy niedługo czekał.
Rozległ się trzask i łomot tratowanych krzaków i zmrożonej, suchej trawy, tętent kopyt i — na małą polankę wybiegł wspaniały łoś.
Łopaty rogów położył sobie na grzbiet i biegł z wysoko podniesioną głową, wyrzucając chrapami kłęby białej pary.
Marusz, oparłszy karabin o gałąź, starannie wymierzył, celując, tuż za lewą łopatkę zwierza, i pociągnął cyngiel.
Z hukiem buchnął strzał; odpowiedziało mu echo, zbliżające się, zdyszane szczekanie psa i chrapliwy ryk łosia.
Potężny zwierz zrobił rozpaczliwy skok, lecz słabnące nogi ugięły się pod nim. Łoś potknął się nagle, osunął i zarył się olbrzymim pyskiem w śniegu.
Nabiwszy strzelbę, Marusz ostrożnie zbliżać się począł do leżącego łosia. Obawiał się, że, goniąc resztkami sił, powstanie i rzuci się na nieprzyjaciela.
Z krzaków wypadła Czao-Ra i podbiegła do leżącego olbrzyma, wpijając mu w szyję ostre kły. Łoś nie poruszył się więcej. Celna kula Marusza przerwała jego życie.
Z pomocą mocnego rzemienia, przerzuconego przez gałąź, myśliwy podniósł zdobycz i zawiesił ją na drzewie. Szybko i wprawnie rozpruł brzuch, wyrzucił wnętrzności, do których odrazu dopadła Czao-Ra, zdjął skórę, poszukiwaną przez kupców, ponieważ z niej wyrabia się najmocniejszy zamsz, natarł ją solą i umieścił wysoko nad ziemią.
To samo uczynił z mięsem, odciąwszy dla siebie jedną szynkę. Skończywszy z tem, powrócił do ogniska, idąc własnemi śladami. Za nim biegła suka, niosąc w pysku kawał wątroby.
Ściemniało już i niebo nabrało purpurowej barwy.
Słońce zakończyło swój krótki bieg jesienny nad ziemią i żegnało ją zdaleka ostatniemi promieniami.
Marusz rozrzucił węgle, przysypał je grubą warstwą popiołu, przykrył narąbanemi gałęziami i zaczął układać się do snu.
Był to zwykły sposób północnych łowców. Zagrzebane w popiele i przykryte gałęziami węgle długo ogrzewały leżącego człowieka.
Usnął mocno. W nocy obudziło go ciche warczenie psa. Jednak Czao-Ra uspokoiła się wkrótce, więc nic już nie mąciło snu Marusza.
O świcie, gdy skrzeczeć zaczęły sójki i pogwizdywać gile, myśliwy obudził się i, przeciągając się, usiadł.
Oglądał się na wszystkie strony, szukając psa. Nie spostrzegłszy go jednak nigdzie, gwizdnął. Czao-Ra nie zjawiła się na zew pana.
— Hm... — pomyślał łowiec. — Zwęszyła coś i szuka...
Podniósł oczy ku niebu i jął szeptać krótką modlitwę do Wielkiego Ducha, Twórcy i Opiekuna istot żyjących.
Przetarł sobie oczy, twarz i ręce śniegiem, rozpalił ognisko i zawiesił nad niem kociołek z pozostałą herbatą.
Czekając, aż się zagotuje napój, szybko układał rzeczy do worka, gdy nagle podniósł głowę. Posłyszał niewyraźne, zagłuszone lekkim poszumem drzew szczekanie psa. Było ono całkiem odmienne od wczorajszego, gdy Czao-Ra ścigała łosia. Teraz było to ujadanie, pełne przerażenia i rozpaczliwego nawoływania.
Szybko obejrzawszy strzelbę i założywszy świeży kapiszon, Marusz podążył na głos psa.
Biegł długo i, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, zrozumiał, że Czao-Ra znajduje się w miejscu, gdzie został upolowany łoś.
Pędząc co tchu, myśliwy uśmiechał się, ponieważ zrozumiał głos swego psa. Czao-Ra wołała go na pomoc i opowiadała, że duży drapieżnik został przez nią wstrzymany i osaczony.
Doszedłszy do polanki, gdzie poprzedniego dnia padł łoś, Marusz wytknął głowę z zarośli i obejrzał miejscowość.
