Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIX. BAL.

Przepych tualet, blask świec, woń perfum; tyle pięknych ramion, biustów; bukiety, upajające melodje Rossiniego, malowidła Ciceri! Głowę tracę!
Podróże Uzeriego.

— Jesteś nie w humorze, rzekła margrabina do córki; ostrzegam cię, że to nie ładnie wygląda na balu.
— Głowa mnie poprostu boli, odparła Matylda ze wzgardliwą minką, za gorąco tu.
W tej chwili, jakby dla usprawiedliwienia słów panny de la Mole, stary baron de Tolly zasłabł i zemdlał; trzeba go było wynieść. Przypuszczano apopleksję, niemiły wypadek.
Matyldy to nie obeszło. Miała tę zasadę, aby nigdy nie patrzeć na starców i na wszelkie rzeczy smutne.
Poszła tańczyć, aby uniknąć rozmów o apopleksji, niegroźnej zresztą, bo na trzeci dzień baron znów wypłynął.
Ten Sorel nie przychodzi, powtórzyła w myśli jeszcze raz, przetańczywszy. Szukała go niemal wzrokiem i spostrzegła go w drugim salonie. Rzecz osobliwa, zdawałoby się że stracił ten wyraz niewzruszonego chłodu, który mu był tak właściwy; nie miał już miny angielskiej.
— Rozmawia z hrabią Altamira, ze skazańcem! pomyślała. Oko jego płonie posępnym ogniem, wygląda na przebranego władcę; spojrzenie jeszcze dumniejsze niż zwykle.
Juljan zbliżył się, wciąż rozmawiając z Altamirą; wpatrywała się weń bacznie, studiując jego rysy, aby odnaleźć w nich owe wysokie przymioty, zdolne pozyskać człowiekowi zaszczyt śmierci na rusztowaniu.
— Tak, mówił Juljan do hrabiego Altamira przechodząc koło Panny de la Mole, Danton to był człowiek!
— O nieba! byłżeby on Dantonem? pomyślała Matylda; ale on ma rysy tak szlachetne, a ten Danton był straszliwie brzydki...
Juljan był jeszcze dość blisko, bez namysłu zawołała go; miała tę świadomość — nie wolną od dumy — że zadaje pytanie, jak na młodą pannę, dość osobliwe.
— Nieprawdaż, Danton był rzeźnikiem? rzekła.
— Tak w oczach niektórych osób, odparł Juljan z wyrazem ledwie ukrywanej wzgardy i z okiem jeszcze rozpłomienionem rozmową z Altamirą; ale, nieszczęściem dla ludzi dobrze urodzonych, był adwokatem w Méry-sur-Seine; to znaczy, pani, dodał złośliwie, zaczął tak jak wielu Parów, których tu widzę. To prawda, Danton miał olbrzymią wadę w oczach pięknych kobiet, był bardzo brzydki.
Ostatnie słowa wyrzekł szybko, dziwnym i z pewnością niezbyt grzecznym tonem.
Juljan czekał chwilę, lekko pochylony, z wyrazem dumy i ponury razem. Zdawał się mówić: Płacą mi za to bym pani odpowiadał, a ja żyję z tej płacy. Nie raczył podnieść oczu na Matyldę. Ona, ze swemi pięknemi oczami, w tej chwili nadmiernie rozszerzonemi i utkwionemi w Juljanie, wyglądała jak jego niewolnica. Wreszcie, skoro milczenie przeciągało się zbyt długo, spojrzał na nią jak służący patrzy na pana, pytając o rozkazy. Mimo że oczy jego spotkały wzrok Matyldy wciąż utkwiony w nim z tym samym dziwnym wyrazem, oddalił się z wyraźnym pośpiechem.
— On, tak rzetelnie piękny, rzekła wreszcie do siebie Matylda ocknąwszy się z zadumy, z takim zapałem wysławia brzydotę! Nigdy nie myśli o sobie samym! To nie Caylus ani nie Croisenois. Ten Sorel ma coś z miny mego ojca wówczas gdy tak dobrze udaje Napoleona na balu. Zapomniała zupełnie o Dantonie. Stanowczo, nudzę się dziś straszliwie. Ujęła pod ramię brata i, ku jego wielkiemu niezadowoleniu, zmusiła go aby się z nią przeszedł trochę po salach. Przyszła jej ochota posłuchać dalszej rozmowy skazańca z Juljanem.
