Czapka topielca (Szarecki, 1931)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czapka topielca |
Pochodzenie | Czapka topielca |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Od pewnego czasu niezmiernie wesoło było na pokładzie trójmasztowego barku „Albatros“.
„Albatros“ odbywał stałe rejsy między Sztokholmem a różnemi portami oceanu Atlantyckiego, załoga zaś tego barku z różnojęzycznej się składająca hołoty, stale nudziła się między Sztokholmem i owemi atlantyckiemi portami, gdzie zato po przybyciu płacono sobie szczodrze za monotonję morza rozpasaniem i orgjami lądu. Dopiero od czasu, gdy gruby John rozbił nos smukłemu Georgesowi, a smukły Georges zwichnął szczękę grubemu Johnowi, na pokładzie „Albatrosa“ uczyniło się nieco weselej. Nie było potem dnia w ciągu którego dwaj przeciwnicy nie spuściliby sobie trochę krwi przy pomocy różnych co twardszych przedmiotów pochodzenia okrętowego, nie było dnia w ciągu którego towarzysze ich nie pokładaliby się ze śmiechu, patrząc z lubością na te ponure igraszki. Zresztą nietylko walki napawały wesołością społeczność „Albatrosa“, sam widok Georgesa i Johna zdolen był pobudzić do śmiechu najbardziej zatwardziałego melancholika załogi. Po każdej bójce bowiem nosy ich nabrzmiewały i puchły przeraźliwie, miejsca pod oczami przybierały kolor lazuru mórz południowych, naderwane uszy, zdawało się, lada chwila, odlecą od czaszki, zaś zlane krwią „konterfekty“ ich były tak czerwone że kucharz, grek Konomopułło począł nazywać Georgesa i Johna — „Czerwonolicy bracia moi“.
Doniedawna jeszcze nie było serdeczniejszych przyjaciół nad Georgesa i Johna. Dopiero od czasu owego bezsensownego alarmu szalupowego podczas sztilu na Bałtyku stosunki ich uległy zmianie. W ciągu dalszej podróży pogarszały się stopniowo coraz bardziej aż w trzy dni potem, jak „Albatros“ zerwał boję w Sundzie i uszkodził sobie przytem ster, naprężenie wrogich uczuć stało się tak silne, że wywołało ową bójkę, która była początkiem całego szeregu następnych.
Historja zrodzenia się wzajemnej nienawiści tych dwu marynarzy oraz przebieg jej następstw są niepowszednie i pełne faktów niezwykłych. Zaczęło się od tego, że w dwa dni po odkotwiczeniu się w Sztokholmie, gdy „Albatros“ znajdował się już niedaleko wyspy Bornholm, wiatr dość pomyślny z początku począł ścichać, aż ustał zupełnie i morze objął mdły, beznadziejny sztil. Żagle zwisły bezsilnie, wydymając się tylko od czasu do czasu, przy rzadkich, słabych, jakby sennych podmuchach leniwego wiaterku. Podczas jednego z takich podmuchów, gdy płaty piany trochę żywiej zaczęły się przesuwać wzdłuż burt do rufy barku, Georges, stojący właśnie na „oku“[1] i obserwujący przez szkła horyzont, zauważył przed statkiem jakiś niewielki przedmiot kołyszący się spokojnie na fali.
Jednym z kanonów prawa morskiego jest obowiązek wachtowego na „oku“ meldować kapitanowi wszelkie stwory czy to żywe, czy martwe, ukazujące się na widnokręgu lub na horyzoncie. Żadnych absolutnie różnic co do wielkości i jakości zaobserwowanych przedmiotów czynić nie wolno. Pływające pudełko od sardynek musi być zameldowane tak samo jak i wielki czterokominowy transatlantyk.
Georges tedy, przyjrzawszy się baczniej pływającemu objektowi i stwierdziwszy z odrobiną zdumienia, iż jest to czapka, poszedł zameldować kapitanowi, że czapka jakaś znajduje się na kursie „Albatrosa”.
Kapitan przyjął meldunek na pozór obojętnie, w chwil parę jednak po tem, jak Georges wrócił na swoje stanowisko na bak, zarządzony został alarm szalupowy, „Albatros“ stanął w dryf i spuszczona na fale szalupa popychana rzutami wioseł podążyła w kierunku pływającej czapki. Gruby John, który był bosakowym na tej szalupie, wyłowił ją z wody i położył obok siebie na ławce.