Czao-Ra skakała jak szalona pod dużą, rozłożystą jodłą, wściekle szczekała cienkim głosem, co chwila odbiegając ze skowytem przerażenia.
Marusz przyjrzał się uważnie. Narazie nie mógł nic dojrzeć. Łapy jodły oraz zwisające z nich grube płaty śniegu ukrywały zwierzę, wzbudzające gniew i lęk psa.
Postąpił kilka kroków i zaczął ostrożnie okrążać jodłę.
W pewnem miejscu złamane gałęzie odsłaniały grube konary i część pnia.
Oczy Marusza błysnęły. Dobra zdobycz!
Na grubej gałęzi, wyciągnięty na niej, nieruchomo leżał duży plamisty ryś.
Żółte ślepia wparł w ujadającego psa, syczał, szczerząc kły, strzygł miotełkami czarnych włosów na końcach uszu, prychał złośliwie i, zaniepokojony zachowaniem się Czao-Ra, nie spostrzegał skradającego się człowieka z gotowym do strzału karabinem.
W chwilę później zagrzmiał strzał i ryś, ugodzony kulą w głowę, stoczył się na ziemię, zaczął się tarzać po śniegu, pazurami szarpać darninę, wyrzucać w powietrze suchą trawę, liście i gałęzie. Nie trwało to długo, bo druga kula uspokoiła go na zawsze.
Marusz, rozglądając się dokoła, wkrótce zrozumiał wszystko.
Ryś zwęszył wiszące na jodle mięso i zamierzał dobrać się do niego.
Czujna Czao-Ra wykryła obecność rysia jeszcze w nocy, lecz doczekała się świtu, po którym dopiero ruszyła w pogoń.
Rysie, znacznie silniejsze od psów, boją się ich jednak i wytropione włażą na drzewa; w ten sposób wprawne szpice łowcze zatrzymują drapieżnika, szczekaniem zwabiając myśliwego.
Szpice północne, te zdumiewająco sprytne, odważne, czujne psy łowieckie, posiadają odmienny sposób szczekania na każdy rodzaj zwierzyny. Inaczej szczekają na głuszce, pardwy lub jarząbki, na wiewiórkę-popielicę, lub sobola, kunę, norkę, wydrę, łasicę, inaczej — na zająca-bielaka lub na lisa, zupełnie niepodobnym do szczekania skowytem — na rysia i niedźwiedzia.
Załatwiwszy się z zabitym rysiem, Marusz powrócił do ogniska, włożył sobie na plecy worek i ruszył dalej.
Wszędzie spotykał liczne ślady. Patrzył na nie obojętnym wzrokiem, ponieważ szukał tych, które były dla łowcy najbardziej pożądane.
W śniegu biegły zygzakowate rowki, wydeptane drobnemi łapkami lemingów; widniały ślady czterech nóżek, a za niemi lekko poruszony śnieg; myśliwy wiedział, że przebiegała tam, zeskoczywszy z drzewa, wiewiórka, wlokąc za sobą puszystą kitę ogonka; jeden mały i dwa większe dołki mówiły o przejściu zająca, wychodzącego w nocy na żer; inne ślady opowiadały północnemu myśliwemu o zakradających się lub goniących zdobycz łasicach, kunach i norkach; kupki wyłuszczonych doszczętnie szyszek cedrowych i jodłowych świadczyły o uczcie głuszców, a rozgrzebany śnieg dowodził, że jarząbki szukały pod jego warstwą borówek i czarnych jagód.
Jednak nigdzie nie spostrzegł Marusz śladów sobola.
Nie szukał ich na otwartych polanach, lecz na zwalonych, śniegiem okrytych pniach drzew, w pobliżu suchych, gnijących gałęzi, koło pionów zmurszałych, butwiejących świerków...
Nigdzie tych tak bardzo poszukiwanych śladów nie dojrzał Marusz.
Szedł więc dalej, zatrzymując się na nocleg przy ognisku, płonącem tajemniczo pod namiotem z ośnieżonych łap jodłowych i gałęzi cedrów.
Strzelał do popielic i zastawiał sidła na zające, zdobył dwie piękne kuny, lecz rozumiał już, że bory, otaczające jezioro Choluń, nie są dobrym terenem łowieckim.