Tłum był ogromny. Udało się jej przydybać ich w chwili, gdy, o dwa kroki przed nią, Altamira zbliżał się do tacy aby sięgnąć po lody. Rozmawiał z Juljanem nawpół doń zwrócony. Spostrzegł ramię w haftowanym rękawie sięgające również do tacy. Haft zwrócił widocznie jego uwagę, obejrzał się aby sprawdzić do kogo należy ta ręka. W jednej chwili, szlachetne i szczere jego oczy przybrały lekki odcień wzgardy.
— Widzisz tego człowieka, rzekł zcicha do Juljana; to książę d’Araceli, ambasador ***. Dziś rano domagał się mego wydania u ministra spraw zagranicznych, pana de Nerval. O, tego tam, który gra w wista. Pan de Nerval dość byłby skłonny mnie wydać, dostarczyliśmy wam bowiem paru spiskowców w 1816. Jeśli mnie oddadzą w ręce memu królowi, zawisnę na szubienicy w ciągu dwudziestu czterech godzin. I to jeden z tych ładnych paniczów z wąsikami ucapi mnie za kark.
— Nikczemni! wykrzyknął Juljan pół-głośno.
Matylda nie traciła ani słowa. Nuda pierzchła.
— Nie tak znów nikczemni, odparł hrabia. Ot, wspomniałem o sobie, aby ci dać żywy przykład. Popatrz na księcia d’Araceli; co parę minut spogląda na swoje Złote Runo; nie może się nasycić rozkoszą że widzi to cacko na swej piersi. Ten biedny człowiek jest, w istocie, anachronizmem. Sto lat temu, Złote Runo było zaszczytem, ale wówczas przeszłoby wysoko nad jego głową. Dziś, między ludźmi z urodzeniem, trzeba być takim Aracelim, aby się zeń czuć dumnym. Wywieszałby całe miasto, aby je dostać.
— Za tę cenę je dostał? spytał Juljan wzruszony.
— Niezupełnie, odparł chłodno Altamira; ot, kazał może wrzucić do rzeki ze trzydziestu bogatych właścicieli, którzy uchodzili za liberałów.
— Co za potwór! dorzucił Juljan.
Panna de la Mole, która przechyliła głowę z najżywszem zainteresowaniem, była tak blisko niego, że piękne jej włosy dotykały niemal ramienia Juljana.
— Jesteś bardzo młody! odparł Altamira. Mówiłem ci, że mam siostrę w Prowancji; jest jeszcze ładna, dobra, łagodna, wzorowa matka, obowiązkowa, nabożna bez dewocji.
— Do czego on zmierza? myślała panna de la Mole.
— Żyje szczęśliwie, ciągnął hrabia Altamira; tak samo żyła i w 1815. Ukrywałem się wówczas u niej, w majątku jej koło Antibes; otóż, dowiedziawszy się o straceniu Neya, zaczęła tańczyć!
— Czy podobna? rzekł Juljan osłupiały.
— Zaciekłość partyjna! odparł Altamira. W XIX wieku niema już prawdziwych namiętności; dlatego Francuzi się tak nudzą. Praktykują największe okrucieństwa, ale bez okrucieństwa.
— Tem gorzej! rzekł Juljan; kiedy się popełnia zbrodnie, trzebaż bodaj czynić to z przyjemnością; to tylko jest w nich dobrego, i jedynie w ten sposób można je potrosze usprawiedliwić.
Panna de la Mole, zapominając zupełnie o etykiecie, wcisnęła się prawie między Juljana a Altamirę. Brat, którego trzymała pod ramię, przyzwyczajony jej ulegać, rozglądał się, jakgdyby się zatrzymał z powodu tłoku.
