Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Twoja woda nie chłodzi, rzekł spragniony genjusz. — Jestto wszelako najchłodniejsze źródło w całem Diaz-Bekir.
Pellico.
Jednego dnia, Juljan wracał z uroczej wioski Villequier, nad Sekwaną. Pan de la Mole interesował się tym majątkiem, ponieważ, ze wszystkich jego posiadłości, ta jedna należała do słynnego Bonifacego de la Mole. Juljan zastał w pałacu margrabinę z córką: przybyły właśnie z Hyères.
Juljan stał się już skończonym dandysem i Paryżaninem. Przywitał pannę de la Mole ozięble. Zdawał się zgoła nie pamiętać czasów, kiedy go tak wesoło wypytywała o szczegóły upadku z konia.
Pannie de la Mole wydał się wyższy i bledszy. Postawa jego, wzięcie, nie miały nic prowincjonalnego; rozmowa natomiast trąciła jeszcze nadmierną powagą, była zbyt rzeczowa. Mimo tego racjonalizmu, nie było w nim nic płaskiego; czuło się tylko, że ten młody człowiek jeszcze zbyt wiele rzeczy bierze serjo. Ale czuło się zarazem, że jestto człowiek zdolny poprzeć to co mówi.
— Brak mu lekkości, ale nie sprytu, rzekła panna de la Mole, żartując z ojcem z krzyża który wyrobił Juljanowi. Norbert prosi cię o krzyż przez półtora roku, a przecież to jest la Mole!...
— Tak, ale Juljan ma nieoczekiwane koncepty; rzecz która owemu la Mole nie trafiła się nigdy.
Oznajmiono księcia de Retz.
Matyldę ogarnęło niezwyciężone ziewanie; odnajdywała starożytne złocenia i gości ojcowskiego salonu. Widziała z góry przenudny obraz życia, jakie ją czeka w Paryżu. A w Hyères żałowała Paryża!
Mam dziewiętnaście lat! myślała: to wiek szczęścia, mówią wszystkie te dudki o złoconych brzegach. Spojrzała na dziesiątek tomów z nowemi poezjami, nagromadzonych, w czasie jej nieobecności, na konsoli w salonie. Na swoje nieszczęście, miała więcej rozumu od pp. de Croisenois, de Caylus, de Luz, i innych przyjaciół. Wyobrażała sobie wszystko, co jej powiedzą o pięknem niebie Prowansji, o poezji, Południu, etc., etc.
Piękne oczy, w których odbijał się wyraz nudy i, co gorsza, zwątpienia o możliwości zabawy, zatrzymał się na Juljanie. — Ten przynajmniej jest nieco inny.
— Panie Sorel, rzekła owym jasnym, ostrym głosem, nie mającym nic kobiecego, którym wszelako posługują się kobiety z wielkiego świata: panie Sorel, czy pan będzie dziś na balu u księcia de Retz?
— Pani, nie miałem zaszczytu być przedstawionym księciu. (Zdawałoby się, że te słowa i ten tytuł ranią usta dumnego plebejusza).
— Zalecił memu bratu aby pana przyprowadził; niech pan przyjdzie, opowie mi pan coś o Villequier; jest projekt, aby się tam wybrać na wiosnę. Chciałabym wiedzieć, czy zamek jest możliwy do mieszkania i czy okolica w istocie tak piękna jak mówią. Tyle jest rzeczy przechwalonych!
Juljan milczał.
— Niech pan przyjdzie na bal z bratem, dodała oschle.
Juljan skłonił się. Zatem, nawet na balu, mam obowiązek składać raporty wszystkim członkom rodziny! Czyż nie jestem płatnym rządcą? (Zły humor Juljana wzrastał). Kto wie jeszcze, czy to, co powiem pannie, nie będzie krzyżowało zamiarów ojca, matki. To istny dwór udzielnego księcia. Trzebaby być zupełnem zerem, a mimo to dogodzić wszystkim.
Niesympatyczna dziewczyna! myślał patrząc za oddalającą się panną, którą matka wezwała aby ją przedstawić paru przyjaciółkom. Przesadza każdą modę; suknia spada jej z ramion; jest jeszcze bledsza niż przed podróżą... Cóż za bezbarwne włosy, tak nieprawdopodobnie jasne, rzekłby kto iż światło przechodzi przez nie nawskroś... Co za duma w ukłonie, w spojrzeniu! cóż za ruchy królowej!