Musiał więc z nadejściem zimy porzucić na długo małą chatkę, gdzie pozostawała Nań z Dugenem.
Westchnął ciężko, lecz nie smucił się zbyt długo.
Północny człowiek wiedział dobrze, że życie jest rzeczą trudną, że wymaga uporczywej walki i wielkiego wysiłku.
Zaczął więc myśleć o powrocie do domu, aby starannie przygotować się do nowej wyprawy.
Aż tu zupełnie niespodziewanie zerwał się ciepły zachodni wiatr i roztopił śnieg; ścięte mrozem bagna i trzęsawiska stały się niedostępne.
Marusz był odcięty od domu, co zmartwiło go i zaniepokoiło.
Pobyt w borze stawał się niepotrzebny i bezcelowy.
Na szczęście jednak miał przy sobie Czao-Ra.
Nie potrzebowała ona śniegu, aby widzieć ślady zwierząt, nie straszyły jej żadne topieliska. Krążyła po kniei, węsząc i tropiąc zwierzynę, aż powróciła pewnego wieczora zziajana i bardzo podniecona. Szarpiąc Marusza za połę kurtki, skowytała i ciągnęła go za sobą.
— Ciemno już, starucho! — upominał ją myśliwy. — Wpadniemy oboje do przepaścistego „okna“[1] na trzęsawisku i zginiemy... Zaczekajmy do rana!
Czao-Ra zrozumiała. Znużona zwinęła się przy ognisku i natychmiast poczęła chrapać. Jeść nawet nie chciała. Przez sen wzdychała i jęczała.
— A to się nabiegało psisko! — dziwił się Marusz zaciekawiony, bo wiedział, że skoro Czao-Ra wołała go na polowanie, było tam coś osobliwego.
Ale co? Odpowiedź miała przyjść dopiero jutro.
Długo nie mógł usnąć myśliwy, a gdy sen zmorzył go, wydało mu się, że obudzono go natychmiast. Czao-Ra, cicho skowycząc, drapała go łapami i ciągnęła za rękaw.
Zerwał się i, wziąwszy strzelbę, poszedł za psem.
Czao-Ra prowadziła swego pana mądrze.
Omijała gąszcz, okrążała bagniste grzęzawiska i zdradliwe okrągłe doły, napełnione wodą, ukrytą pod pływającemi liśćmi, gałęziami i burą, zwarzoną mrozem rzęsą.
Były to „okna“ — drobne, lecz bardzo głębokie jeziorka o brzegach z torfu, który uginał się i załamywał pod nogami idącego człowieka.
Wreszcie doszli do zupełnie dzikiego uroczyszcza, zewsząd otoczonego trzęsawiskiem i zarosłego osiką.
Pies z całą pewnością prowadził za sobą Marusza. Jedno jedyne pasemko twardej ziemi wiodło do chaszczy, okrywających niewysoki pagórek.
Gdy stanęli na twardej ziemi, Czao-Ra porozumiewawczo spojrzała na Marusza i, widząc, że zdejmuje on z ramienia karabin, zaczęła, ostrożnie węsząc, czołgać się wśród nagich prętów i wysokich sztywnych badyli.
Z palcem na cynglu stał myśliwy, bacznie oglądając krzaki i wąskie, zawiłe przejścia wśród wygiętych korzeni i połamanych pędów.
Nagle Czao-Ra odezwała się krótkiem, urwanem szczekaniem.
Cisza zapadła głucha. Gdzieś zdaleka rozległo się skrzeczenie sroki... I znowu cisza.
Lekki szmer doszedł uszu łowca, kazał mu wytężyć wzrok i znieruchomieć.
Z zarośli suchej trawy wyjrzał ostry pyszczek lisa. Badawcze, bystre oczy zwierza jednym rzutem ogarnęły nieznaczną przestrzeń, oddzielającą gąszcz drobnych pędów i chwastów od większych chaszczy osiki, na chwilę zatrzymały się na skamieniałej postaci człowieka, lecz, nie dostrzegłszy najlżejszego nawet ruchu, pobiegły dalej.
Długie, okryte ciemno-szarem, lśniącem futrem ciało wyślizgnęło się zupełnie i, stąpając cicho, bez szmeru, sunęło ku kępie zagmatwanych krzaków.