— Masz słuszność, rzekł Altamira; wszystko się dziś robi bez przyjemności, bez świadomości, nawet zbrodnie. Mógłbym ci wskazać na tym balu jakich dziesięciu ludzi, którzy przed sądem boskim staną jako mordercy. Zapomnieli o tem, i świat również! Wielu z nich wzrusza się do łez na widok psa który złamie nogę. Kiedy się ich odprowadza na wieczny spoczynek na Père-Lachaise, jakiś mówca obwieszcza, że jednoczyli wszystkie cnoty szlachetnych rycerzy, i opowiada o wielkich czynach ich praszczura, kędyś za Henryka IV. Jeśli, mimo uczynności księcia Araceli, nie powieszą mnie i jeśli będę kiedy cieszył się swoim majątkiem w Paryżu, zaproszę cię na obiad z jakim dziesiątkiem morderców, powszechnie szanowanych i wolnych od wyrzutów sumienia. My dwaj, na tym obiedzie, będziemy jedyni ludzie bez plamy krwi; ale ja będę przedmiotem wzgardy, prawie nienawiści, jako krwiożerczy potwór i jakobin, ty zaś poprostu jako człowiek z ludu, intruz w wykwintnem towarzystwie.
— Najzupełniejsza prawda, rzekła panna de la Mole.
Altamira popatrzył na nią zdumiony; Juljan nie raczył spojrzeć.
— Zauważ, że rewolucja, na której czele się znalazłem, ciągnął hrabia, zawiodła jedynie dlatego, że nie chciałem strącić paru głów, ani też rozdzielić między naszych stronników kilku miljonów, znajdujących się w kasie, od której miałem klucz. Król, który pała dziś żądzą powieszenia mnie, a który, przed buntem, nazywał mnie po imieniu, dałby mi wielką wstęgę swego orderu, gdybym był strącił te głowy i rozdał te pieniądze; wówczas osiągnąłbym choć połowę celu i kraj mój miałby bodaj jakąś konstytucję... Tak toczy się świat: to partja szachów...
— Wówczas, wykrzyknął Juljan z płomieniem w oku, nie umiał pan grać; dziś...
— Strąciłbym te głowy, chcesz powiedzieć, i nie byłbym żyrondystą, jak mi to kiedyś dałeś do zrozumienia?... Odpowiem ci, rzekł Altamira smutnie, wówczas kiedy zabijesz człowieka w pojedynku, co jest jeszcze mniej szpetne niż oddać go w ręce kata.
— Na honor! rzekł Juljan, kto chce osiągnąć cel, godzi się na środki; gdybym, zamiast być niczem, miał jakąś władzę, kazałbym powiesić trzech ludzi aby ocalić czterech.
Oczy jego wyrażały ogień przekonania oraz wzgardę dla pospolitych sądów ludzkich; spotkał się z oczami panny de la Mole stojącej tuż obok, i pogarda ta, miast zmienić się w wyraz uprzejmy i dworny, jakgdyby zdwoiła się jeszcze.
Dotknęło ją to, ale nie było już w jej mocy zapomnieć Juljana; oddaliła się z urazą, pociągając za sobą brata.
— Muszę się napić ponczu i dużo tańczyć, rzekła sobie; postaram się wybrać najświetniejszego partnera i zrobić furorę. Wybornie, oto ów sławny impertynent, hrabia de Fervaques. Przyjęła zaproszenie, zaczęli tańczyć.
— Pokaże się, myślała, kto ma ostrzejszy języczek; ale, aby sobie zadrwić z hrabiego, muszę go rozgadać. Niebawem, reszta tancerzy udawała tylko że tańczy kontredansa: nie chcieli stracić ani jednej z ciętych replik Matyldy. De Fervaques mięszał się; znajdując jedynie gładkie słówka w miejsce myśli, nadrabiał minami; Matylda, podrażniona poprzedniem zajściem, dopiekała mu okrutnie i zrobiła sobie wroga. Tańczyła do rana, wreszcie opuściła bal śmiertelnie znużona. Ale, w powozie, resztka sił, jakie w niej jeszcze zostały, obróciła się przeciw niej: uczuła się smutna i nieszczęśliwa. Juljan wzgardził nią, ona zaś nie mogła nim gardzić.
