Cztéry wesela/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cztéry wesela |
Podtytuł | Szkic fantastyczny |
Pochodzenie | Szkice obyczajowe i historyczne |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1841 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Blizko drzwi sypialnego pokoju, stała kupa służących — dwónasta, południe zbliżało się, a pan i pani nie wychodzili. Czekali wszyscy ich przebudzenia, dziwując się, że śpią tak długo, żartując z tego snu przeciągnionego.
Na ławce, oczekujący dwaj lokaje, jedna służąca i chłopak młody, którzy rano wrócili z tanów weselnych, aby państwu usłużyć, rozmawiali.
— Ale to dziwo, ozwał się jeden ze starszych zażywając tabaki, i ogromny srébrny zégarek zawieszony na tombakowym łańcużku wyjmując z kamizelki, to dziwo, że śpią tak długo — Jegomość taki ranny ptaszek zawsze.
— I cóż to za dziwo? odpowiedział drugi z pode łba spoglądając na garderobianę, co to za dziwo? Wczoraj tu po północy przyjechali, a toć się i pomęczyli! I znowu spójrzał rad konceptowi, na garderóbnę.
— A Wasan byś tylko zawsze głupstwa gadał ozwała się dziewczyna rumieniąc niby ze wstydu i spuszczając oczy figlarnie. Wasan tylko aby przymawiać. Pójdź precz i nie łaskocz mnie pod rękę, bo dalibóg krzyknę!
— Krzyknij, to się przynajmniéj pobudzą! rzekł stary marszcząc się coraz bardziéj. Mnie się już znudziło czekać tu od ósméj jak sołdatowi na warcie. Południe, w kuchni barszcz, a ja tu siedzę! jak ostatni ciemięga.
Domawiając tych słów ziewnął okropnie i przeciągać się zaczął —
— Pójdź no ty Pawełku, rzekł, posłuchaj pode drzwiami może się już pobudzili, a nie wiedzą, że my tu siedzim i Panna Karolina.
Pawełek wstał z ławki, przeciągnął się niedbale, poszedł ku drzwiom, przechylił się do połowy, nastawił ucha, a po chwili machnąwszy ręką, zawołał stłumionym głosem:
— Ani słychać! Śpią pewnie!
— No, to ja pójdę z Ignacym, przekąszę co tym czasem, rzekł stary, a jeśliby pan przebudziwszy się potrzebował mnie, to ty Pawełku przybież po mnie do kuchni. Słyszysz?
— Dobrze, dobrze, odchodząc od drzwi odpowiedział chłopiec i siadł zaraz koło Panny Karoliny na ławce, przysuwając się blizko, uśmiechając do niéj, łaskocząc, szczypiąc, słowem po swojemu się umizgając. U panów bowiem miłość się wyraża sciśnieniem ręki, u sług łaskotaniem, u chłopów szturchańcami; najwyrazistsza podobno ostatnia, ale pewnie nie najprzyjemniéjsze jéj objawienie —
— U was tam długo tańcowali? spytał Karoliny —
— O! długo, odpowiedziała wdzięcząc się i sznurując dość szerokie choć różowe usta. My także na folwarku tańcowaliśmy długo, mieliśmy muzykę. Ten łotr Maciek, okrutnie mi wczoraj w tańcu na figla nogę podstawił, com padła jak długa, i tak się rozbiłam, że mi dotąd szumi w głowie.
— Łotr! z oburzeniem Pawełek wykrzyknął, ja go kiedyś śpiéwać nauczę, bo to on i mnie zaczepia, ale dam mu, dam takiego dychtu, że popamięta Ruski miesiąc — Mam na niego chrapkę od dawna.
— Oj to dobrze, dobrze, poprawując chustki którą wiatr z Pawełkiem odsłonili byli trochę, odpowiedziała panienka. On już wszystkim we dworze kością stanął. Powiadają że i złodziéj i kartownik i pijanica — A urwis, niech Bóg zachowa. Po nocach zasiada na dziewczęta, straszy, dokazuje. On taki kiedyś oberwie — A! któś przyjechał, Pawle — patrzaj no!
To mówiąc powstała Karolina aby wyjrzéć, za nią Paweł na ganek wyszedł. W ganku stał ojciec Julij i dwóch młodzieży.