Marusz zacisnął zęby i z zachwytem patrzył na czołgające się zwierzę.
Poznał niebieskiego lisa, należącego do najdroższych odmian tego zwierzęcia.
Zachwyt i radość na widok cennej zdobyczy nie przeszkadzały wypróbowanemu myśliwemu niepostrzeżenie, powolnym ruchem, nieuchwytnym dla oka, podnieść broń do ramienia. Nie zdążył jeszcze lis doczołgać się do krzaków, kiedy padł strzał i zwierzę pozostało na miejscu z przestrzeloną głową.
Na odgłos strzału Czao-Ra natychmiast odpowiedziała nowem pojedyńczem szczeknięciem.
Oczekiwał tego Marusz, bo wiedział, że niebieskie i czarne lisy prawie zawsze trzymają się parami.
Znowu znieruchomiał wśród krzaków i wytężył wzrok.
Tym samym przesmykiem z sieci traw wynurzyła się głowa drugiego lisa i uważnie przyglądała się leżącemu towarzyszowi, trwożnie węsząc. Nie było chwili do stracenia, gdyż, poczuwszy zapach krwi, ostrożny zwierz ukryłby się natychmiast.
Marusz spuścił kurek.
Głowa lisa opadła bezwładnie.
Myśliwy z radością obejrzał wspaniałe zwierzęta.
Ciemno-szare, o puszystem futerku, mającem na grzbiecie niebieski odcień, o wspaniałych kitach ogonów, — należały do najdroższych i najrzadszych okazów.
Przybiegła Czao-Ra i łasiła się do swego pana, który już zaczął ostrożnie i starannie zdzierać skórki z zabitych lisów.
Włożywszy je do swego worka, obszedł cały pagórek.
Lisy dostały się tu podczas lekkiego mrozu i pomyślnie polowały na jarząbki, których niezliczone ślady spostrzegł myśliwy. Gdy nagle nastąpiła odwilż, drapieżniki zostały odcięte przez roztopy i nie odważały się wyjść, albo może nie miały nawet zamiaru opuszczać tak obficie zaopatrzonego w zwierzynę miejsca. Tu je zwęszyła i wytropiła mała, kudłata, biało-szara Czao-Ra, czujna i przebiegła.
Z piękną zdobyczą powracał Marusz do chatki nad jeziorem.
Był już spokojny i dziękował Wielkiemu Duchowi za pomoc, bo wiedział, że po sprzedaniu niebieskich lisów zaopatrzy rodzinę swoją na cały rok.
Trzy dni jednak zabrała mu powrotna droga.
Kluczył jak zając po lesie, wymijając topieliska, głębokie jary o stromych brzegach ze śliskiej, osuwającej się gliny, niebezpieczne jeziorka i „okna“, rowy, napełnione czarną, gnijącą wodą, grzęskie torfowiska i inne przeszkody.
Na noclegach nie mógł usnąć, niecierpliwie oczekując świtu, aby przedzierać się dalej przez chaszcze dzikiej tajgi.
Siedział przy tlejącem ognisku, wpatrywał się w biegnące po węglach chyże niebieskie, czerwone i złociste wężyki i dumał.
Ostry, ciągle baczny słuch łowił każdy zrodzony w borze dźwięk.
Znał je i odczytywał tajemnicze głosy kniei z wielkiej księgi, jaką jest natura.
Przed północnym łowcą, jej prawdziwym synem, nie miała ona tajemnic.
Marusz słuchał i wszystko rozumiał, wszystko widział oczami duszy, a raczej poznawał instynktem półdzikiego człowieka, obcującego nieprzerwanie z puszczą bezbrzeżną, ze smętnemi stepami, gdzie na torfowisku rosną karłowate brzozy i cedry, nikłe, koszlawe krzaki, nędzna trawa brunatna, mech, ozdobiony pękami koralowych borówek i żórawin, fioletowemi plamkami jagód czarnych, lub okryty białą płachtą śniegu.
Jakiś łoskot i krzyk przeraźliwy podchwytuje nagle ucho Marusza.
