Czterdziestu pięciu/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za panem de Loignac, wszedł Militor, powalany i czerwony z gniewu.
— Witam panów — rzekł Loignac — jak uważam, nie źle tu hałasujecie. A!.. a!.. pan Militor, znowu widzę dał powód do sporu, a nos jego cierpi na tem.
— Zapłaci mi za to — mruknął Militor, pokazując pięści panu de Carmainges.
— Dawaj jeść, mości Fournichon!.. — zawołał Loignac, i niech każdy stara się być przyjemnym dla swojego sąsiada, jeżeli to podobna. Od tej chwili, powinniście panowie kochać się jak bracia.
— Hm!... — rzekł Sainte-Maline.
— Miłość bliźniego to rzadka cnota — powiedział Chalabre, zakrywając serwetą swój siwy kaftan, tak, aby mimo wszelkiej obfitości sosów, nie splamił go.
— Kochać się z tak blizka, to trudno — dodał Ernauton; chociaż prawda, że niedawno dopiero jesteśmy razem.
— Patrzcie — zawołał Picorney, któremu jeszcze ciężyły na sercu żarty Birana, mnie wyśmiewają, że nie mam kapelusza, a panu de Monterabeu nic nie mówią za to, że siada do stołu w pancerzu z czasów cesarza Pertinaxa, którego jest potomkiem według wszelkiego prawdopodobieństwa.... Jak to odporna broń wiele znaczy!
Obrażony Monterabeu wstał i rzekł fistułowym głosem:
— Panowie, zdejmuję go i oświadczam to wszystkim, którzy wolą widzieć mię raczej z bronią zaczepną niż odporną.
I majestatycznie odpiąwszy pancerz, skinął na swojego lokaja, grubego, pięćdziesięcio-letniego siwosza, aby się ku niemu zbliżył.
— No, spokojność! spokojność! panowie — powiedział Loignac — siadajmy do stołu.
— Proszę cię, zdejm mi teraz pancerz — rzekł Pertinax do lokaja.
Gruby wziął go w obie ręce.
— A ja — odezwał się po cichu, czy dostanę także jaki posiłek? kaź mi co podać Pertinaxie, bo umieram z głodu.
To wezwanie, mimo całej poufałości swojej, bynajmniej nie zdziwiło tego, do kogo się stosowało.
— Dołożę ku temu wszelkich starań — odpowiedział, lecz dla większej pewności, sam się o tem przekonaj.
— Hm! — markotnie odparł lokaj — to mię wcale nie uspakaja.
— Czy już nie masz nic zgoła przy sobie? — spytał Pertinax.
— W Sens przejedliśmy ostatni nasz talara.
— Ba! to postaraj się cośkolwiek zamienić na pieniądze.
Zaledwie to powiedział, a zaraz na ulicy i następnie na progu oberży dało się słyszeć wołanie:
— „Kupuję stare żelaztwo! kto sprzedaje stare żelaztwo!”
Na to wołanie, pani Fournichon pobiegła ku drzwiom, a jej małżonek pompatycznie ustawiał na stole pierwsze dania.
Kuchnia pana Fournichon musiała być wyborna, sądząc z okazanego jej przyjęcia. Fournichon widząc, że nie poradzi wszystkim komplementom, jakiemi go obsypano, zapragnął podzielić się niemi ze swoją małżonką.
Lecz nadaremnie szukał jej oczami, znikła bowiem.
Wołał więc:
— Cóż ona robi? — i spytał kuchcika widząc, że żona nie wraca.
— A! panie, złoty handel — odpowiedział kuchcik. Sprzedaje wszystko pańskie stare żelaztwo za nowe pieniądze.
— Ale spodziewam się, że ani mój wojenny pancerz, ani też przyłbicę? — zawołał Fournichon rzucając się ku drzwiom.
— E nie, nie — powiedział Loignac, wszakże dekret królewski zabrania sprzedaży broni.
— Nic nie szkodzi, pomyślał Fournichon i pobiegł ku drzwiom.
Małżonka jego wracała z miną tryumfującą.
— No! i cóż ty to? — spytała patrząc na przerażonego męża.
— Oto, ostrzeżono mię, że sprzedajesz broń moję.
— Cóż ztąd?
— A ja nie chcę jej sprzedawać!
— Ba! skoro teraz mamy pokój, lepsze więc dwa nowe rądelki, niż jeden stary pancerz.
— Licho jednak musi iść handel starem żelaztwem, od czasu owego królewskiego dekretu, o którym wspomniał dopiero pan de Loignac — rzekł Chalabre.
— Owszem panie — powiedziała pani Fournichon, kupiec, który tu przyszedł, oddawna mię już namawiał. Ale dzisiaj na honor! nie mogłam mu się dłużej opierać i natychmiast skorzystałam ze sposobności. Dziesięć talarów, panie, to zawsze dziesięć talarów, a stary pancerz, zawsze będzie starym pancerzem.
