Czterdziestu pięciu/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
Jak miecz walecznego rycerza zwyciężył różany krzak miłości.

W ciągu przytoczonej powyżej rozmowy, zapadła noc i wilgotnym płaszczem mgły osłoniła, tak hałaśliwe w ciągu dnia miasto.
Nadto, ponieważ Salcèda już stracono, wszyscy widzowie powrócili do mieszkań swoich, a na ulicach widniały już tylko rozproszone gromadki, zamiast nieprzerwanego łańcucha ciekawych, którzy za dnia zebrali się w jeden punkt wszyscy.
Straszne wstrząśnienie doznane na placu Grève, udzieliło się najodleglejszym nawet od niego cyrkułom miasta.
I tak naprzykład w stronie bramy Bussego, gdzie udamy się teraz dla bliższego poznania osób wprowadzonych na scenę na początku tej powieści, oraz dla zabrania znajomości z osobami nowemi, w tej mówimy stronie słyszano szmer, niby w ulu pszczół przy zachodzie słońca, a był to zgiełk pochodzący z domu różowo pomalowanego, zdobnego niebieskiemi i białemi przystrojeniami, który nosił nazwę „Oberży pod mieczem walecznego rycerza,” niedawno w tym nowym cyrkule miasta założonej.
W owej epoce, każda dobra oberża w Paryżu miała szumne godło.
„Miecz walecznego rycerza” należał również do rzędu wspaniałych wystaw, które wszelki smak zaspokoić i wszelkiej skłonności zadosyć uczynić miały.
Najprzód widziano tam walkę Archanioła, czy też jakiegoś świętego ze smokiem, ciskającym kłęby płomienia i dymu, jak potwór Hippolita.
Malarz ożywiony zarazem bohaterskim i pobożnym uczuciem, od stóp do głów uzbrojonemu rycerzowi, dał w rękę nie tylko miecz, ale i ogromny krzyż; tym krzyżom rycerz lepiej niż najostrzejszą klingą, przecinał na dwoje nieszczęśliwego smoka, którego zakrwawione części na ziemi leżały.
W głębi szyldu a raczej obrazu, gdyż znak na tę nazwę zasługiwał, malarz umieścił widzów ręce w niebo wznoszących; tymczasem aniołowie zdobili hełm dzielnego rycerza laurowemi wieńcami i palmowemi gałązkami.
Nakoniec, na pierwszym planie, artysta pragnący dowieść, że maluje w każdym rodzaju, ugrupował dynie, winogrona, chrabąszcze, jaszczurki, ślimaka na róży, wreszcie dwa króliki, jeden biały drugi siwy, które mimo różnicy kolorów, mogącej wskazywać różnicę opinii, oba umywały się łapkami, zapewne z radości, że dzielny rycerz odniósł pamiętne zwycięztwo nad symbolicznym smokiem, który w istocie był szatanem.
Właściciel znaku, niebardzo musiał być zadowolony z utworu artysty, bo w rzeczy samej malarz zapełnił całą przestrzeń tak ściśle, iż najmniejszej nawet muszki nie byłoby gdzie umieścić.
Teraz, z boleścią serca ulegając głosowi sumienia, jako historyk uczynić muszę jedno zeznanie. Piękny ten znak bynajmniej nie wpływał na to, aby oberża była równio jak on zapełniona; owszem, z powodów, które zaraz przytoczymy, a które publiczność zapewne zrozumie, w oberży pod „Walecznym rycerzem“, nietylko czasem, ale nawet prawie zawsze, pustki były wielkie.
Jednak, jak mówią za dni naszych, dom sam był obszerny i wygodny.
Zbudowany w czworobok, oparty na silnych podstawach, dumnie z po nad znaku strzelał w górę czterema wieżami, z których każda mieściła w sobie ośmiokątną izbę.
Prawda, że cały był drewniany, lecz wyglądał zalotnie i tajemniczo, jak każdy dom, który powinien podobać się mężczyznom a mianowicie kobietom; ale to właśnie było całem jego nieszczęściem.
Wszystkim podobać się nie podobna.
Wszakże pani Fournichon, gospodyni „Walecznego Rycerza“ inaczej utrzymywała.
W skutek więc tego przekonania, skłoniła małżonka swojego do opuszczenia łazienek, w których mieszkali przy ulicy Saint-Honoré, a natomiast wymogła na nim, aby obracał rożen i szynkowa! wino na korzyść kochanków z placu Bussy i nawet z innych okolic Paryża.