Panna de la Mole skinęła na brata w chwili gdy opuszczał salon.
Hrabia Norbert zbliżył się do Juljana.
— Drogi Sorel, rzekł, czy chce pan, abym cię wziął z sobą o północy na bal do księcia de Retz? polecił mi wyraźnie, bym pana przyprowadził.
— Wiem dobrze, komu jestem winien tyle łaski, rzekł Juljan kłaniając się do ziemi.
W przystępie złego humoru, nie mogąc znaleźć nic do zarzucenia uprzejmemu a nawet serdecznemu tonowi Norberta, zaczął nicować własną odpowiedź. Wydała mu się uniżona.
Przybywszy na bal, Juljan zdumiał się wspaniałością pałacu Retzów. Nad wjazdem rozpięty był olbrzymi namiot z karmazynowej materji usianej złotemi gwiazdami: nie można sobie wyobrazić nic wytworniejszego. Pod tym namiotem, dziedziniec zmienił się w gaj pomarańcz oraz kwitnących oleandrów. Ponieważ doniczki były starannie zakopane, zdawało się że oleandry i pomarańcze wyrastają z ziemi. Droga którą wjeżdżały powozy, wysypana była piaskiem.
Całość wydała się naszemu parafjaninowi niesłychana. Nie miał pojęcia o takiej wspaniałości; w jednej chwili, rozbujana jego wyobraźnia zapomniała o wszystkich kwasach. W powozie, kiedy jechali na bal, Norbert był wesół, on zaś widział wszystko czarno; ledwie wjechali w dziedziniec, role zmieniły się.
Norbert był wrażliwy jedynie na kilka szczegółów, których, wśród takich przepychów, niepodobna było dociągnąć do całości. Szacował w myśli cenę każdej rzeczy, i, w miarę jak dochodził do pewnej cyfry, Juljan zauważył że staje się niemal zazdrosny i markotny.
Co się tyczy Juljana, wszedł do pierwszej sali zachwycony, pełen podziwu i prawie wylękły ze wzruszenia. Przy drzwiach do drugiej sali tłoczono się tak, że niepodobna było posuwać się naprzód. Dekoracja tej wielkiej sali odtwarzała Alhambrę w Grenadzie.
— Niema co, trzeba przyznać, że to królowa balu, mówił jakiś młody elegant z wąsikami, którego łokieć wbijał się w pierś Juljana.
— Panna Fourmont, która całą zimę była najpiękniejsza, odparł sąsiad, czuje że zeszła na drugi plan: popatrz, jaką ma minę.
— W istocie, stara się być piękna za wszelką cenę. Patrz, patrz na ten luby uśmiech, z jakim tańczy w kontredansie swoje solo. Na honor, to nieopłacone.
— Panna de la Mole czuje doskonale swój tryumf, ale umie nad nim panować. Rzekłbyś, że boi się podobać temu z kim rozmawia.
— Brawo! to wysoka szkoła.
Juljan czynił daremne wysiłki aby ujrzeć tę czarującą kobietę; gromadka wyższych od niego mężczyzn zasłaniała mu widok.
— Wiele jest kokieterji w tem szlachetnem umiarkowaniu, podjął młodzian z wąsikami.
— A te wielkie, niebieskie oczy, które się opuszczają tak wolno, w chwili gdy tuż, tuż, miały się zdradzić, dodał sąsiad. Na honor, bardzo sprytnie.
— Patrz, jak piękna Fourmont wygląda przy niej pospolicie, rzekł trzeci.
— Ten skromny wyraz oczu mówi: Ileż uroków rozwinęłabym dla pana, gdybyś był godny mnie!
— A kto może być godny boskiej Matyldy? rzekł pierwszy; jakiś panujący książę, piękny, rozumny, przystojny, bohaterski, i mający nie więcej niż dwadzieścia lat.
— Syn naturalny cara rosyjskiego... któremu, na intencję tego małżeństwa, wykrojonoby jakie księstwo, — albo poprostu hrabia de Thaler, ze swą miną przebranego parobka...
Zrobiło się miejsce koło drzwi, Juljan mógł wejść.
— Skoro uchodzi za takie cudo w oczach tych lalusiów, warta jest aby się jej przyjrzeć. Zrozumiem, co jest doskonałością w oczach tych ludzi.