— Co! dziesięć talarów; tak drogo? — zawołał Chalabre.
I zamyślił się.
— Dziesięć talarów — powtórzył Pertinax rzucając wymowne spojrzenie na swojego lokaja, czy słyszysz panie Samuelu?
Ale Samuela już nie było.
— No proszę! zdaje mi się, że ten kupiec naraża się na szubienicę — rzekł pan de Loignac.
— O! to bardzo uczciwy człowiek, bardzo łagodny i zgodny — odparła pani Fournichon.
— Lecz cóż on robi z tem żelaztwem.
— Sprzedaje na wagę.
— Na wagę? — zarzucił Loignac, a mówisz pani, że ci dał dziesięć talarów, i za cóż to?
— Za stary pancerz i za stary szyszak.
— Przypuszczając, że oba razem zaważą dwadzieścia funtów, to zapłacił pół talara za funt. Krwi boska! — jak mówi pewien mój znajomy — w tem jest jakaś tajemnica.
— Czemuż ja nie mogę trzymać tego poczciwego kupca w moim zamku! — rzekł Chalabre, i aż mu się oczy zaiskrzyły; sprzedałbym mu trzy tysiące centnarów samych hełmów, naramienników i pancerzy.
— Jakto! sprzedałbyś zbroję twoich przodków? — szyderczo spytał Sainte-Maline.
— A! panie — wtrącił Eustachy de Miradoux — źle byś uczynił; to są święte relikwie.
— Ba! — odparł Chalabre — teraz moi przodkowie sami są relikwiami, i już tylko modlitwy potrzebują.
Burgundzkie wino coraz bardziej ożywiało ucztę, bo pan Fournichon postarał się o korzenne zaprawy, które zaostrzały pragnienie.
Głosy podniosły się o oktawę wyżej, talerze dzwoniły, głowy napełniały się wyziewami, wśród których każdy gaskończyk wszystko widział w różowym kolorze, wyjąwszy Militora, który myślał o swoim upadku i pana de Carmainges, który myślą! o swoim paziu.
— Mamy tu wielu wesołych — rzekł Loignac do swego sąsiada, którym właśnie był Ernauton, ale nie wiedzą dlaczego są weseli.
— I ja również nie wiem — odpowiedział Carmainges — chociaż, prawda, że stanowię wyjątek i bynajmniej nie jestem wesoły.
— Źle pan czynisz — odparł Loignac — należysz bowiem do rzędu osób, dla których Paryż jest złotą kopalnią, rajem zaszczytów, światem pomyślności.
Ernauton wstrząsnął głową.
— Obaczymy! obaczymy!
— Nie żartuj ze mnie, panie de Loignac, — rzekł — a że zdajesz się trzymać w twem ręku wszelkie sprężyny, które po większej części poruszają nami, uczyń mi przynajmniej tę łaskę i nie obchodź się z vice hrabią Ernautonem de Carmainges, jak z drewnianą lalką.
— Wyświadczę ci jeszcze inną łaskę, panie vice-hrabio — grzecznie kłaniając się, rzekł Loignac — zaraz na pierwszy rzut oka odróżniłem pana pomiędzy innemi, pana, który masz tak dumne i zarazem łagodne spojrzenie, oraz tego drugiego młodzieńca ze spojrzeniem przebiegłem i ponurem.
— Któregóż to?
— Pana de Sainte-Maline.
— I jakaż jest przyczyna tego odróżnienia, panie, jeżeli to pytanie nie jest dowodem zbyt wielkiej ciekawości z mojej strony?
— To, że znam pana i nic więcej.
— Pan znasz mię? — rzekł zdziwiony Ernauton.
— Pana i jego; jego i wszystkich tu obecnych.
— Dziwna rzecz.
— Tak, ale potrzebna.
— Dlaczego potrzebna?
— Ponieważ dowódca, powinien znać swoich żołnierzy.
— I że wszyscy ci ludzie...
— Jutro będą moimi żołnierzami.
— Lecz ja sądziłem, że pan d’Epernon...
— Sza! nie wymawiaj pan tego nazwiska, albo raczej nie wymieniaj tu nikogo; odetkaj pan uszy a zamknij usta, że zaś przyrzekłem panu wszelką łaskawość, przyjmij więc tę radę na rachunek.
— Dziękuję panu — rzekł Ernauton.
Loignac otarł wąsy i wstając zawołał:
— Panowie, ponieważ traf łączy tu czterdziestu pięciu ziomków, wychylmy zatem kielich tego hiszpańskiego wina za pomyślność zgromadzonych!
Projekt ten przyjęto szalonemi oklaskami.
— Wszyscy są po większej części pijani — rzekł Loignac do Ernautona — teraz najstosowniej byłoby opowiedzieć każdemu jego historyę, ale niemamy na to czasu.