Lecz na przekorę nadziejom pani Fournichon, oberża ich leżała za blizko przy Prés-aux-Clercs, tak blisko, iż znalazło się tyle par przyciągniętych sąsiedztwem i znakiem „Miecza walecznego rycerza“, które się bić chciały, że inne pary mniej wojownicze, uciekały od biednej oberży jak od zapowietrzonego miejsca, lękając się hałasów i napaści.
Kochankowie są to ludzie spokojni, nielubiący zgoła aby im przeszkadzano, ztąd więc, w małych, ładnych wieżyczkach mieszkać mogli sami tylko żołnierze i ludzie chciwi walki, a wszyscy kupidynkowie, których malarz znaku poumieszczał sam na drewnianych ścianach, ujrzeli się ozdobieni wąsem i innemi mniej więcej przyzwoitomi dodatkami, któremi ich obdarzył węgiel zwyczajnych gości oberży.
Dlatego pani Fournichon, nie bez przyczyny dotychczas utrzymywała, że znak przynosi nieszczęście domowi, i że gdyby chciano ufać jej doświadczeniu, wypadałoby nade drzwiami, w miejsce „Walecznego rycerza” i szkaradnego smoka, który wszystkich zrażał, wymalować coś przyjemnego, jak naprzykład „Różany krzak miłości”, grupując zamiast róż gorejące serca, a niezawodnie jej oberża, stałaby się siedzibą wszystkich dusz czułych.
Na nieszczęście, pan Fournichon, niemogąc wyznać, że żałuje swojego pomysłu i wpływu, jaki ten pomysł wywarł na znak jego, nie zważał wcale na uwagi swojej połowicy, i wzruszając ramionami odpowiadał, iż jako sam niegdyś żołnierz z kompanii pana Dauville, powinien naturalnie starać się o klientelę wojskowych; dodawał nadto, iż rajtar, który tylko o piciu myśli, pije jak sześciu zakochanych, i że gdyby tylko połowę tego co wypije zapłacił, zawsze czysty zysk przyniesie, gdyż najrozrzutniejsi kochankowie, nigdy tyle nie zapłacą, co trzech rajtarów.
Kończył wreszcie, iż wino jest moralniejsze aniżeli miłość.
Na te słowa pani Fournichon nawzajem wzruszała ramionami, których pulchność nie dozwalała złośliwie tłumaczyć jej pojęć o moralności.
Taki był stan rzeczy w domu państwa Fournichon, i oboje małżonkowie wegetowali na placu Bussy, podobnie jak wegetowali przy ulicy Saint-Honoré, w tem nieprzewidziana okoliczność wywołała zmianę korzystną dla opinii pana Fournichon, bo podwyższającą sławę przepysznego znaku, w którym każde królestwo natury miało swojego reprezentanta.
Na miesiąc przed straceniem Salcèda, z powodu wojennych ćwiczeń, odbywających się na Prés-aux-Clercs, pani Fournichon i małżonek jej, według zwyczaju, zajęli miejsca w narożnych wieżyczkach swojego zakładu, i stali tam nieczynni, zamyśleni i obojętni, gdyż wszystkie stoły w oberży pod „Walecznym rycerzem“ zupełnie były puste.
Tego dnia „Różany krzak miłości ** wcale nie zakwitł różami, a miecz „Walecznego rycerza“ rąbał tylko powietrze.
Oboje małżonkowie smutnie poglądali na równinę, z której żołnierze wracając do Luwru odpływali promem z wieży Nesle, a patrząc i ubolewając nad karnością wojskową, która nakazywała strudzonym żołnierzom udać się wprost do kordygardy; jeden tylko oficer w towarzystwie ordynansa, zmierzał w kierunku bramy Bussy.
Oficer ten z piórem u kapelusza, siedział dumnie na białym koniu a złocona rękojeść jego szpady, wyglądała z pod pięknego płaszcza z sukna flandryjskiego.
W dziesięć minut ukazał się on przed oberżą.
Lecz nie myślał wstąpić do niej, miał tylko przejechać nie spojrzawszy nawet na znak, był bowiem mocno zamyślony i zajęty.
W tem pan Fournichon, który już zaczynał wątpić czy w tym dniu uda mu się jaki handelek, wychylił się z wieżyczki mówiąc:
— Patrz-no żono, co za piękny koń!
A pani Fournichon, jako przebiegła gospodyni, odparła:
— A jeździec, alboż także nie piękny!
Kapitan, jak widać czuły na pochwały i mniej dbający zkąd pochodzą, podniósł głowę niby nagle ze snu przebudzony.
Ujrzał gospodarza, gospodynię i oberżę, wstrzymał konia i przywołał ordynansa.
Potem, nie zsiadając z konia, bacznie przypatrzył się domowi i całemu otoczeniu, Fournichon szybko zbiegł po schodach i stanął we drzwiach, przekładając czapkę z ręki do ręki.