Gdy jej szukał wzrokiem, Matylda spojrzała na niego. — Obowiązek mnie woła, rzekł sobie Juljan; ale zły humor wyładował się tylko w tem wyrażeniu. Posunął się wiedziony ciekawością; silnie wycięta suknia Matyldy zabarwiła tę ciekawość uczuciem przyjemności, co prawda w sposób mało pochlebny dla jej miłości własnej. — Świeża jest, pomyślał. Kilku młodych ludzi — Juljan poznał tych których rozmowie przysłuchiwał się we drzwiach — znajdowało się między nim a Matyldą.
— Pan spędził w Paryżu całą zimę, rzekła; prawda że to najpiękniejszy bal w tym roku?
Nie odpowiedział.
— Ten kadryl pomysłu Coulona doprawdy prześliczny; i odtańczony znakomicie.
Młodzi ludzie obrócili się, aby ujrzeć kto jest ów szczęśliwiec, z którego margrabianka chce koniecznie wycisnąć odpowiedź. Odpowiedź nie była zachęcająca.
— Nie mogę sądzić o tem, pani; życie spływa mi przy biurku; to pierwszy tak wspaniały bal który oglądam.
Młodzi ludzie z wąsikami osłupieli ze zgorszenia.
— Jest pan filozofem, panie Sorel, podjęła panna żywiej; patrzysz na te bale, festyny, jak mędrzec, jak Jan Jakób Rousseau. Szaleństwa te raczej dziwią cię niż pociągają.
Jedno słowo ugodziło wyobraźnię Juljana i wypędziło z jego serca wszelką iluzję. Usta jego przybrały wyraz przesadnej może wzgardy.
— Jan Jakób jest dla mnie głupcem, kiedy sili się wyrokować o wielkim świecie; nie rozumiał go i mierzył go duszą lokaja i parwenjusza.
— Stworzył Umowę Społeczną, rzekła Matylda ze czcią.
— Głosząc republikę i obalenie monarchji, parwenjusz ten pijany jest ze szczęścia, jeżeli jaki książę raczy zmienić kierunek poobiedniej przechadzki, aby odprowadzić któregoś z jego przyjaciół[1].
— Ach, tak, książę de Luxembourg w Montmorency, odprowadzający pana Coindet w stronę Paryża... podchwyciła panna de la Mole z przyjemnością i upojeniem pierwszych rozkoszy erudycji. Była pijana swą wiedzą, coś jak członek Akademji, który odkrył istnienie króla Feretrjusza. Oko Juljana pozostało przenikliwe i surowe. Matylda miała chwilę entuzjazmu; chłód partnera oblał ją zimną wodą. Zdumiała się; zwykle to ona działała w ten sposób na drugich.
W tej chwili, margrabia de Croisenois zbliżył się skwapliwie do panny de la Mole. Zatrzymał się na chwilę o trzy kroki, nie mogąc się przedostać. Patrzał na nią, uśmiechając się z tej przeszkody. Obok niego stała młoda margrabina de Rouvray, kuzynka Matyldy. Wspierała się na ramieniu męża, którego zaślubiła dopiero przed trzema tygodniami. De Rouvray, również bardzo młody, promieniał szczęściem człowieka, który, zawarłszy małżeństwo z konwenansu, sklecone przez dwóch rejentów, znalazł w żonie doskonałą piękność. De Rouvray miał zostać księciem po śmierci wiekowego stryja.
Gdy margrabia de Croisenois, nie mogąc przebić tłumu, patrzał na Matyldę z roześmianą twarzą, ona wiodła swemi wielkiemi oczami koloru nieba po nim i po jego sąsiadach. Czy może być coś pospolitszego niż ta cała grupa! Ten Croisenois chciałby mnie zaślubić; jest grzeczny, dworny, doskonale wychowany, jak de Rouvray. Ci panowie byliby bardzo mili, gdyby nie byli tak straszliwie nudni. On także będzie mnie prowadził na bal z tą ograniczoną i zadowoloną z siebie miną. W rok po ślubie, mój powóz, konie, suknie, zamek o dwadzieścia mil od Paryża, wszystko to będzie tak wytworne jak tylko może być; wszystko co trzeba aby doprowadzić do rozpaczy jakąś parwenjuszkę, taką hrabinę de Roiville naprzykład; a potem?...
