Czterdziestu pięciu/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie śmiemy utrzymywać, że pani Fournichon należycie dochowała sekretu, jaki jej nieznajomy powierzył.
Wreszcie, mniemała ona, że z powodu pierwszeństwa, jakie tenże przyznał jej mężowi, co do „Miecza walecznego rycerza”, wolną jest od wszelkich względem niego zobowiązań; lecz zmuszona domyślać się więcej, niż jej wyjawił, aby przypuszczenia swoje oprzeć na pewnej podstawie, usiłowała naprzód dowiedzieć się, kto jest ów nieznajomy, który tak wspaniałomyślnie opłacał gościnność swoich współziomków.
Skoro więc spotkała pierwszego lepszego żołnierza, zaraz zapytała go o nazwisko kapitana, który odbywał przegląd.
Żołnierz, który lepiej umiał dochowywać tajemnicy, aniżeli gospodyni, nim odpowiedział zagadnął ją, dlaczego zadaje mu takie pytanie?
— Ponieważ tylko co ztąd wyjechał — odparła pani Fournichon — i rozmawiał z nami, a człowiek przecie rad wiedzieć z kim rozmawia.
Żołnierz roześmiał się, mówiąc:
— Moja pani Fournichon, kapitan, który odbywał przegląd, nie byłby pewno wstąpił do oberży pod „Mieczem walecznego rycerza”.
— A to dlaczego? — zarzuciła gospodyni — czy to taki wielki pan?
— Być może.
— A gdybym też powiedziała wasanu, że on nie dla siebie wstępował do oberży pod „Mieczem walecznego rycerza.”
— A dlakogóź?
— Dla swoich przyjaciół.
— Ręczę pani, że kapitan, który dowodził przeglądem, nie umieszczałby swoich przyjaciół w oberży pod „Mieczem walecznego rycerza”.
— Ba!... ba!... mój zuchu! A cóż to za taki wielki pan, że swoich przyjaciół nie może umieszczać w najlepszej oberży w Paryżu?
— Wszak pani mówisz o tym, który odbywał przegląd?
— A tak.
— Otóż moja poczciwa kobiecino, ten który odbywał przegląd jest poprostu księciem Nogaret de Lavalette d’Epernon, parem Francyi, jeneralnym dowódzcą królewskiej piechoty i nieco więcej królem jak sam Najjaśniejszy pan. No, i cóż pani na to?
— Jeżeli to był on, to nam wielki zaszczyt wyświadczył.
— A słyszałaś pani, jak mówił: „krwi boska“.
— El... e!.... — zawołała pani Fournichon, która już wiele nadzwyczajnych rzeczy widziała, a której zaklęcie „krwi boska”, już nieco było znane.
Teraz, sądzić można, jak niecierpliwie oczekiwano 26 października.
Dnia 25 wieczorem, wszedł jakiś mężczyzna i złożył na bufecie Fournichona dosyć ciężki worek.
— Oto zapłata za ucztę na jutro zamówioną — powiedział.
— A po ile na osobę? — spytali razem oboje małżonkowie.
— Po sześć liwrów.
— Więc współziomkowie pana oficera raz tylko obiadować tutaj będą?
— Raz tylko.
— To pan oficer znalazł już dla nich mieszkanie?
— Tak się zdaje.
I posłaniec wyszedł nie odpowiadając na żadne pytanie „różanego krzaka i miecza“.
Nakoniec po nad kuchniami „Walecznego rycerza“ zajaśniał dzień tyle pożądany.
Pół do pierwszej wybiło na wieży Augustyanów, gdy dwóch jeźdźców zatrzymało się przy drzwiach oberży.
Zsiedli z koni i weszli.
Przybyli przez bramę Bussy, a więc pierwsi stanęli na miejscu, bo mieli konie, a oberża pod „Mieczem“ leżała tylko o sto kroków od wspomnionej bramy.
Jeden z nich, który zdawał się być przewódcą, już to z powodu dobrej miny, już dla zbytku jakim się otoczył, miał przy sobie dwóch konnych służących.
Każdy okazywał swą pieczątkę z wyobrażeniem Kleopatry, a oboje małżonkowie przyjęli ich jak najuprzejmiej, mianowicie zaś młodzieńca, który miał służących.
Jednak, prócz niego wszyscy inni wchodzili do oberży bojaźliwie i dosyć niespokojnie; widać było, że zajmuje ich jakaś ważna okoliczność, zwłaszcza gdy machinalnie ręką sięgnęli do kieszeni.
Jedni obcięli wypocząć, drudzy przed wieczerzą mieli zamiar przebiedz miasto.
Młodzieniec z dwoma służącymi zapytał, czy w Paryżu nie ma co nowego do widzenia.