Szalupa, spełniwszy zadanie, wróciła do burty „Albatrosa“ i podczas gdy wciągano ją na rostry przy pomocy szalupbelek i szluplin, załoga komentowała szeroko niezrozumiały postępek kapitana. Kucharz, grek Konomopułło, najbystrzej orjentujący się w plotkach i ploteczkach okrętowo-portowych, twierdził z całą stanowczością, że kapitan dlatego kazał wyłowić czapkę, iż zachodziło podejrzenie przynależności tej czapki do dawnego bosmana „Albatrosa“, którego „stary“ przed pół rokiem w czasie sprzeczki po pijanemu wrzucił do morza. Czapka więc ta, w której ś. p. bosman wpadł do „wachy“ ma dla kapitana wartość trofeum. Większość jednak załogi innego była o tem zdania i przypuszczała, nie bez pewnej słuszności, że mokra czapka jako taka nie była przedmiotem pożądań „starego“, ale w danym wypadku posłużyła tylko jako pretekst do urządzenia próbnego alarmu szalupowego. Kapitan „Albatrosa“ bowiem miał słabość do trzymania swej załogi w ciągłem pogotowiu marynarskiem i przy lada okazji urządzał jej alarmy pożarowe, szalupowe, „człowiek za burtą“, „dryf“ i tym podobne imprezy, zmierzające wyraźnie do tego, żeby nikt się nie ruszył z miejsca, gdy naprawdę zajdzie potrzeba jednego z tych terminowych zabiegów. Logika postępowania kapitana była zupełnie jasna i zrozumiała, gdyż niezależnie od tego, czy statek zatonie czy się spali, wraz z załogą czy bez niej — rodzina kapitana, żyjąca w Sztokholmie, otrzyma bezwątpienia wysoką premję asekuracyjną.
Georges był tego samego zdania co i większość załogi o celu alarmu szalupowego. To też jak tylko John, trzymając wyłowioną czapkę w ręku, zeskoczył z rostrów na pokład, Georges zbliżył się doń i wyciągając rękę rzekł:
— Dawaj mi, brachu, moją czapkę!
— Co? — zdumiał się John — jakiem prawem żądasz, bym ci oddawał swoją czapkę?
— Ja nie chcę twojej, tylko tę, którą żeś teraz wyłowił.
— Sam mówisz, żem ją wyłowił.
— Tak, ale ja tę czapkę zauważyłem pierwszy!
— Więc cóż z tego, żeś zauważył?
— A cóż z tego, żeś wyłowił?
W tem miejscu do rozmowy wtrącił się kucharz Konomopułło, dowodząc, że czapka według prawa boskiego, ludzkiego, a nawet morskiego do niego należeć powinna. A gdy otaczający ich towarzysze otworzyli szeroko usta, zdumieni tem jego zuchwalstwem, począł mówić, zwracając się do Johna:
— „Duszo moja, ta czapka bezwzględnie tylko do mnie należy, z tego chociażby względu, że niegdyś była moją. Nieboszczyk bosman, którego nasz „stary“ utopił razem z tą czapką, wydarł mi ją podstępem na dwa miesiące przed swoją śmiercią. A było to tak: siedzę ja w szynku w Hawrze przy stoliku i podpitą hołotę zapraszam do gry w trzy karty. Raptem podchodzi do mnie jakiś wielki drab z bosmańskiemi odznakami na rękawie i powiada: „Co tam trzy karty, zagrajmy lepiej w co innego!“ — „Nie mogę — mówię mu na to — nie mam pieniędzy, więc muszę koniecznie wygrać, a nie przegrać. W trzy karty zaś nigdy nie przegram dlatego, że grę tę znam od kołyski i jeszcze dlatego, że te trzy karty, które właśnie trzymam w ręku też znam dobrze nie tylko od frontu ale także i ztyłu.“ „To nic — powiada bosman — nie potrzeba mi twoich pieniędzy, których nie masz, zagramy o twoją czapkę. Będziemy zgadywać. Właściwie ty będziesz zgadywać. Dam ci jedną zagadkę. Jak zgadniesz, czapka zostanie u ciebie, jak nie zgadniesz, zabiorę ją sobie. No, grajmy!“
— „Sprzeciwiłem się z początku, ale rzezimieszek ten tak niedwuznacznie zdzielił mnie pięścią w łeb, że co prędzej rzekłem: dobrze, dobrze, zgadzam się z chęcią, zagadek znam dużo, możemy grać.“
— „Stawiaj czapkę do banku! — wrzasnął bosman i, nie czekając aż to sam zrobię, zdarł mi ją z głowy i położył przed sobą na stole.“ Później spytał: „Powiedz mi, co jest pożyteczniejsze, słońce czy księżyc?“
— „Słońce — odpowiadam“.