Juljan był w zachwycie. Bezwiednie upojony muzyką, kwiatami, pięknością kobiet, wykwintem, a zwłaszcza, ponad wszystko inne, swoją wyobraźnią, która roiła o odznaczeniach dla niego a wolności dla całego świata, rzekł do hrabiego: — Co za piękny bal! Niczego tu nie brak.
— Brak myśli, odparł Altamira.
I fizjognomja jego wyrażała ową wzgardę, która jest tem dotkliwsza, im bardziej maskowana grzecznością.
— Wszak pan tu jesteś, hrabio. Czy to nie jest myśl, i to myśl w stanie buntu?
— Jestem tu dla mego nazwiska. Ale wasze salony nienawidzą myśli. Trzeba, aby była na wyżynie piosenki z wodewilu: wówczas może liczyć na nagrodę. Ale człowiek który myśli, którego słowa tchną energją, świeżością, nazywa się tu cynikiem. Czyż nie tym przydomkiem jeden z sędziów ochrzcił Couriera? Wtrąciliście go do więzienia, wraz z Bérangerem. Wszystko co się u was wznosi nieco wyżej duchem, Kongregacja oddaje na pastwę policji, z aprobatą wykwintnego świata. Tak, wasze zmurszałe społeczeństwo ceni przedewszystkiem pozory. Nie wzniesiecie się nigdy ponad junactwo: będziecie mieli Muratów, nigdy Waszyngtonów. Widzę we Francji jedynie próżność. Człowiek myślący samodzielnie, łatwo się może wyrwać z czem nieostrożnem: cóż za hańba dla gospodarza domu!
Przy tych słowach, kareta hrabiego, który odwoził Juljana, zatrzymała się przed pałacem. Juljan oczarowany był spiskowcem. Altamira powiedział mu wielki komplement, widocznie z głębokiego przekonania: Pan nie posiadasz lekkości francuskiej, rozumiesz znaczenie użyteczności.
Przypadkowo, przed dwoma dniami, Juljan widział tragedję Kazimierza Delavigne Marino Faliero. Czy Izrael Bertuccio nie miał więcej charakteru niż wszyscy ci szlachetni Wenecjanie? powiadał sobie nasz zbuntowany plebejusz; a jednak, to są ludzie, których szlachectwo sięga roku 700, na wiek przed Karolem Wielkim, gdy najwyższa śmietanka z balu księcia de Retz ledwo, ledwo zdołałaby się wywieść z XIII wieku. I ot! pośród tej szlachty weneckiej, tak wielkiej przez swe urodzenie, wraża się w pamięć jedynie Izrael Bertuccio.
Rewolucja niweczy wszystkie tytuły dane przez kaprys społeczny. Wówczas, człowiek zdobywa sobie poprostu to stanowisko, jakie mu daje jego odwaga wobec śmierci. Nawet inteligencja jednostki traci swą władzę.
Czem byłby dziś Danton, w tym wieku Valenodów i Rênalów? nawet nie byłby podprokuratorem... Co mówię? zaprzedałby się Kongregacji, byłby ministrem; bo ostatecznie ten wielki Danton kradł. Mirabeau także się sprzedał. Napoleon ukradł miljony we Włoszech, inaczej byłby osiadł na mieliźnie nędzy, jak Pichegru. Jeden La Fayette nie kradł nigdy. Czyż więc trzeba kraść, trzeba się sprzedawać? myślał Juljan. Pytanie to stanęło w poprzek rozumowań. Resztę nocy spędził na czytaniu dziejów Rewolucji.
Nazajutrz, pisząc listy w bibljolece, myślał jeszcze o rozmowie z hrabią Altamira.
— W istocie, powiadał sobie po długiem dumaniu, gdyby hiszpańscy liberałowie związali z sobą lud wspólnictwem zbrodni, nie wymiecionoby ich tak łatwo. To były zarozumiałe i gadatliwe dzieci... jak ja! wykrzyknął nagle Juljan, budząc się jakby ze snu. Cóż zdziałałem takiego, coby mi dawało prawo sądzić tych nieboraków, którzy bądź co bądź raz w życiu odważyli się działać? Jestem jak człowiek, który, wstając od stołu, powiada: Jutro nie będę jadł obiadu; co mi nie przeszkodzi być silnym i rzeźkim jak dziś. Kto wie, czego doznaje człowiek w pół drogi do wielkiego czynu?...