— Na honor — rzekła pani Fournichon, której ten młodzieniec bardzo przypadł do gustu, jeżeli się pan nie lękasz tłumów i jeżeli to pana nie przerazi, że przez cztery godziny będziesz musiał stać na nogach, możesz pan rozerwać się idąc patrzeć na stracenie pana de Salcèda, hiszpana, który knuł spiski.
— Prawda — odparł młodzieniec — coś o tem słyszałem, pójdę zatem!
I wyszedł z dwoma służącymi.
Około godziny drugiej przybyło piętnastu nowych podróżnych, idąc grupami po czterech lub pięciu.
Niektórzy nawet przybyli pojedynczo.
Jeden z nich przybył jak sąsiad, z gołą głową i szpicrutą w ręku; przeklinał on Paryż i jego złodziei tyle śmiałych, że mu skradli kapelusz w stronie placu Grève, gdy się przez tłumy przeciskał, a tak się zręcznie sprawili, że nie mógł żadną miarą dostrzedz prawdziwego złoczyńcy.
Zresztą, sobie musiał przypisać całą winę, bo nie powinien był wchodzić do Paryża w kapeluszu ozdobionym piękną zapinką.
O czwartej już czterdziestu współziomków kapitana rozgościło się w oberży państwa Fournichon.
— Dziwna rzecz! — rzekł gospodarz do małżonki, to sami gaskończycy.
— A cóż w tem dziwnego widzisz? — odpowiedziała jejmość — wszakże kapitan powiedział, że przyjmuje tu swoich współziomków?
— Cóż ztąd?
— Skoro sam jest gaskończykiem, to przecież i jego ziomkowie także muszą być gaskończykami.
— Prawda, masz słuszność — rzekł gospodarz.
— Alboź to pan d’Epernon nie pochodzi z Tuluzy?
— Prawda, prawda; ty więc zawsze go masz za pana d’Epernon?
— Alboż mu się nie wymknęło trzy razy to sławne: krwi boska?
— Wymknęło mu się sławne krwi boska? — spytał niespokojny Fournichn — cóż to takiego?
— Niedołęgo!.. to jego ulubione zaklęcie.
— A! prawda.
— Dziwuj się więc jednej tylko rzeczy, — to jest, że masz tylko czterdziestu gaskończyków, kiedy ich powinieneś mieć czterdziestu pięciu.
Około piątej przybyło pięciu brakujących gaskończyków; przez całą godzinę słyszano same tylko „sandioux”, „wordioux”, „cap de Bious”, i tak hałaśliwe wynurzanie radości, iż małżonkowie Fournichon mniemali, że cale Saintonge, Poitou, Aunis i Langwedocja, zalały główną ich salę...
Niektórzy znali się, i tak: Eustachy Miradoux uściskał młodzieńca z dwoma służącymi i przedstawił mu Lardille, Militora i Scypiona.
— Jakiż traf sprowadza cię do Paryża? — spytał tenże.
— A ciebie, kochany Sainte-Maline?
— Ja przystałem do wojska, a ty?...
— Ja przybyłem tu w interesie majątkowym...
— A! a!.. zawsze więc włóczysz za sobą twoję starą Lardille?
— Chciała mi towarzyszyć.
— Niemogłżeś wyjechać potajemnie, zamiast zwalić sobie na kark całą rodzinę?
— Niepodobna, moja żona sama odpieczętowała list prokuratora.
— A więc listownie zawiadomiono cię o spadku? — spytał Sainte-Maline.
— Tak jest — odpowiedział Miradoux — a zmieniając czemprędzej przedmiot rozmowy, rzekł:
— Nieprawdaż, że to rzecz szczególna, iż tę oberżę napełnili jedynie nasi ziomkowie?
— Nie, nie ma w tem nic szczególnego. Znak przynęca honorowych ludzi — przerwał dawny nasz znajomy Perducas de Picorney, wtrącając się do rozmowy.
— A!.. a!.. to ty, kolego — rzekł Sainte-Maline. — Jeszcześ mi nie wyjaśnił tego, coś mi zaczął opowiadać przy placu Grève wówczas, gdy nas tłumy rozłączyły.
— A cóż to miałem ci wyjaśnić?.. — spytał nieco zarumieniony Picorney.
— Miałeś mi wyjaśnić skąd pochodzi, że cię spotkałem na drodze między Angouléme i Angers, podobnie jak dziś, idącego piechotą, ze szpicrutą w ręku i bez kapelusza.
— Obciąłbyś pan o tem wiedzieć?
— Obciąłbym... — odpowiedział Sainte-Maline — ztąd do Poitiers daleko, a ty przybywasz ze stron jeszcze odleglejszych, niż Poitiers.
— Przybywam z Saint-André de Cubsac.
— A widzisz, i tak ciągle szedłeś bez kapelusza?...