— „Łżesz — mówi bosman — nie zgadłeś. Księżyc jest pożyteczniejszy“.
— „Dlaczego — pytam”.
— „Dlatego, że słońce świeci w dzień, kiedy jest widno, a księżyc w nocy, kiedy jest ciemno.“
Chciałem się kłócić, ale bosman dał mi drugi raz pięścią w łeb, zabrał moją czapkę i wyszedł.
Konomopułło skończył, westchnął i wyciągnął do Johna rękę.
— No dawaj teraz czapkę — rzekł.
— Dlaczego? — spytał John.
— Jakto dlaczego? — zdumiał się kucharz — nie wierzysz, że to moja czapka?
— Nie wierzę — odparł John — jesteś największym łgarzem portu Sztokholmskiego.
— I ja też nie wierzę — odezwał się Georges — idź precz, kuchto, póki zęby masz całe!
Usłyszawszy to Konomopułło szybko wycofał się z placu i tylko z kambuza już zawołał:
— Ta czapka przyniesie wam nieszczęście! To jest czapka topielca! To zawsze przynosi nieszczęście!
Georges i John nie przejęli się przepowiednią Greka i dalej toczyli zażarty spór do kogo należy czapka!
Spór ten rozstrzygnął kapitan i rozstrzygnął na swoją korzyść. Zabrał mianowicie czapkę od Johna i przymierzył sobie do głowy. Czapka leżała jak ulał, to też nie zdjął jej już, starą zaś powiesił na gwoździu w swojej kajucie.
Georges i John wieczorem dnia tego, wisząc już obok siebie w hamakach, sprzeczali się w dalszym ciągu do kogo powinnaby była należeć czapka, gdyby jej „stary“ sobie nie zabrał?
Georges dowodził, że czapka jest jego, gdyż pierwszy ją zauważył, John zaś twierdził, że on jest prawowitym jej właścicielem, gdyż nie kto inny, ale właśnie on z toni morskiej miał ją szczęście wyłowić.
Usnęli, nie przekonawszy się wzajemnie i już z odrobiną niechęci do siebie.
Nazajutrz zrana wiać począł pomyślny wiatr i Georges wraz z Johnem brasując na rufie reje-grotu na fordewind mieli okazję podziwiać wyłowioną czapkę sterczącą dumnie na mostku kapitańskim.
Była to piękna czapka. Angielskiej roboty, wykonana z czarnej, trwałej skóry, o wielkim daszku, wypchana była wewnątrz drobnemi kawałkami korku, co nadawało jej łagodną sztywność i masyw angielskich czapek marynarskich, a jednocześnie pozwoliło utrzymać się czas dłuższy na wodzie i nie zatonąć. Nad daszkiem połyskiwała mosiężna kotwiczka okręcona łańcuchem. Kotwiczka ta pokryta już była pleśnią wilgoci i nalotem soli morskich, co świadczyło o tem, że czapka czas dłuższy bujała po falach Bałtyku, podczas gdy właściciel jej spał już zapewne mocno snem wiecznym gdzieś na dnie głębin w śliskich objęciach wodorostów i meduz.
Nie tyle istotne walory czapki, ile to ostatnie przypuszczenie było bodźcem dla kapitana do zabrania jej dla siebie. Mniemał stary wilk morski, że jak sznurek powieszonego, tak i czapka topielca przynieść musi szczęście temu, kto ją zdobędzie. Niebaczny tedy na wrzaski Konomopułły, który głosił urbi et orbi, że czapka topielca jest „feralna“. Nosił ją ciągle, aż istotnie przepowiednia Greka spełniła się i „feralna“ czapka topielca przyniosła kapitanowi nieszczęście.
A stało się to w Sundzie, kiedy „Albatros“ przy ciągle zwiększającym się wietrze parł pod pełnemi żaglami dążąc do osiągnięcia trawersu Kopenhagi.