Matylda nudziła się już w wyobraźni. Margrabia de Croisenois zdołał do niej dotrzeć i zagadnął ją; ale, pogrążona w zadumie, nie słyszała. Szmer jego słów mięszał się z gwarem balu. Wiodła machinalnie okiem za Juljanem, który oddalił się z twarzą pełną szacunku, ale dumną i niechętną. W kącie, zdala od krążącego tłumu, ujrzała hrabiego Altamira, skazanego na śmierć w ojczyźnie, znanego już czytelnikowi. Za Ludwika XIV, jakaś jego krewniaczka zaślubiła księcia Conti; wspomnienie to ubezpieczało go nieco przeciw policji Kongregacji.
— Tylko skazanie na śmierć wyróżnia człowieka od innych: to jedyna rzecz, której się nie da kupić. Ba, mimowoli urodziłam paradoks! szkoda, że mi nie przyszedł do głowy wówczas, kiedym go mogła z honorem spożytkować. Matylda miała zbyt wiele smaku, aby wsuwać w rozmowę dowcip ukuty zawczasu; ale miała też nadto próżności, aby nie podziwiać samej siebie. Wyraz zadowolenia spłoszył z jej twarzy wrażenie nudy. Margrabia de Croisenois, który ją ciągle zabawiał, przypisał sobie ten rezultat i podwoił wymowę.
Co mógłby najsurowszy krytyk zarzucić temu konceptowi? myślała Matylda. Odpowiedziałabym mu tak: Tytuł barona, wicehrabiego, można kupić; order dostaje się; brat właśnie go dostał, a cóż takiego zrobił? stopień, — można uzyskać. Dziesięć lat służby, lub pokrewieństwo z ministrem wojny, i ot, jest się majorem jak Norbert. Wielki majątek!... to jeszcze najtrudniejsze, tem samem najbardziej godne uwagi. Zabawne! to zupełnie przeciwnie niż powiadają książki... Ba! majątki można zdobyć żeniąc się z córką Rotszylda.
Stanowczo, mój aforyzm jest głęboki. Wyrok śmierci, to jedyna rzecz o którą nikomu nie przyszło na myśl się ubiegać.
— Zna pan hrabiego Altamira? spytała pana de Croisenois.
Wyglądała na osobę tak nieobecną duchem i pytanie to miało tak mało związku z tem co biedny margrabia prawił jej od pięciu minut, iż grzeczny kawaler zmięszał się. Był to wszakże rozumny człowiek, i zażywający wielkiej opinji w tej mierze.
— Matylda jest nieco ekscentryczna, pomyślał, to wada: ale pozatem małżeństwo z nią daje tak piękną pozycję! Nie wiem jak on to robi, ten stary la Mole; ale to fakt, że ma kapitalne stosunki we wszystkich partjach: ten człowiek nie zatonie. Zresztą, ta ekscentryczność Matyldy może uchodzić za głębię, za duszę. Przy urodzeniu i majątku, dusza nie jest śmiesznością; owszem, przynosi zaszczyt! Matylda posiada zresztą, o ile zechce, to połączenie dowcipu, rozumu i ironji, które stanowią najwyższy urok rozmowy...
Ponieważ trudno jest robić dobrze dwie rzeczy naraz, margrabia odpowiadał bezmyślnie, jakby wydając lekcję:
— Któż nie zna poczciwego Altemira? I opowiedział historję jego nieudanego, śmiesznego, niedorzecznego spisku.
— Bardzo niedorzeczne, rzekła Matylda, jakby do samej siebie, ale w tem był czyn. Chcę widzieć człowieka; przedstaw mi go pan, rzekła do zgorszonego margrabiego.
Hrabia Altamira był jednym z najzagorzalszych wielbicieli dumnej i wzgardliwej urody panny de la Mole; była to, jego zdaniem, jedna z najpiękniejszych kobiet w Paryżu.
— Jakażby ona była piękna na tronie! rzekł do pana de Croisenois; i pozwolił się zaprowadzić bez oporu.
Nie brak w świecie ludzi, którzy chcieliby wpoić w przekonanie, że niema nic równie niesmacznego niż spisek w XIX wieku; to trąci jakobinizmem. A cóż może być szpetniejszego niż jakobinizm nieudany?
Spojrzenie, jakie Matylda wymieniła z panem de Croisenois, żartowało sobie nieco z Altamiry; ale słuchała go z przyjemnością.
Spiskowiec na balu, to ładny kontrast, myślała. Altamira, ze swym bujnym czarnym wąsem, wydał się jej podobny do spoczywającego lwa; ale spostrzegła niebawem, że duszę jego wypełniało tylko jedno: użyteczność, podziw dla użyteczności.