— Rzecz bardzo prosta.
— Nie sądzę.
— Owszem, i zaraz się o tem przekonasz. Ojciec mój ma parę dzielnych koni, które tak wysoko ceni, że gotówby wydziedziczyć mię, z powodu nieszczęścia, jakie mię spotkało.
— A cóż to za nieszczęście?
— Przejeżdżałem jednego z nich, w tem nagle ktoś strzelił przy mnie z muszkietu; koń mój przeląkł się i uniósł prosto ku Dordonie.
— I wskoczył w nią.
— Najzupełniej.
— Z tobą?...
— Nie; szczęściem miałem czas zsunąć się na ziemię, inaczej byłbym razem z nim utonął.
— A! to biedne zwierzę utonęło?...
— Dla Boga! przecież wiesz, że Dordona ma pół mili szerokości.
— I cóżeś począł?...
— Wtedy, postanowiłem niewracać już do domu, i jak można najdalej uciekać przed gniewem ojca.
— A twój kapelusz?...
— Czekaj no... cóż u dyabła, mój kapelusz spadł.
— Razem z tobą?
— Nie, ja nie spadłem; ja się tylko na ziemię zsunąłem; Picorney nigdy z konia nie spada, Picorneye jeszcze w pieluchach są masztalerzami.
— Wiem — rzekł Sainte-Maline — ale twój kapelusz?
— A!... mój kapelusz?...
— Tak.
— Mój kapelusz, jak powiedziałem, spadł; pobiegłem za nim, jako za jedynym moim zasobem, gdyż wyszedłem bez pieniędzy.
— A jakimże sposobem kapelusz mógł ci dostarczyć zasobów?..
— zagadnął Sainte-Maline, aby przywieść Picorneya do ostateczności.
— Krwi boska!... nawet wielkich zasobów!.. Wyznać ci winienem, że pióro przy tym kapeluszu przypięte było wielkim brylantem, który niegdyś Cesarz Karol V., darował mojemu dziadowi, gdy przejeżdżając z Hiszpanii do Flandryi, zatrzymał się w naszym zamku.
— A!... ha!... sprzedałeś więc zapinkę wraz z kapeluszem?... No mój kochany, powinieneś być bogatszy od nas wszystkich, i z tych pieniędzy trzeba było kupić sobie drugą rękawiczkę, bo masz nie jednakowe ręce; jedna biała jak u kobiety, druga czarna jak u murzyna.
— Czekaj że; w chwili gdy się obróciłem szutając kapelusza, patrzę, aż tu ogromny kruk spuszcza się nań...
— Na twój kapelusz?
— Raczej na mój brylant; wiesz, że ten ptak porywa każdą rzecz błyszczącą; spada więc na mój brylant i kradnie mi go.
— Twój brylant?
— Tak jest. Naprzód patrzę za nim, potem biegnę i wołam: Trzymajcie! trzymajcie! złodziej!... Ale do pioruna!.. nim pięć minut upłynęło, kruk znikł i już więcej o nim nie słyszałem.
— Tak dalece, iż zmartwiony tą podwójną stratą...
— Nie śmiałem wrócić do ojcowskiego domu i postanowiłem szukać szczęścia w Paryżu.
— Brawo! — rzekł trzeci — wiatr widzę zamienił się w kruka? Zdaje mi się, że słyszałem, jak opowiadałeś panu de Loignac, iż właśnie zajęty byłeś czytaniem listu od twojej kochanki, gdy wiatr wyrwał ci list i kapelusz, ty zaś jako istny Amadis pospieszyłeś za listem, nie dbając bynajmniej o kapelusz.
— Panie — rzekł Sainte-Maline — mam honor znać pana d’Aubignè, który mimo, że jest dobrym żołnierzem, nieźle także i piórem wyrabia. Skoro go spotkasz, opowiedz mu twój wypadek z kapeluszem, a ułoży z tego bardzo ładną bajeczkę.
Tu usłyszano kilka przytłumionych śmiechów.
— E!... moi panowie — zawołał drażliwy gaskończyk — czy przypadkiem niemacie ochoty wyśmiać mię?
Każdy odwrócił się i śmiał do woli.
Perducas badawczo spojrzał w koło siebie i przy kominku ujrzał młodzieńca, który sobie rękami twarz zasłaniał; sądził więc, że on to czyni umyślnie, aby się lepiej ukryć.
Podszedł ku niemu.
— E!... mój panie — rzekł — jeżeli się pan śmiejesz, przynajmniej nie czyń tego ukradkiem, niech każdy widzi twarz pańską.
I uderzył młodzieńca po ramieniu; ten zaś pokazał surowe i poważne oblicze.