— Państwo dawno wstali? spytał Sędzia wchodząc do sieni, wyprostowanego Pawełka.
— Jeszcze nie wstali! odpowiedział Paweł.
— Jeszcze nie? nie? tfu! a toż co? Panie Tytusie, wszak to po dwónastéj — hora canonica — Chyba mój zegarek się śpieszy?
— Po dwónastéj, odpowiedział zagadniony spoglądając na repetjer. Cóż dziwnego. Spoczywają po trudach, dodał z uśmiechem — Nie budźmy, poczekajmy, będą się wstydzić!
— A fe! ja nie będę czekał, rzekł Sędzia uciérając nos z całéj siły. Ty, chłopcze, idź i pootwieraj państwu okiennice. Jak im dzień w oczy zajrzy, to się przeckną. Czy nie naśpią się jeszcze razem. My czekamy, dwónasta, wódki jeszcze nie piliśmy — A co? No — idź mi pootwieraj okiennice.
— Pan się czasem będzie swarzyć —
— Cóż to kpie, kiedy mówię, to rób, słyszysz! On mi reflexje podaje! Możem ja też i od twego pana starszy. No — słyszysz gapiu, chcesz żebym sam poszedł czy co? Mazgaj jeden! Ty drugi, co tam stoisz, pójdź z koczyka wyjm z siedzenia butelki, każ tu przynieść tyrbuszona i kieliszków — A macie vivatowe kieliszki?
— Jest panie, w kredensie.
— No, żwawo, powitamy ich vivatem pode drzwiami, zawołał Sędzia. Stój, stój, nie idź odmykać okiennic — Czekaj, słuchaj! Jak my tu krzykniemy pode drzwiami — Vivat! i kieliszki odrzwi potłuczem, wy po jednemu mazgaje stanąwszy koło okiennic, razem wszystkie otworzycie. Słyszysz! rozumiesz!
— Słycham panie!
— A ty, dodał Sędzia, czy mi dasz dziś kieliszków?
— Ale bo — Jaśnie Panie — bąkał służący, pan mówi że tłuc będzie, to ja — to mnie — bo kredencerz —
— Cóż kredencerz?
— Jak się potłuką to mnie obije kredencerz —
— A! gapiu, czy ja tu czy kredencerz starszy? Idź mi zaraz, przynoś wnet tyrbuszon i kieliszki — Słyszysz?
Nareście za chwilę przyniesiono kieliszki, wszystkie ponadtłukane i powyszczerbiane pozbiérawszy, żeby nie było szkody, gdy je potłuką. Przygotowano wszystko po cichu, żeby przed czasem nie zbudzić państwa młodych, odkorkowano butelki na ganku, szampan zaszumiał w kielichach, zbliżyli się panowie do drzwi, chłopców wyprawiono do okiennic. Raz, dwa, trzy —
Vivat!
Krzyknęli wszyscy, a kieliszki roztrzaskały się odrzwi, okiennice odskoczyły od okien. Sędzia zbliżył się do dziurki i zawołał:
— Dziéń dobry wam dziéci! Co to tak długo śpicie — hę?
Spodziéwał się choć jakiéj takiéj odpowiedzi, ale w pokoju sypialnym cicho było jak w grobie. Wszystkich to nie pomału zdziwiło.
— Tfu! ależ śpią jak kamienie, rzekł Sędzia — I Julka także! Boże mnie skarz, dawniéj, kiedy była panną, to czutka jak wróbel na gałęzi; ledwie co koło niéj zaszelesnęło, tyc — już na nogach. Julko! Panie Hilary! Mości Hilary!
Zaczął bić we drzwi kułakiem, nieszczęściem kawałek szkła rozbitego, z potłuczonego kieliszka, trzymał się na drzewie, Sędzia o niego zranił rękę. Przeklinając zatém sen nowożeńców, zawołał.
— Wysokie tu okna?
— I nie, panie, nie bardzo, jeśli pan chce wleść, to ja mogę ławeczkę przystawić.
— Aha! dobrze!
Sędzia wyszedł na dziedziniec, Pawełek pod oknem sypialnego pokoju, będącém naprzeciw samego łóżka przystawił ławeczkę, ale że ziemia tam była nierówna, ławeczka się chwiała.
— A ty widzę, ozwał się Sędzia, popierając demonstracją sylogizmem kułaka, ty mnie chcesz widzieć na ziemi — Czemu co pod nóżki nie podstawisz?