Niewiadomo czy dla uczczenia tego wiatru, który był bardzo pomyślnym dla żeglugi, czy dla zadokumentowania swego zadowolenia z nowej czapki, kapitan uraczył się potężnie paroma butlami konjaku właśnie wtedy, kiedy z pokładu już gołem okiem widzieć było można mury miasta Helsingeru.
Wiedząc z doświadczenia, jak trudnem zadaniem dla sternika jest prowadzenie żaglowca przez zatłoczony statkami Sund, kapitan sam stanąć raczył na sterze.
Znanym jest powszechnie fakt, że największe niebezpieczeństwo grozi okrętowi właśnie wtedy, gdy na sterze stoi sam kapitan. Statek bowiem, na którego szturwale spoczywa pewna ręka kapitana żegluje zanadto pewnie i zbyt dufnie w swoją zwrotność.
Tak było i tym razem. „Albatros“ zadzierzyście i z fantazją sterowany ręką podchmielonego kapitana wyglądał z boku, jak pijany kok, wracający z szynku na pokład swojego okrętu.
Skutki tego nie dały na siebie długo czekać. Bo oto w pięć minut mniej więcej po odesłaniu do wszystkich djabłów wachtowego, meldującego wrak[2] na kursie, kapitan stojący na sterze znalazł się niespodziewanie nos w nos z wylotami luf armatnich zatopionego do połowy w tem miejscu krążownika rosyjskiego „Sława“.
Chcąc uniknąć zderzenia, należało błyskawicznie wykonać zwrot. Kapitan położył ster na burtę i wywrzasnął rozkaz nawołujący do zwrotu owersztag. Ale załoga otrzaskana już z „fałszywemi“ alarmami ruszała się opieszale i „Albatros“, odpychany sterem od wraku, uniknął wprawdzie zderzenia z nim, ale wyrżnął za to w znajdującą się w pobliżu boję ostrzegawczą, zerwał ją i zaplątawszy się piórem steru w łańcuch boi, zrobił miazgę i z łańcucha i z pióra.
Zerwany łańcuch boi niewiele kapitana obchodził zato ze zdruzgotanym sterem było gorzej, gdyż jak najbardziej nawet ciemnemu laikowi wiadomo, że bez niego statek jest niezdolny do dalszej żeglugi.
Kapitan z wściekłością w sercu i przekleństwem na ustach zmuszony był wezwać pilota i holownik z Kopenhagi i prosić wholować „Albatrosa“ do portu w celu reperacji steru.
I tutaj to w Kopenhadze potoczyły się dalej zdarzenia, których następstwem była owa bezbrzeżna nienawiść do siebie Georgesa i Johna.
Zaraz na drugi dzień pobytu w porcie kapitan, rozważywszy w duszy straty na jakie naraziła go awarja, wyrzucił z kajuty swojej na pokład wyłowioną przez Johna czapkę i dwie puste butelki od konjacu, uważając widać te przedmioty za bezpośrednich i jedynych sprawców swego nieszczęścia.
Znajdujący się przytem w pobliżu Georges podniósł czapkę i nieodwołalnie przywłaszczył ją sobie, nie wdając się z Johnem i Konomopułłem w dysputy na temat, czy powinna ona należeć do tego, kto ją pierwszy dojrzał, czy do tego, kto ją wyłowił, czy też do tego, kto ją przegrał w odgadywaniu zagadek.
Konomopułło czując respekt przed pięściami Georgesa, zataił w duszy swą ciężką krzywdę i nawet pary z gęby nie puszczał, za to John pyskował za dwóch, doprowadzając tem Georgesa do takiej pasji, że, zsunąwszy swą zdobyczną czapkę na tył głowy, obrzucać poczynał matkę Johna błotem najniegodziwszych podejrzeń i obelg.
Na to John porzucał na chwilę „czapkowy“ temat i podparłszy się w boki wygłaszał mowę, w której bardzo niepochlebnie wyrażał się o babce i prababce Georgesa, dowodząc w konkluzji niepewności pochodzenia tego ostatniego.
Na to znów Georges odwdzięczał się garścią informacyj o zmarłej ciotce Johna, a John nie pozostając dłużnym rzucał cień podejrzenia na poprawność konduity również zmarłej siostry Georgesa.