Młodzieńcem tym był przyjaciel nasz Ernauton de Carmainges, zamyślony i zdumiony przygodą swoją na placu Grève.
— Proszę pana dać mi pokój — odparł — a mianowicie, jeżeli mię pan jeszcze raz dotkniesz, to dotykaj ręką, na której masz rękawiczkę; widzisz pan przecie, że się panem bynajmniej nie zajmuję.
— A i owszem — mruknął Picorney — skoro się pan mną nie zajmujesz, to niemam nic więcej do powiedzenia.
— A!... panie — rzekł pełen pojednawczych zamiarów Eustachy Miradoux do Ernautona de Carmainges — nie jesteś pan grzeczny dla naszego ziomka.
— A pan po co u dyabła wtrącasz się?... — odparł coraz bardziej rozdrażniony Ernauton.
— Masz pan słuszność — kłaniając się, odpowiedział Miradoux — to do mnie nienależy.
I wykręciwszy się na piętach, poszedł do swojej Lardille, która siedziała w kącie przy wielkim kominie; lecz ktoś mu zastąpił drogę.
Był to Militor.
Obie ręce trzymał za pasem, a na ustach miał uśmiech szyderczy.
— Słuchajcie no ojczymie — zaczął nic dobrego.
— Co?
— I cóż wy na to?
— Na co?
— Na sposób obejścia się z wami tego jegomości?
— Hę?
— Nieźle z was zadrwił.
— A! toś ty to uważał?... — rzekł Eustachy usiłując iść dalej.
Lecz Militor zapobiegł temu i znowu zastąpił mu drogę.
— Nie tylko ja, ale i wszyscy inni — mówił dalej Militor — patrzcie, jak się z was śmieją.
Śmiano się rzeczywiście, ale niewiadomo czy z nich, czy też z czego innego.
Eustachy poczerwieniał jak rozpalony węgiel.
— No, no, ojczymie, nie zasypiajcie sprawy — powiedział Militor.
Eustachy wyciągnął się jak tylko mógł i przystąpił do pana Carmainges.
— Utrzymują, mój panie — rzekł — żeś pan miał zamiar obrazić mię?
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Pana?
— Mnie.
— I któż to tak utrzymuje?
— Ten pan — odpowiedział Eustachy pokazując na Militora.
— To ten pan — rzekł Carmainges, dobitnie wymawiając wyraz „pan” — to ten pan, jest dudek.
— Co! co! zawołał wściekły Militor.
— Ostrzegam go — mówił dalej Carmainges — aby mię nie dziobał, bo inaczej to mu przypomnę rady pana de Loiguac.
— Pan de Loignac nie powiedział, że jestem dudkiem.
— Prawda, ale powiedział, że jesteś osłem; czy to lepsze?... Ale dla mnie to wszystko jedno; bo jeżeli pan jesteś osłem, to cię okiełznam; jeżeli zaś dudkiem, to ci piórka oskubię.
— Panie, odezwał się Eustachy, jest to mój pasierb; przez wzgląd na mnie, chciej go pan lepiej traktować.
— A! to w ten sposób bronicie mię ojczymie?
— zawołał Militor w rozpaczy — skoro tak, to się sam lepiej bronić potrafię.
— Do szkoły, dzieciaku, do szkoły! — rzekł Ernauton.
— Do szkoły?.. — wrzasnął Militor przystępując do pana de Carmainges z podniesioną pięścią — mam lat siedmnaście, czy pan rozumiesz?...
— A ja, dwadzieścia pięć — rzekł Ernauton — i dla tego ukarzę cię według twojej zasługi.
To mówiąc schwycił go za kołnierz i za pas, podniósł w górę i niby jaką paczkę przez okno wyrzucił na ulicę, a Lardille tymczasem wrzeszczała, aż się mury trzęsły...
— Teraz — spokojnie dodał Ernauton — ojczyma, macochę, pasierba i całą, rodzinę na miazgę potłukę, jeżeli mię jeszcze raz zaczepią.
— Na honor — rzekł Miradoux — sądzę, że ten człowiek ma słuszność, po co go niepokoić?
— A! ty nędzniku, pozwalasz bić twojego syna — zawołała Lardille, przystępując do Eustachego, i wstrząsając swe rozpuszczone włosy.
— La, la, la — rzekł Eustachy — bądź spokojna, będzie miał na drugi raz naukę.
— Cóż to znowu!.. czy tu ludzi wyrzucają za okna?... — wchodząc zawołał jakiś oficer — cóż u dyabła! kto się podobnych żartów dopuszcza, powinien przynajmniej zawołać: „na bok!”
— Pan de Loignac!... zawołało na raz dwadzieścia głosów.
— Pan de Loignac — powtórzyli czterdziestu pięciu.
Na to imię, w całej Gaskonii znane, każdy powstał i zamilkł.