Ławeczka stała już mocno — Ty, rzekł Sędzia — przytrzymuj ławkę, drugiego zawołaj, żeby mi rękę podał.
Z ciężkiem westchnieniem wgramolił się wreście, potém przyłożył rękę do okna, dla zasłonięcia się od bijącego zewnątrz blasku, spójrzał, popatrzył, parsknął od śmiechu — Co prędzéj zlazł z ławki i chichocząc jeszcze, rzekł do towarzyszów.
— Poczekajmy trochę —
— Cóż tam Pan Sędzia ciekawego zobaczył, rzekł któryś — Ale Sędzia nie mógł odpowiedzieć, tak się śmiał serdecznie. Minął prawie kwadrans, Sędzia już śmiało stuknął do drzwi.
— He! no! czas, już po południu, hora canonica! Cicho! Co to jest? daj sam ławeczkę do okna, znów z pomocą chłopaka, wlazł na nią Sędzia, popatrzał, rozśmiał się głośno, ruszył ramionami i zawołał.
— A dopókiż tego będzie? I zaczął już stukać w okno. Ale mimo śmiechu i hałasu, dwa ciała leżące na łóżku, które się Sędziemu tak śmiészne wydały, ani się ruszyły nawet.
Plunął Sędzia parę razy, kiwnął głową, zlazł z ławki zadumany, zaczął chodzić po ganku, poszedł znów do okna, zastukał — Na próżno — cicho jak wprzódy.
— Ani chybi pomdleli niebożęta! rzekł. I kazał wybić okno, wybito — Stanął na ławeczce, zajrzał, leżą jak leżeli. Przełożył nogę przez okno, szczęściem że krzesło stało z drugiéj strony, stąpił na nie, z niego na ziemię. Był już w sypialni.
Piérwsza rzecz która go uderzyła, był sztylet utkwiony w posadzce. Spójrzawszy nań, cofnął się, zatrzymał i kiwając głową, ostrożnie daléj postąpił. Trącił znów nogą o xiążkę rzuconą na podłodze, mruknął ruszając ramionami.
— Hm! wybrali sobie czas do czytania! Ta Julja, to taka szalona z tém czytaniem — Znów postąpił, ostróżnie, na palcach, powoli; mijał już komin, zobaczył filiżankę z szczątkami jakiegoś napoju stojącą. Że zaś był przyjacielem i znawcą napitków, zbliżył się, powąchał, a nie mogąc dójść co by to było, bo go tylko jakaś woń czosnku zaleciała, mruknął pod nosem.
Łotr, mosanie, zdaje się taki krzepki, a już pokrzepiających lekarstw potrzebuje. Otóż to z tego wszystko, musiało im zaszkodzić! Poszedł daléj. Już tylko o dwa kroki był od łóżka, zbliża się — patrzy — krzyknął wielkim głosem i co tchu nazad wyskoczył oknem. Wszyscy hurmem wpadli do sypialni nowożeńców, wyparto drzwi i okna — krzyk, wrzask, przestrach po całym domu.
Na pościeli ujrzano Julją bladą z rozczochranym włosem, z zamkniętemi oczyma, w jednéj koszuli leżącą, ręce jéj były konwulsyjnie w tył odparte, ściśnięte, sine. Na niéj trup Hilarego uczepiony, w całym godowym ubiorze, bukiecik od fraka, na obnażonych piersiach Julij — usta jego rozwarte, pianą i śliną okryte, zęby ścięte silnie, jakby chciał kąsać przed chwilą. Obejmował Julją, ręce jego wpiły się w jéj boki, na twarzy czarnéj posiniałéj, znać jeszcze było boleść, obłąkanie, zajadłość zwierzęcą, włos miał rozczochrany, suknie starte i potargane łóżko świadczyło, jak okropna na niém odbyła się walka. Jedna poduszka leżała pod głową Julij, druga zmięta i podarta na ziemi, łóżko i pościel i podłogę broczyły plamy czerwone. Na twarzy żony widać jeszcze było wyraz przestrachu, cierpienia, rospaczy: skurczone miała ciało, oczy zamknięte, brwi zmarszczone, usta otwarte — cała była wyprężona konwulsyjnie, i prawie zimna.