Czterdziestu pięciu/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
DWAJ JOYEUSE.

Jak powiedzieliśmy, panowie de Joyeuse wyszli z ratusza w ciągu powyższej sceny, a zostawiwszy służących i konie przy powozach królewskich, poprowadzili się pod ręce, dążąc pustemi w owym dniu ulicami tego ludnego cyrkułu, gdyż plac Grève zebrał wszystkich przechodniów.
Szli w milczeniu.
Henryk niegdyś tak wesoły, teraz był roztargniony i prawie ponury.
Anna wyglądał niespokojny i niejako zakłopotany milczeniem brata.
On więc pierwszy przemówił:
— Dokądże prowadzisz mię, Henryku?... — zapytał.
— Nie prowadzę cię bracie, ale idę przed siebie — odpowiedział Henryk, niby nagle przebudzony. Czy masz zamiar gdzie iść bracie?
— A ty?
Henryk smutnie się uśmiechnął.
— O! mało mię to obchodzi dokąd idę.
— Jednak co wieczór gdzieś chodzisz — rzekł Anna, bo co wieczór oddalasz się z domu i wracasz dosyć późno, a czasem nawet wcale nie wracasz...
— Czy ty mię badasz bracie?... — łagodnie i z niejakiem uszanowaniem dla starszego brata spytał Henryk.
— Ja, miałbym cię wybadywać?... — odparł Anna — broń Boże! niech każdy chowa tajemnice swoje.
— Jeżeli pragniesz bracie — powiedział Henryk, nie będę miał dla ciebie żadnej tajemnicy. Wszak znasz mię...
— Nie będziesz miał tajemnicy dla mnie Henryku?
— Nigdy bracie; alboż nie jesteś ząrazem moim panem i przyjacielem?
— Ba! mniemałem, że masz tajemnice dla mnie świeckiego; mniemałem, że znasz naszego uczonego brata, ten filar teologii, tę pochodnię religii, tego światłego twórcę, przypadków sumienia dworu, który z czasem zostanie kardynałem; mniemałem że mu się zwierzasz, spowiadasz, że on udziela ci rozgrzeszenia, a kto wie?.... może i rady, bo nasza rodzina, śmiejąc się dodał Anna — do wszystkiego dobra, jak ci wiadomo, świadkiem tego najukochańszy nasz ojciec.
Henryk du Bouchage ujął rękę brata i serdecznie ją uścisnął.
— Ty jesteś dla mnie więcej niż przewodnikiem, niż ojcem, mój kochany Anno — rzekł — bo powtarzam, jesteś przyjacielem moim.
— Skoro tak, mój przyjacielu, dla czegóż ty niegdyś wesoły, teraz coraz bardziej w smutek zapadasz; dlaczego zamiast wychodzić w dzień, zawsze tylko w nocy wychodzisz?
— Jam nie smutny bracie — z uśmiechem odpowiedział Henryk.
— A jakim że jesteś?
— Zakochanym.
— Dobrze! a twoje roztargnienie?
— Pochodzi ztąd, że ciągle myślę o mojej miłości.
— I wzdychasz gdy mi to mówisz?
— Tak jest.
— Ty wzdychasz, ty Henryku, hrabia du Bouchage, brat Joyeusa, ty którego złośliwe języki nazywają trzecim królem Francyi. Wiesz przecie, że Gwizyusz, jest drugim, jeżeli nawet nie pierwszym; ty bogaty, przystojny, ty który z czasem zostaniesz równie jak ja parem Francyi, przy pierwszej lepszej sposobności, którą ci znajdę, tyś zakochany, zamyślony i wzdychający; ty którego dewizą jest „hilariler” (wesoło)?
— Mój kochany Anno, wszystkich darów przeszłości i wszystkich obietnic przyszłości nigdy niestawiałem w rzędzie rzeczy uszczęśliwić mię mających. Ja wcale nie jestem ambitny.