Wyjąwszy tego co mogło dać jego krajowi parlament i konstytucję, młody hrabia nic nie uważał za godne swej uwagi. Opuścił z przyjemnością Matyldę, najładniejszą kobietę na balu, bo ujrzał wchodzącego peruwiańskiego generała. Zwątpiwszy o Europie takiej jak ją urządził Metternich, biedny Altamira pocieszał się myślą, że Stany Zjednoczone, wzmógłszy się w potęgę i w siłę, zdołają zwrócić Europie wolność, którą im przesłał Mirabeau[2].
Tłum elegantów z wąsikami otoczył Matyldę. Spostrzegła, że nie oczarowała Altamiry i czuła się dotknięta jego odejściem; widziała, jak czarne oko jego błyszczy podczas rozmowy z generałem. Panna de la Mole spoglądała na młodych Francuzików z ową głęboką powagą, której żadna z jej rywalek nie była zdolna naśladować. Który z nich, myślała, umiałby się narazić na skazanie na śmierć, nawet z najkorzystniejszemi widokami?
To szczególne spojrzenie czarowało dudków, niepokoiło zaś ludzi inteligentnych. Lękali się, że panna wystrzeli nagle jakiem ironicznem słówkiem, na które trudno będzie znaleźć odpowiedź.
Urodzenie daje mnóstwo przymiotów, których brak raziłby mnie: widzę to na Juljanie, myślała Matylda; ale poraża te właściwości duszy które prowadzą na śmierć.
W tej chwili, któś mówił koło niej: Ten hrabia Altamira, to młodszy syn księcia de San-Nazaro-Pimentel; jeden z tych Pimentelów próbował ocalić Konradyna, ściętego w 1268. To jedna z najstarszych rodzin w Neapolu.
Oto, pomyślała Matylda, ładne potwierdzenie mojej zasady: Urodzenie odejmuje siłę charakteru, bez której człowiek nie narazi się na śmierć! Jest mi przeznaczone pleść dziś niedorzeczności. Skoro tedy jestem tylko kobietą jak inne, trzeba tańczyć! Uległa prośbom margrabiego de Croisenois, który od godziny błagał o galopadę. Aby się pocieszyć po niepowodzeniach w filozofji, Matylda chciała być czarująca; pan de Croisenois odszedł upojony.
Ani taniec, ani chęć podobania się jednemu z najprzystojniejszych mężczyzn na Dworze, nic nie zdołało rozerwać Matyldy. Budziła same zachwyty, była królową, widziała to, ale było jej to obojętne.
— Jakże czcze życie wiodłabym z człowiekiem takim jak Croisenois! mówiła sobie, gdy ją odprowadzał na miejsce w godzinę później... Gdzież znajdę przyjemność, dodała smutnie, jeżeli, po pół roku nieobecności, nie znajduję jej na balu, budzącym zazdrość wszystkich kobiet w Paryżu? Otaczają mnie hołdy najwykwintniejszego towarzystwa. Z miasta jest tutaj zaledwie kilku Parów i może paru Juljanów. A mimo to, dodała z rosnącym smutkiem, los mi dał wszystko, ród, majątek, młodość, wszystko wyjąwszy szczęścia!
Najwątpliwsze jeszcze z moich zalet, to te, o których mówiono mi cały wieczór. Inteligencja, wierzę; wyraźnie boją mnie się wszyscy. Skoro odważę się puścić na temat serjo, po pięciu minutach rozmowy dobijają zdyszani, jakby robiąc wielkie odkrycie, do rzeczy którą powtarzam im od godziny. Jestem piękna, mam ten talizman za który pani de Staël byłaby oddała wszystko, a mimo to, faktem jest że umieram z nudów. Czemuż miałabym się mniej nudzić, zmieniwszy swoje nazwisko na tytuł margrabiego de Croisenois?
Boże! dodała niemal bliska płaczu, czyż to nie jest człowiek doskonały? to arcydzieło hodowli naszego wieku; nie można nań spojrzeć, aby natychmiast nie znalazł na zawołanie czegoś miłego, dowcipnego; jest odważny... Szczególny jest ten Sorel, pomyślała, i wyraz nudy w jej oczach ustąpił podrażnieniu. Oznajmiłam mu że życzę sobie z nim mówić, i nie raczy się pojawić!