Słysząc to Konomopułło zwykł był czynić półgębkiem uwagę, że ziemia na mogiłach ich przodków płci żeńskiej musi się w tej chwili ruszać bardzo gwałtownie.
Zdarzało się kilka razy, że stojąc tak jeden naprzeciw drugiego, prawili oni sobie te grzeczności w przeciągu dobrej godziny, aż czując, że jeszcze słów parę, a rzucą się sobie do gardła, rozchodzili się w różne strony z pianą i plugastwem na ustach.
Ostatecznie djalogi te, tak zwykłe wśród marynarzy, ustałyby zczasem i zgoda zapanowałaby znów między przyjaciółmi, gdyby nie splot pewnych zdarzeń, który, wpadłszy w ich życie, uczynił Georgesa i Johna śmiertelnymi wrogami.
Georges dnia któregoś, doszedłszy do słusznego wniosku że dwóch czapek dla człowieka o jednej tylko głowie za dużo, sprzedał Konomopułłowi swą starą czapkę, zamierzając pieniądze uzyskane za nią przepuścić w jakim szynku Kopenhagi.
Jednak przed udaniem się na ląd musiał jeszcze na rozkaz kapitana założyć razem z Johnem nowe szczeble sznurowe na stenwantach w miejsce starych zmurszałych.
John, pogwizdując, wspinał się po wantach pierwszy, za nim w swej zdobycznej czapce na bakier lazł Georges.
Doszli w ten sposób szczęśliwie aż do salingu[3] i tu dopiero zdarzył się ów wypadek, który najbardziej ważką był przyczyną ich pierwszej, krwawej bójki. John, złapawszy się rękoma za podłużnicę salingu, postawił jedną nogę na pierwszym szczeblu podwantek i zamierzał uczynić to samo z drugą, gdy nagle sznurowy, zmurszały szczebel nie wytrzymał ciężaru grubego Johna i skandalicznie pękł. Nogi Johna majtnęły w próżnię, zdzieliwszy przytem potężnie obcasami w głowę znajdującego się tuż pod niemi Georgesa. Temu iskry poleciały z oczu, a czapka z głowy. Gdy iskry znikły, Georges spojrzał wdół. Czapki nigdzie nie było. Wpaść musiała do wody i zginąć wśród kręcących koło „Albatrosa“ szalup.
Jeszcze na maszcie, Georges, wściekły z powodu straty swej pięknej czapki, rugnął potężnie Johna, wstrząsając bez litości gałęziami jego drzewa genealogicznego i wyrzucając mu, że dzięki jego niedźwiedzim ruchom nie będzie mógł pójść wcale na ląd, gdyż nie posiada żadnej czapki. John, uznając swoją winę, milczał nie wspominając nawet słówkiem o podejrzanej konduicie siostry Georgesa. W swej chęci złagodzenia krzywdy przyjaciela, posunął się nawet tak daleko, że gdy Konomopułło odmówił wręcz Georgesowi odstąpienia mu za cenę sprzedaży jego własnej czapki, ofiarował się pożyczyć swojej na czas pobytu Georgesa w szynkach Kopenhagi. Sam ofiarował się zostać na pokładzie, biorąc tylko od Georgesa jakąś starą do niczego niepodobną imitację imitacji ziujdwestki[4], którą można było od biedy nosić na pokładzie, narażając się na śmiech i drwiny towarzyszy, ale w której już żadną miarą nie można było iść na ląd, gdzie się spotyka piękne kobiety.
Georges wziął od Johna czapkę, a dał mu swoją ziujdwestkę, przestrzegając jednocześnie przed zgubieniem jej gdyż była to jakaś jego pamiątka rodzinna po zmarłym dziadku czy nawet pradziadku.
Los chciał, że w godzinę po odjeździe Georgesa na ląd, ziujdwestka jego pozostawiona na chwilę przez Johna w kambuzie w bezpośredniem sąsiedztwie Greka Konomopułły znikła gdzieś, jak senne marzenie.
Gdy Georges późno w noc wrócił podpity z lądu, przeprowadzone zostało przez Johna formalne śledztwo co do zaginięcia ziujdwestki. Śledztwo to jednak rezultatu nie dało, choć większości załogi wiadomem było, że ziujdwestka zabrana przez Konomopułłę użyta została przez niego do szorowania co brudniejszych kotłów i garnków kambuza. Nikt z marynarzy jednak nie chciał zadzierać z kuchtą, od którego przecież zależało wydać większą lub mniejszą porcję jedzenia.