Marusz wie, że to krwiożercza kuna skradła się, czołgając po gałęzi, i napadła na śpiącego głuszca. Porwał się biedak w mroku nocnym, krzyknąwszy w lęku śmiertelnym tylko raz jeden, bo już ostre zęby kuny wgryzły mu się w szyję. Brocząc krwią, spada na ziemię wraz z napastnikiem, bije skrzydłami o ziemię, próżno usiłuje zerwać się do lotu i zacicha na zawsze.
Wschodzące słońce ujrzy tam tylko pióra, rozrzucone wokół, odłamki pogryzionych kości i bryzgi skrzepłej krwi na trawie.
Zapada cisza... Słychać, jak syczą żarzące się węgle, potrzaskują niedopalone jeszcze gałązki, sczerniałe i dymiące igliwie smolne.
Znowu jakieś odgłosy, łopotanie skrzydeł i cienki, przenikliwy zgrzyt.
Marusz wie, że to łasica wpadła na stadko jarząbków, siedzących na samym szczycie cedrów.
Zdradziła jednak swoją obecność nieuchwytnym szelestem. Ptaki zerwały się hałaśliwie i w popłochu odleciały, miotając się w ciemności bezradnie, — ślepe i strwożone.
Łasica wściekła i głodna zgrzyta ostremi ząbkami i syczy długo, gniewnie, niby przeklina i urąga.
Gdzieś daleko — daleko biegnie głuchy tupot kopyt, płynie chrapliwe miauczenie i warczenie złowrogie.
Marusz podnosi głowę i nadsłuchuje.
To ryś podkradł się do stada jeleni, stojących w gęstwinie niedostępnej, i skoczył na grzbiet jednego z nich. Stado się rozpierzchło, a napadnięty jeleń, unosząc na sobie strasznego wroga, pędzi naoślep w mroku nocnym, trzęsie głową rogatą, uderza się bokami o pnie drzew, nieprzytomny, oszalały z przerażenia i bólu.
Gdzieś lękliwie zawył wilk. Inny odpowiedział mu od strony bagnistych bajorów, od topielisk, ukrytych wśród niskiej porośli wierzb spróchniałych, wygiętych.
Jakieś pomruki groźne i tajemnicze płyną z głębin puszczy, czyjeś stąpania ciężkie donosi echo płochliwe.
To „czołdon“, „stary człowiek leśny“, — niedźwiedź bury wyszedł na łowy.
A, może, poszukuje barłogu ciepłego w zacisznem ustroniu pod korzeniami wyrwanego przez burzę cedru, lub wśród kamieni, porosłych miękkim mchem?
Marusz słucha i widzi przed sobą wnętrze rodzinnej tajgi, gdzie poza tą grozą i czyhającem zewsząd niebezpieczeństwem, panuje on — człowiek północy, chociaż nie jest tak mocarny jak niedźwiedź, ani tak czujny jak ryś, ani przebiegły jak lis lub kuna, ani też szybki w biegu jak jeleń i kozioł.
Panuje dlatego, że Dobry Wielki Duch nauczył go budować czum i chatę, rozpalać ognisko, zaopatrywać się w pożywienie na zimę, posługiwać się strzelbą i psem.
O dobry, bardzo dobry Wielki Duchu, gorącą wdzięcznością dla Ciebie przepełnione jest ciągle serce północnego łowcy, syna puszczy, śniegów, skrzących się diamentami, wichrów wyjących, mrozu, który jest bratem śmierci i ponurej, nieskończenie długiej nocy polarnej, przemawiającej głosami nieznanemi, niepojętemi nigdy!
Marusz dotarł wreszcie do kotliny z samotną chatką swojej Nań.
Zbierało się na mróz.
Ziemia znowu stwardniała.
W powietrzu latały białe płatki śniegu, coraz gęściej, aż przysłoniły ruchomą zasłoną czarną ścianę boru, jezioro i zarośla trzcin nadbrzeżnych.
Przybywających zdaleka powitało basowe, głuche szczekanie Wou-Gou.
— Dobry, czujny pies!... — pomyślał Marusz, szybko idąc ku chacie, nad którą unosił się dym, buchający ze szczelin w pułapie.
— Nań! Dugen! — krzyknął myśliwy.
Czao-Ra, wyprzedziwszy go, pędziła w szalonych podskokach ku domowi.
Śnieg padał, przechodząc w „purgę“, w zamieć smagającą, zwiastunkę surowej zimy.