A podnosząc głos dodał:
— Hola!. mości Fournichon, każ stąd wyjść wszystkim kobietom, dzieciom i lokajom.
Lardille wstała złorzecząc, bo nieskończyła jeszcze deseru.
Militor nie ruszył się.
— Czy słyszano mię tam? — spytał Loignac, spoglądając w sposób nie cierpiący żadnej odpowiedzi. Dalej, do kuchni panie Militor!
Po upływie kilku chwil tylko czterdziestu pięciu biesiadników i pan de Loignac pozostali w sali.
— Panowie — rzekł ten ostatni — każdy z was wie a przynajmniej domyśla się, kto go przywołał do Paryża... Dobrze, dobrze, nie wymieniajcie tu jego nazwiska. Wiecie kto, dosyć mi na tem. Wiecie także, żeście przybyli aby mu być posłusznymi.
W całej sali powstał szmer potakujący; jednak ponieważ każdy wiedział o tem tylko co go dotyczyło, niewiedząc bynajmniej, że sąsiad jego przybył powodowany tą samą przyczyną, wszyscy więc spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Dobrze, dobrze — mówił dalej Loignac, później będziecie się sobie przypatrywać moi panowie. Bądźcie spokojni., jeszcze się poznacie. Przybyliście więc aby być posłusznymi temu człowiekowi, czy tak?
— Tak jest, tak zawołali czterdziestu pięciu.
— Na początek zatem — rzekł znowu Loignac — wyjdziecie z tej oberży jak najciszej i udacie się do przeznaczonego wam mieszkania.
— Nam wszystkim? — spytał Sainte-Maline.
— Wszystkim.
— Wszyscy jesteśmy powołani, wszyscy tutaj jesteśmy równi — mówił Perducas, który niemogąc się utrzymać na nogach, dla znalezienia środka ciężkości, musiał objąć Chalabra za szyję.
— Tak jest, wszyscyśmy równi — odparł Loignac — lecz w obec woli pana...
— O! ho! panie — rzekł zarumieniony Carmainges — przepraszam, ale nie powiedziano mi, że pan d’Epernon nazywać się będzie moim panem...
— Czekaj-że.
— To ja chyba źle zrozumiałem.
— Czekaj-że uparta głowo.
Jedni zamilkli przejęci ciekawością, drudzy przejęci niecierpliwością.
— Nie powiedziałem panom dotąd, kto będzie waszym panem...
— Tak jest — rzekł Sainte-Maline — ale nadmieniłeś pan, że będziemy mieli pana.
— Każdy ma pana — zawołał Loignac — lecz jeżeli jesteście tyle dumni, że niechcecie poprzestać na tym któregoście wymienili, szukajcie wyżej, nie tylko nie zabraniam wam tego, ale nawet upoważniam.
— Król? — zcicha zapytał Carmainges.
— Sza!.. — przerwał Loignac — przybyliście tutaj aby być posłusznymi, bądźcież zatem; tymczasem bądź łaskaw panie Ernauton przeczytaj mi na głos ten rozkaz.
Ernauton zwolna rozwinął pargamin, który mu podał pan de Loignac i czytał głośno:
„Rozkazujemy panu de Loignac, aby objął dowództwo nad czterdziestu pięciu szlachty, których powołaliśmy do Paryża za zezwoleniem Jego królewskiej mości.
„Nogaret de la Valette, książę d’Epernon“.
— Wszyscy ukłonili się, nie każdy jednak potrafił utrzymać równowagę gdy znowu wyprostować się musiał.
— Słyszeliście zatem moi. panowie — mówił dalej pan de Loignac. Macie natychmiast udać się za mną. Wasza służba i bagaże pozostaną tutaj, u pana Fournichon, który o wszystkiem będzie miał staranie i po które przyślę później; a teraz, spieszcie się, bo łodzie czekają.
— Łodzie? — powtórzyli gaskończycy — a zatem odpłyniemy?
I znowu ciekawie spojrzeli po sobie.
— Nie na wątpliwości, iż odpłyniecie — powiedział Loignac.
— Wszak udając się do Luwru, potrzeba wodę przebyć.
— Do Luwru, do Luwru — szepnęli uradowani gaskończykowie, krwi boska! jedziemy do Luwru!
Loignac wstał od stołu, kazał przejść przed sobą wszystkim czterdziestu pięciu i licząc ich jak baranów, przeprowadził przez uliczki, aż do wieży Nesle.
Tam czekały trzy wielkie lodzie, z których każda zabrała piętnastu pasażerów, poczem natychmiast wszystkie od brzegu odbiły.
— A co my u licha robić będziemy w Luwrze? — pytali się wzajemnie najśmielsi, którzy na chłodzie wytrzeźwieli, gdyż po większej części bardzo licho byli odziani.
— Gdybym przynajmniej miał mój pancerz! — szepnął Pertinax de Monterabeu.