Gdy po blisko dwugodzinnem użeraniu się Konomopułło przy pomocy jakiegoś ormiańskiego aforyzmu odparował ostatnie z krzyżowych pytań śledztwa, John zwrócił się do Georgesa:
— No, trudno, zginęła twoja ziujdwestka, dawaj moją czapkę.
— Poczekaj — odparł podpity Georges — znajdź moją ziujdwestkę to ci oddam twoją czapkę!
— Cóż u djabła — zawołał oburzony John — ja ci mam szukać twojej ziujdwestki?!
— A tak, bom ci jej pożyczał!
— Ale nie ja ją ukradłem!
— To cóż z tego? Ziujdwestkę ci dałem, ziujdwestkę musisz mi oddać!
— Skąd ci ją wezmę tę twoją usmarkaną ziujdwestkę?!
— Weź skąd chcesz, żeby była.
— Nawet szukać nie będę!
— I nie szukaj, a ja będę miał twoją czapkę.
— Co?! Znów mi, psi synu, czapkę chcesz zabrać!!!
— Dryfuj od „psich synów“ ogonie morżowy, bym ci twej zaułkowej ciotki nie wypomniał szpetnie!
— Oddaj czapkę, łebku śledziowy!
— Dryfuj, mówię ci, po raz drugi, byś sam po łebku nie dostał.
— Oddasz ty czapkę?
— Nie oddam.
— To drugi raz chcesz mi ukraść?!
— Ja nie kradnę, biorę, co mi się należy. Toś ty złodziej, boś ziujdwestkę ukradł.
— Podlec jesteś! Ja ci z dobroci czapki pożyczyłem, a ty czapki nie oddajesz i jeszcze mnie złodziejem nazywasz? Złodzieju ty, mać twoją tak i owak!
Georges trzęsąc się z wściekłości i już nie panując nad sobą zrobił krok w stronę Johna i z całego rozmachu wyrżnął go pięścią w usta. John padł na pokład, lecz w następnej chwili zerwał się i rzucił na Georgesa. Potężny cios jego pięści rozbił i rozkrwawił nos przeciwnika. Następnie zwarli się z sobą, padli i chwyciwszy jeden drugiego za gardła potoczyli się po pokładzie wśród krzyków i śmiechu żądnych widowiska towarzyszy.
Od czasu tej bójki nie było już dnia w ciągu którego tych dwu nie rzuciłoby się sobie do gardła przy lada błahej okazji. A okazyj tych tysiące dostarczało wspólne życie na wąskim pokładzie „Albatrosa“. Najbardziej poważnem źródłem ich ustawicznych, ponurych mordobić był czapka Johna zamknięta w kuferku Georgesa. Zawsze przed pierwszym ciosem pięści John żądał oddania mu tej czapki, na co Georges odpowiadał ulewą najpotworniejszych przekleństw i gradem uderzeń.
Mijał czas. Uszkodzony ster został naprawiony i „Albatros“ pożeglował dalej. Został za rufą Kategat i Skagerak, morze Północne szumiało im dni kilka pod sztabą, jasne, sztywne piaski wysokiego brzegu Anglji w kanale La Manche uszły w mglistą dal, w końcu wielkie rozchwiane bełty Atlantyku unosić zaczęły „Albatrosa“ na swych pienistych grzbietach, a żadna zmiana nie zaszła w stosunku Georgesa i Johna. Zresztą, owszem, zaszła zmiana tego mianowicie rodzaju, że tak samo jak Georges i John załoga poczuła, że tak dalej być nie może i że to rychło się skończy. „Koniec“ ten jednak całkiem inaczej rozumieli marynarze „Albatrosa“ niżby go wyobrazić mógł sobie pierwszy lepszy szczur lądowy. Nadarzyła się też niebawem i okazja do tego „końca“.
John w miarę tego, jak „Albatros“ dążąc ku Maderze mijał coraz bliższe równika równoleżniki i wchodzić poczynał w strefy gorące, tracił coraz bardziej cierpliwość, uwijając się po pokładzie pod promieniami prażącego niemiłosiernie słońca z głową owiniętą jakąś brudną szmatą, słabo chroniącą od porażenia.