Te górne myśli zmąciło niespodziane zjawienie panny de la Mole, która weszła do bibljoteki. Juljan był tak przepełniony podziwem dla wielkości Dantona, Mirabeau, Carnota, którzy umieli nie dać się pokonać, że wzrok jego zatrzymał się na pannie de la Mole zupełnie bez myśli: nie ukłonił się jej, nie widział jej prawie. Skoro wreszcie wielkie jego oczy, tak szeroko rozwarte, spostrzegły jej obecność, zgasły nagle. Panna de la Mole zauważyła to z goryczą.
Napróżno poprosiła go o Historję Francji Vély’ego, umieszczoną na najwyższej półce, co zniewoliło Juljana do sięgnięcia po drabinkę. Juljan wszedł na drabinę, znalazł tom, oddał go pannie, jeszcze nieprzytomny. Odnosząc drabinę uderzył w pośpiechu łokciem w szybę bibljotecznej szafy; brzęk szkła obudził go wreszcie. Zaczął skwapliwie przepraszać pannę de la Mole; chciał być grzeczny, ale był tylko grzeczny. Matylda widziała wyraźnie że zaszła go nie w porę i że wolałby zostać ze swemi myślami niż z nią rozmawiać. Popatrzywszy nań długo, odeszła zwolna. Juljan spoglądał za odchodzącą. Z przyjemnością stwierdził kontrast między prostotą jej stroju a wczorajszym wykwintem. Różnica fizjognomji była równie uderzająca. Młoda dziewczyna tak wyniosła na balu, miała w tej chwili wzrok niemal błagalny. — Tak, myślał Juljan, ta czarna suknia jeszcze lepiej uwydatnia jej kibić. Postawę ma królewską, ale czemu jest w żałobie? Jeśli spytam kogo o to, może znów popełnię niezręczność?
Juljan ochłonął zupełnie. Muszę odczytać wszystkie listy pisane dziś rano: Bóg wie, ile znajdę nonsensów! Gdy, zmuszając się do uwagi, czytał pierwszy list, usłyszał szelest jedwabnej sukni; obrócił się żywo: panna de la Mole stała o dwa kroki i śmiała się. To ponowne wtargnięcie podrażniło Juljana.
Matylda uczuła wyraźnie, że jest niczem dla tego chłopca; śmiechem chciała pokryć zakłopotanie, co jej się też udało.
— Widzę, że pana zaprząta coś bardzo zajmującego, panie Sorel. Czy nie jaka ciekawa anegdota, tycząca spisku, któremu Paryż zawdzięcza obecność hrabiego Altamira? Niech mi pan powie o co chodzi, straszniem ciekawa: będę dyskretna, przysięgam!
Zdziwiła się sama, słysząc własne słowa. Jakto! ona błaga domownika! Zakłopotanie jej wzrosło, dodała lekko:
— Co mogło z pana, zazwyczaj tak zimnego, uczynić istotę natchnioną, coś nakształt proroka z Michała Anioła?
To niedyskretne pytanie, raniąc Juljana głęboko, wtrąciło go z powrotem w niepoczytalność:
— Czy Danton dobrze zrobił że kradł? rzekł gwałtownie z coraz dzikszym wyrazem. Czy rewolucjoniści w Piemoncie, w Hiszpanji, powinni byli wciągnąć lud do zbrodni? oddać ludziom, nawet niegodnym, rangi, ordery? czy ludzie, którzyby przywdziali te ordery, nie musieliby się lękać powrotu króla? czy należało wydać skarb w Turynie na grabież? Słowem, pani, rzekł zbliżając się ze straszną twarzą, czy człowiek, który chce wygnać z ziemi głupotę, zbrodnię, powinien przejść jak burza i zadawać ciosy na oślep?
Matylda zlękła się, nie mogła wytrzymać jego spojrzenia, cofnęła się. Popatrzała nań chwilę; następnie, wstydząc się swego lęku, lekkim krokiem wyszła z pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.