Czerwony Krąg/6
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony Krąg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | The Crimson Circle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Komisarz patrzył na wycinek gazety, leżący przed nim i targał nerwowo wąsy. Inspektor Parr, znający te objawy spoglądał nań ze szczególnem zainteresowaniem.
Był to niski, przysadkowaty mężczyzna. Brakło mu dużo cali do miary normalnej i dziwne było nawet, jakim sposobem mógł pod tym względem zadość uczynić wyraźnym i szczegółowym przepisom władzy policyjnej. Chociaż miał już około lat pięćdziesiąt, na twarzy jego nie było zmarszczek. Zaś twarz nie przejawiała śladu rozumu, ni wykształcenia. Krągłe wyłupiaste oczy, bez wyrazu, podobne były wolim. Duży, mięsisty nos, obwisłe policzki i napoły łysa czaszka dopełniały całości, niepozornej zgoła.
Komisarz podniósł wycinek gazety.
— Posłuchajże pan! — rzekł i przeczytał głośno. Był to artykuł wstępny dziennika „Morning Monitor“, obfitujący w docinki osobiste.
— Poraz drugi już w tym roku ogół został wstrząśnięty do żywego. Zamordowano człowieka znanego powszechnie. Szczegóły tej nowej zbrodni „Czerwonego Kręgu“ znajdą czytelnicy na innem miejscu pisma, tutaj musimy tylko podkreślić z naciskiem, że prezydjum policji jest zupełnie zda się, bezradne w stosunku do tej bandy zbrodniarzy. Inspektor Parr, od roku już wyłącznie tą sprawą zajęty, nie daje nic, prócz nieokreślonych obietnic, które się jakoś wcale nie iszczą. Prezydjum policji powinnoby zostać gruntownie przetrzebione i należałoby weń wprowadzić krew świeżą. Toteż mamy nadzieję, że czynniki odpowiedzialne za rząd kraju nie zawahają się przedsięwziąć tych środków drastycznych, a koniecznych i to jak najprędzej.
— No i cóż pan na to, panie Parr? — spytał pułkownik Morton.
Parr potarł okazały podbródek i nie rzekł nic.
— James Beardmore, — ciągnął dalej z namysłem komisarz — został zastrzelony, po ostrzeżeniu policji, tuż pod swym domem, a morderca znajduje się na wolności. — Jest to już drugi, fatalny fakt, obciążający pana inspektora i wyznaję szczerze, iż mam zamiar działać po myśli propozycji tego dziennika.
Uderzył dłonią po papierze.
— W sprawie poprzedniej dopuściłeś pan do tego, że Derrickowi Yale przypadła cała zasługa pochwycenia mordercy. Przypuszczam, że widujesz się pan z tym detektywem?
Inspektor potwierdził.
— I cóż on powiada?
Parr jął przestępować z nogi na nogę.
— Nagadał mi mnóstwo bredni o jakimś człowieku, cierpiącym na ból zębów.
— Skądże wie o tem? — zapytał komisarz porywczo.
— Rozpoznał ten szczegół na podstawie łuski naboju, znalezionej na ziemi. Nie chcę mieć nic do czynienia z tym psychometrycznym humbugiem...
Komisarz rozparł się w fotelu i westchnął.
— Wydaje mi się, że pan nie chcesz mieć nic do czynienia z żadną użyteczną rzeczą, Mr. Parr. Nie szydź pan z Derricka Yale. Człowiek ten posiada niezwykłe i swoiste zdolności, a to że ich pan nie rozumiesz, nie ujmuje im wcale wartości.
— Nie zechcesz pan chyba twierdzić, panie komisarzu, — odparł skłonny do dysputowania Parr — że człowiek jakiś może na podstawie łuski naboju określić wygląd, cechy i myśli człowieka, który miał ją w ręku. To przecież głupstwo!...
— Niema na świecie głupstw! — rzekł komisarz z powagą. Wiedza psychometryczna już od szeregu lat oddaje znaczne usługi. Istnieją ludzie wraźliwi na pewne odczucia i dokazują niesłychanych rzeczy. Jednym z takich jest właśnie Derrick Yale.
— Był niemal świadkiem mordu! — zauważył Parr. — Wraz z synem ofiary znajdywał się w odległości niespełna stu jardów, a mimo to nie schwytał zbrodniarza.
Komisarz potwierdził skinieniem.
— I panu się także nie udało! — powiedział. — Przed rokiem przedłożyłeś mi pan swój plan opanowania „Czerwonego Kręgu“ i zgodziłem się nań. Zdaje się, obydwaj przywiązywaliśmy zbyt wiele do tego nadziei. Musisz pan spróbować innej metody. Mówię to z przykrością, ale inaczej nie sposób.
Parr milczał przez chwilę. Potem, ku wielkiemu zdumieniu komisarza przysunął sobie krzesło do jego biurka, usiadł nie proszony wcale i rzekł:
— Muszę panu coś powiedzieć, pułkowniku! — oświadczył familjarnie, a z taką powagą, z tak niezwykłym u niego wyrazem twarzy, że komisarz spojrzał nań zdumiony wielce.
— „Czerwony Krąg“ może być przyłapany bardzo łatwo. Przystawię panu jednego po drugim członka tego koła. Ale to nic. Mnie idzie o samą piastę jego, a wówczas poszczególne sprychy pozbawione zostaną wszelkiego znaczenia. Ale na to potrzeba mi znacznie większych pełnomocnictw, niż te, które posiadam obecnie.
— Większych pełnomocnictw żądasz pan? — wykrzyknął komisarz, jakby piorunem rażony. — Cóż to znaczy właściwie?
— Zaraz wyjaśnię!
I wyjaśnił tak dobrze, iż po jego odejściu komisarz siedział długo, pogrążony w zadumie.