Kapitan po chwilowym namyśle zsiadł z konia.
— Czy jest tu kto? — zapytał.
— W tej chwili niema nikogo, panie — pokornie odpowiedział gospodarz.
I już miał dodać:
— Wszakże niezawsze tak bywa.
Lecz pani Fournichon, jak wszystkie prawie kobiety, przebieglejsza od męża, czemprędzej zawołała z okna:
— Jeżeli pan szuka samotności, u nas będzie mu najdogodniej.
Jeździec spojrzał w górę, a widząc twarz równie przyjemną jak odpowiedź, odparł:
— W tej chwili togo właśnie szukam, moja dobra kobieto.
Pani Fournichon natychmiast pośpieszyła na spotkanie przybyłego, mówiąc sama do siebie:
— Tą razą, „Różanny krzak miłości” zwycięża, nie zaś „Miecz walecznego rycerza.”
Kapitan, który w tej chwili zwrócił na siebie uwagę obojga małżonków, i który również zasługuje na uwagę czytelnika, był to trzydziesto, lub trzydziesto-pięcio-letni mężczyzna, lecz wyglądał na dwudziesto-ośmio-letniego, bo wielce dbał o siebie.
Słuszny, dobrze zbudowany, miał twarz delikatną i pełną wyrazu; może, dobrze mu się przypatrzywszy, można byłoby dostrzedz w nim niejaką przesadę; lecz, tak czy nie, znać w nim było człowieka dobrego tonu.
Rzucił on w ręce towarzyszącego mu żołnierza cugle dzielnego wierzchowca, który kopytem tłukł ziemię, i rzekł:
— Przeprowadzaj konie i czekaj tu na mnie.
Żołnierz wziął cugle i wykonał rozkaz.
Skoro kapitan wszedł do głównej sali oberży, zatrzymał się, a spojrzawszy w około z zadowoleniem, rzekł:
— O! ho! tak obszerna sala a niema ani jednego pijaka. Bardzo dobrze!
Pan Fournichon spojrzał nań zdziwiony, jego żona zaś roztropnie uśmiechnęła się.
— Ale — mówił dalej kapitan — albo wasz dom, albo też wasze postępowanie odstręcza ztąd konsumentów?
— Dzięki Bogu, ani jedno ani drugie, panie — odparła pani Fournichon — tylko, że to nowy cyrkuł, a przy tem robimy wybór w gościach.
— A! bardzo dobrze — rzekł kapitan.
Tymczasem pan Fournichon raczył kiwnąć głową, potwierdzając odpowiedź małżonki.
— I tak naprzykład — dodała znacząco, mrugając i zdradzając się, że jest autorką pomysłu o „Różanym krzaku miłości” — dla takiego gościa, jak Wasza wielmożność, chętnie odprawilibyśmy tuzin innych.
— To grzecznie, moja piękna gosposiu... dziękuję.
— Może pan raczy skosztować wina?... — spytał Fournichon mniej chrypliwym głosem.
— Może pan raczy zwiedzić mieszkanie — spytała pani Fournichon głosem, jak najprzyjemniejszym.
— Gotów jestem na jedno i drugie — odpowiedział kapitan.
Fourniclwn zbiegł do piwnicy, a jego żona tymczasem wskazała gościowi schody prowadzące do wieżyczek, a poprzedzając go, zalotnie podniosła spódniczkę i na każdym stopniu skrzypnęła prawdziwym paryzkim trzewiczkiem.
— Ileż tu osób pomieścić możecie?... — zapytał kapitan, gdy wszedł na pierwsze piętro.
— Trzydzieści, a pomiędzy niemi dziesięciu panów.
— To mało, piękna gosposiu — odparł kapitan.
— A dla czego, proszę pana?
— Miałem pewien zamiar, ale nie mówmy już o nim.
— A! pan nie znajdziesz nigdzie lepszej oberży, jak pod „Różanym krzakiem miłości...”
— Jakto! „Różanym krzakiem miłości“?
— Pod „Mieczem walecznego rycerza“, chciałam powiedzieć, chyba w Luwrze i jego przyległościach...
Nieznajomy utkwił w niej dziwne spojrzenie.
— Masz pani słuszność — rzekł — chyba w Luwrze...
A na stronie dodał:
— Dla czegóż nie? tam byłoby lepiej i wygodniej. Mówisz więc moja dobra kobieto, — znowu na głos powiedział — że mogłabyś przyjąć trzydzieści osób na mieszkanie?
— Bezwątpienia.
— Ale to tylko na jeden dzień?
— O!... na jeden dzień, mogłabym przyjąć czterdzieści, a nawet czterdzieści pięć.