To też dnia któregoś, gdy „Albatros“ znajdował się już na trawersie Gibraltaru, Konomopułło, który przez zemstę za nieoddanie mu swego czasu czapki topielca, grał w tej kłótni rolę dwuznaczną, zbliżył się do Georgesa i szepnął do ucha, że John właśnie w tej chwili rozbija kuferek Georgesa, chcąc odebrać czapkę. Georges wyjął z nagielbanku potężny, żelazny nagiel i zeszedł do międzypokładu. Koło kuferka Georgesa stał rzeczywiście John i marszpiklem usiłował podważyć zamek.
Właśnie w chwili gdy Georges podchodził, zamek pękł i John, wsunąwszy rękę do kufra, wydobył z jego czeluści swoją czapkę.
— Te — zacharczał wściekle Georges podnosząc nagiel — kładź czapkę z powrotem!
John uskoczył błyskawicznie z pod ciosu ramienia Georgesa i krzepko ujął w ręku ostry marszpikiel.
Marynarze otoczyli ich ciasną obręczą, spodziewając się, że zaraz rozegra się epilog ich nienawiści.
Ale w tej samej chwili, gdy przeciwnicy mieli się już rzucić na siebie, z pokładu rozległ się gwizdek i głos bosmana:
— Drrrruga wachta! Na górrrrę!
Pierścień tłumu pękł i marynarze pobiegli na wezwanie na pokład. Za nimi podążyli Georges i John.
Już drapiąc się po trapie na górę, Georges syknął przez zaciśnięte zęby do Johna:
— Teraz już cię utrupię na pewno, poczekaj tylko!
Niebawem też zdarzyła się okazja do wprowadzenia w czyn tej pogróżki.
Była burzliwa, wietrzna pogoda. „Albatros“ unosił się w górę na grzbietach olbrzymich bałwanów i spadał w dół, czerpiąc obficie burtami wodę z sykiem pian, wdzierającą się na miotany burzą pokład.
Wiatr wzmagał się z każdą chwilą, trzeba więc było zwinąć zbędne żagle, zostawiając tylko sztormowe. Ze względu na możliwość przejścia wichury w orkan, kapitan kazał zwinąć również grot-obermars-żagiel. Rozkaz skrępowania sejzingami ściągniętego przy pomocy gejtaw żagla dostali Georges i John.
Jakoż znaleźli się sam na sam w górze na zawrotnej wysokości uczepieni nogami chyboczącej stalowej linki perty.
Gdy ostatni sejzing owinął się mocno wokoło reji, przytroczywszy do niej wał żagla, Georges odwrócił się twarzą do Johna. Spojrzeli sobie długo i przenikliwie w oczy. John nie wytrzymał i spuścił oczy. Wówczas Georges zrobił krok w jego stronę. John cofać się zaczął idąc pertą wzdłuż reji do noku[5]. Georges następował nań, starając się nogą wytrącić pertę z pod nóg Johna i potem jednem uderzeniem strącić przeciwnika w przepaść. John, cofając się ciągle, doszedł w końcu do noku. Wtedy jedną ręką złapał się krzepko jagsztagu drugą szukając wokoło lin brasów, których mógłby się złapać w razie upadku. Kopaniem nóg gotował się odeprzeć atak Georgesa. Georges zaparł się w sobie i skurczył, jakby skoczyć miał wprost na Johna i ciężarem ciała własnego pociągnąć go za sobą w szumiące na dole odmęty. Nagle John krzyknął. Ręka jego błądząca po linach brasów natrafiła na blok, między policzkami którego odczuła jakiś miękki, skórzany przedmiot. Chcąc się przekonać czy blok dzięki temu nie jest uszkodzony i czy może mu służyć za punkt zaczepienia John szarpnął ów przedmiot i wyciągnął... czapkę topielca. Spadając wtedy z salingu gdzie została strącona z głowy Georgesa, zaplątała się widać między linami i później w czasie częstych brasowań wciśniętą została wewnątrz bloku. Georges ujrzawszy czapkę skamieniał i nie ruszał się z miejsca.