Opuściwszy Scotland Yard[1], udał się Mr. Parr przedewszystkiem do pewnego, małego biura w śródmieściu.
Na trzeciem piętrze, w małej ubikacji oczekiwał go Derrick Yale. Trudno było wyobrazić sobie większej różnicy jak ta, która cechowała obu.
Yale przedraźniony, nerwowy, wraźliwy marzyciel i Parr masywny mięsisty, z pozoru niezdolny do własnej myśli.
— Jakże wypadła rozmowa z komisarzem? — zapytał Yale.
— Nie szczególnie! — przyznał Parr ze smutkiem. On ma do mnie jakieś uprzedzenie. Nie wiesz pan z jakiego powodu?
— Nie, natomiast wiem, kim jest pański człowiek cierpiący na ból zębów — powiedział niespodzianie Yale. — Nazywa się Sibly, jest marynarzem, a widziano go nazajutrz w pobliżu domu zamordowanego. Wczoraj — wziął w rękę telegram — został aresztowany za pijaństwo i znaleziono przy nim pistolet szybkostrzelny, który, zdaniem mojem, posłużył do wykonania zamachu. Pamiętasz pan, że kula wyjęta ze zwłok, pochodziła właśnie z tego rodzaju broni.
Parr spoglądał na detektywa z nieopisanem zdumieniem.
— Jakżeś pan to zdołał spenetrować? — spytał.
Derrick Yale zaśmiał się zcicha.
— Nie bardzo ufasz pan moim wnioskom! — powiedział z odcieniem wesołości. — Ale, w chwili wzięcia do rąk łuski naboju ujrzałem przed sobą tego człowieka, jak pana widzę. Wysłałem jednego z ludzi moich na poszukiwanie i oto rezultat! — wskazał telegram.
Mr. Parr wstał, a głębokie zmarszczki zakryły w twarzy jego wszelką cechę dobroduszności.
— Schwytano go tedy, — rzekł spokojnie — radbym jednak wiedzieć, czy on to właśnie pisał.
Dobył z portfelu kawałek papieru, który usiłowano widocznie spalić, gdyż brzegi jego były szczerniałe.
Yale wziął w palce świstek.
— Gdzież pan to znalazłeś? — spytał.
— Znalazłem tę kartkę wczoraj w wiadrze na popiół w domu Beardmora.
Na kartce nagryzmolone były te wyrazy:
Ja sam
Ty sam
Blok B.
Łapówka
— Ja sam... ty sam... — czytał Yale — Blok B.... Łapówka...?
Potrząsnął głową.
— Nie rozumiem! — powiedział, trzymając kartkę na dłoni. — W dodatku ogień zniszczył aurę.
Parr schował papier starannie do portfelu.
— Chciałbym panu jeszcze coś powiedzieć, — dodał — oto był w lesie człowiek, noszący śpiczaste trzewiki i palący cygara. Znalazłem popiół w małem zagłębieniu, a odciski trzewików na grządkach ogrodu.
— W pobliżu domu? — spytał Yale zdumiony.
Grubas potwierdził skinieniem.
— Mojem zdaniem, — powiedział — ktoś chciał przestrzec Beardmora, napisał tę kartkę i po zapadnięciu mroku oddał w domu jego. Starzec przeczytał i spalił potem. Znalazłem to w miejscu, gdzie służba składa popiół.
Zastukano zlekka.
— To Jack Beardmore! — rzekł Yale, półgłosem.
Jack Beardmore znękany był bardzo przejściami dni ostatnich. Kiwnął głową Parrowi i podszedł z wyciągniętą dłonią do Derricka Yale.
— Zapewne niema nic nowego? — spytał, potem zaś zwrócony do Parra dodał: — Byłeś pan wczoraj u nas, Mr. Parr. Czy może jest jakiś ślad?
— Nic, o czemby warto mówić! — przyznał inspektor.
— Byłem u Froyanta, który przebywa w mieście, — powiedział Jack — ale odwiedziny nie dały żadnego rezultatu, bowiem znajduje on się w stanie strasznego zdenerwowania.
Nie przyznał się, że dlatego uważa wizytę za bezcelową, iż nie zastał Talji Drummond. Jeden tylko z obecnych odgadł przyczynę jego rozczarowania.
Derrick Yale opowiedział mu o aresztowaniu, będącem w związku ze zbrodnią.
— Nie sądzę, — powiedział — by można przywiązywać wielkie nadzieje do tego faktu. Jeśli nawet człowiek ten strzelił, to jest on niezawodnie jeno jednem z podrzędnych narzędzi. Dowiemy się, sądzę, jak zawsze, że źle mu się wiodło i został namówiony do morderstwa przez kierownika „Czerwonego Kręgu“. Do ostatecznego rozwiązania równie nam daleko, jak było dotąd.
Wyszli razem z biura na ulicę, oblaną jesiennem słońcem.
Jack miał się widzieć z adwokatem, prowadzącym sprawę spadkową, obaj zaś funkcjonarjusze policji postanowili iść na najbliższy dworzec, skąd chcieli jechać do uwięzionego. Przechodzili właśnie bardzo ożywioną ulicę, gdy Jack krzyknął bezwiednie. Po przeciwległej stronie znajdywał się wielki bank zastawniczy, a z bocznych drzwi, używanych przez klijentów, wyszła w tej właśnie chwili młoda panna.
— Do kroćset! — powiedział Parr bezbarwnym, jak zawsze, tonem:
— Nie widziałem jej już od lat dwu!
Jack spojrzał nań zdumiony.
— Nie widziałeś pan jej już od dwu lat? Czy masz pan na myśli tę młodą damę?
Parr skinął głową i odrzekł spokojnie:
— To jest Talja Drummond, złodziejka i wspólniczka złodziei.