— Czterdzieści pięć?... krwi boska, to właśnie moja liczba!
— Wistocie?... no proszę co za szczęśliwy traf!...
— I pomieścisz ich moja kobieto tak, że na podwórzu żadnego hałasu słychać nie będzie?
— Czasami, w niedzielę, miewamy tu po ośmdziesięciu żołnierzy.
— A przed domem niema zbiegowiska, ani ciekawych między sąsiadami?
— O!.. nigdy, na imię boskie; naszym sąsiadem jest tylko jeden bardzo zacny obywatel, który się nigdy w cudze interesa niewdaje; sąsiadką zaś jakaś pani żyjąca tak samotnie, iż chociaż już trzy tygodnie w tym cyrkule mieszka, jeszczem jej wcale nie widziała. Wszyscy inni są z nizkiej klasy ludu.
— Otóż to mi się podoba.
— A!... tem lepiej — rzekła pani Fournichon.
— A zatem od dnia dzisiejszego za miesiąc — mówił dalej kapitan — pamiętaj pani dobrze, od dnia dzisiejszego za miesiąc...
— To jest 26 października?
— Tak, 26 października.
— Co panie?
— Najmuję twoję oberżę.
— Całą?
— Całą. Pragnę zrobić niespodziankę kilku moim współziomkom, oficerom, a przynajmniej po większej części wojskowym, którzy przybywają szukać szczęścia w Paryżu; tymczasem odbiorą zawiadomienie aby się u was zebrali.
— Odbiorą zawiadomienie, a pan pragniesz uczynić im niespodziankę? nieroztropnie spytała pani Fournichon.
— A! odpowiedział kapitan widocznie tem pytaniem obrażony; a! jeżeli pani będziesz niewyrozumiała lub ciekawa, krwi boska!
— Nie, nie, panie, spiesznie odpowiedziała strwożona pani Fournichon.
Małżonek jej wszystko słyszał, na słowa: „oficerowie albo wojskowi” serce jego podskoczyło z radości. Przybiegł więc:
— Panie — zawołał — będziesz tutaj gospodarzem, panem domu; dla Boga, bez kwestyi, wszystkich pańskich przyjaciół przyj mierny z otwartemi rękami.
— Ja ich nienazwałem przyjaciółmi, mój kochany — dumnie odparł kapitan — lecz tylko współziomkami.
— Tak, tak, to są współziomkowie waszej Wielmożności; omyliłem się, przepraszam.
Rozgniewana pani Fournichon, odwróciła się; róże miłości bowiem zmieniły się w stos halabard.
— Dacie im wieczerzę — mówił dalej kapitan.
— Bardzo dobrze.
— A nawet przygotujecie dla nich nocleg, jeżelibym jeszcze nieznalazł dla nich mieszkania.
— Bardzo dobrze.
— Słowem musicie zupełnie poddać się ich wyrozumiałości i o nic zgoła nie wypytywać.
— Zgoda panie.
— Oto trzydzieści liwrów zadatku.
Umowa już zawarta, łaskawy panie, współziomków pańskich przyjmiemy po królewsku, a jeżeli pan zechcesz się sam o tem przekonać i skosztować wina...
— Dziękuję, nie pijam nigdy.
Kapitan zbliżył się do okna i przywołał żołnierza pilnującego koni.
Tymczasem panu Fournichon przyszła na myśl pewna uwaga.
— Łaskawy panie — rzekł on (bo skoro dostał tak wspaniałomyślnie zapłacone trzy pistole zadatku, zaraz nieznajomego nazwał łaskawym panem:) a jakże poznam tych panów?
— Prawda, krwi boska! zapomniałem; podaj mi lak, papier i świecę.
Pani Fournichon wszystkiego dostarczyła.
Kapitan wycisnął na laku sygnet, który nosił na lewej ręce.
— Czy widzisz tę figurę? — zapytał.
— Na honor, co za piękna kobieta.
— Tak, to Kleopatra. Otóż, każdy z moich współziomków okaże ci podobny wycisk, przyjmiesz więc takiego... Czy zrozumiałeś?...
— Na jak długo?
— Jeszcze nie wiem; później otrzymacie w tym względzie moje rozkazy.
— Będziemy ich oczekiwać.
Piękny kapitan zszedł po schodach, wsiadł na koń i dobrym kłusem odjechał.
Małżonkowie Fournichon oczekując na powrót jego, schowali do kieszeni trzydzieści liwrów zadatku, z wielką radością gospodarza, który nieustannie powtarzał:
— Wojskowi! a widzisz, mój znak ma słuszność, miecz niezawodnie szczęście nam przyniesie.
I oczekując sławnego 26 października, zaczął czyścić wszystkie swoje rądelki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.