Gdy się to działo na górze, „Albatros“ uderzony olbrzymim bałwanem, zatrząsł się i gwałtownie pochylił w bok. Maszt wraz z reją na której znajdowali się Georges i John błyskawicznie zatoczył łuk w powietrzu. John straciwszy równowagę zachwiał się, runął w przepaść i w ostatnim momencie tylko, zaczepiwszy się nogami lin brasów, zwisł na nich głową na dół. I oto stała się rzecz dziwna. Georges uosobiwszy widać na moment upadek do wody Johna z bezpowrotnem zagubieniem cudem odzyskanej czapki topielca, złapał ledwo już trzymającego się Johna za nogę i wciągnął na reję. I wtedy dopiero zdał sobie sprawę z tego, że czapce to nie pomogło i że wypuszczona przez Johna w chwili upadku wpadła do „Wachy” z której już jej nikt nie wyciągnie. Uratowany John złapał się kurczowo za jagsztag i ciężko, nerwowo oddychał.
Georges popatrzał nań chwilę, a potem schodzić zaczął wolno po wantach na pokład. Za nim podążył John.
Wypadek ten wzruszył bardzo całą załogę. Podziwiano szlachetność Georgesa, który nie zawahał się podać w niebezpieczeństwie rękę swemu śmiertelnemu wrogowi. Kapitan ofiarował nawet zbawcy i uratowanemu butelkę konjaku dla oblania szczęśliwego zakończenia tego wypadku i mającej teraz zapanować między nimi zgody. Ani Georges ani John jednak, trwając jeszcze w swym uporze, nie kwapili się do oblewania zgody tak, że skończyło się na tem, że Grek Konomopułło wyperswadowawszy im, że konjak kapitański jest im niepotrzebny, wypił go sam wśród okrzyków podziwu załogi nad jego greckim sprytem.
Mimo to, jednak, stosunki wzajemne Georgesa i Johna poprawiły się znacznie. John przez wdzięczność nie podnosił ręki i nie lżył Georgesa, Georges zaś również uważał za podłość wyzyskiwanie swej moralnej przewagi wybawcy i nie tylko, że nie rzucał się z pięściami na Johna, ale nawet nie wspominał nic o skandalicznej przeszłości babek i prababek Johna.
Wkońcu z podełba się wciąż ma siebie patrząc, zaczęli świadczyć sobie nawzajem różne uprzejmości i dobrodziejstwa. Gdy Georges miał w nocy wachtę John zawieszał mu hamak, a gdy znów czasem John po wachcie był głodny, Georges, wywijając kułakiem, wydzierał Konomopułłowi solone mięso i kładł do kieszeni Johna.
Gdy „Albatros“ zarzucił wreszcie kotwicę na redzie Funchalu, głównego portu Madery, zgoda już panowała między Georgesem i Johnem.
Trzeciego dnia po zakotwiczeniu się Georges i John stali przy trapie, patrząc na odbijającą od burty szalupę, która wiozła na ląd marynarzy załogi „Albatrosa“.
Nagle John drgnął.
— Patrz — rzekł do Georgesa, wskazując na oddalającą się szalupę — przecież to nasza czapka!
Georges spojrzał we wskazanym kierunku. Rzeczywiście na dziobie szalupy tkwiąc na głowie Greka Konomopułły sterczała „czapka topielca“.
Przyjaciele długo w noc z żelaznemi naglami w ręku oczekiwali powrotu kuchty.
Wrócił wkońcu pijany w sztok, ale bez czapki.
Zażądali wyjaśnień. Z pijanych bełkotów greka przeplatanych zagadkami i aforyzmami ormiańskiemi wynikło, że czapka, zleciawszy z reji, nie wpadła, do wody, tylko na pokład i Konomopułło, korzystając z nieobecności przyjaciół, przywłaszczył ją sobie.
— A gdzieżeś ją podział — spytał groźnie Georges.
— To jest „feralna“ czapka — odparł Grek, przerywanym od czkawki głosem — kapitanowi przyniosła nieszczęście, was poróżniła ze sobą, była nieszczęśliwą i dla tego, kto w niej się utopił. Stanowczo feralna czapka. Podarowałem ją tedy signorowi Honorato 0liveira, który jako złodziej i oszust ograł mnie dzisiaj na lądzie w trzy karty.
Konomopułło powiódł po twarzach Georgesa i Johna pijanym, oleistym wzrokiem i mruknąwszy jeszcze coś niepochlebnego o signorze Honorato, zwalił się bezwładnie na pokład.
Georges chciał go kopnąć, ale rozmyślił się i tylko splunąwszy poszedł z Johnem do międzypokładu przebrać się do wyjścia na ląd, gdzie mieli oblać swą odnowioną i umocnioną jeszcze przyjaźń.