— Powiedz raczej, że straciłeś ambicyę.
— Albo przynajmniej, że się nieubiegam za rzeczami, o których mi wspominasz.
— W tej chwili, być może; ale później będziesz się znowu ubiegał.
— Nigdy bracie. Ja nic nie pragnę, nic nie chcę.
— Źle czynisz, bracie. Kto się nazywa Joyeuse, to jest nosi jedno z najpiękniejszych nazwisk we Francyi; czyj brat jest ulubieńcem króla, ten pragnie wszystkiego, i ma wszystko.
Henryk melancholijnie zwiesił swą jasną głowę i pokręcił nią smutnie.
— Patrz — rzekł Anna, jesteśmy sami. Niech mię szatan porwie, przeszliśmy wodę i dostali się na most de la Tournelle, sami niewiedząc kiedy. Nie sądzę aby na tym pustym brzegu, przy tak chłodnym wietrze, i tej zielonej wodzie, chciał nas kto podsłuchiwać. Czy masz mi coś ważnego wyjawić, Henryku?
— Nic, nic, chyba, że jestem zakochany, o czem już wiesz bracie, bom ci to przed chwilą wyjawił.
— Cóż u dyabla! przecież to wcale nie ważne — rzekł Anna tupiąc nogą. Ja także, na papieża! jestem zakochany.
— Jednak nie tyle co ja, mój bracie.
— Ja także myślę czasami o mojej kochance.
— Tak, ale nie zawsze.
— Ja także doznaję przeciwności, a nawet i zmartwień.
— Ale doznajesz także i radości, bo jesteś kochany.
— O! ja mam także wielkie przeszkody; wymagają odemnie tajemnicy strasznej.
— Wymagają? Powiadasz wymagają, kochany bracie. Jeżeli twoja kochanka wymaga, to znaczy, że jest zupełnie twoją.
— Zapewne, że jest moją, a raczej moją i pana de Mayenne; bo ufność za ufność Henryku, moją kochanką jest właśnie kochanka tego birbanta de Mayenne, dziewczyna, która za mną szaleje, i gotowa natychmiast porzucić pana de Mayenne, ale się lęka aby jej nie zabił. Wiesz, że on zwykle zabija kobiety. Wreszcie, ja nienawidzę Gwizyuszów, i cieszy mię to... że się bawię kosztem jednego z nich. Otóż! powiadam ci i powtarzam: czasem miewam nieprzyjemności, sprzeczki, ale dla tego nie jestem ponury jak kartuz; dla tego nie płaczę... Owszem śmieję się, a jeżeli nie ciągle, to przynajmniej kiedy niekiedy. Lecz, powiedz mi kogo kochasz, Henryku, i czy przynajmniej ładna ta twoja ulubiona?
— Niestety! bracie, ona wcale nie jest moją ulubioną.
— Ale czy ładna?
— Bardzo ładna.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem.
— Cóż znowu!
— Na honor.
— Mój przyjacielu, zaczynam sądzić, że to coś niebezpieczniejszego niż się spodziewałem.
To nic smutek, na papieża! to szaleństwo.
— Raz tylko ze mną mówiła, a raczej raz tylko wobec mnie mówiła, i od tego czasu nie słyszałem więcej dźwięku jej głosu.
— I nie dowiadywałeś się?
— U kogo?
— Jakto u kogo? u sąsiadów.
— Sama jedna mieszka i nikt jej nie zna.
— No proszę, to chyba jakaś mara?
— Owszem, to kobieta, słuszna i piękna jak nimfa, a poważna i pełna godności jak anioł Gabryel.
— Jakże ją poznałeś? gdzie spotkałeś?
— Raz biegłem za jakąś młodą dziewczyną na rynku de la Gypécienne; wpadłem do małego ogródka przyległego kościołowi; znalazłem tam ławkę pod drzewami. Byłeś kiedy w tym ogrodzie, mój bracie?
— Nie, ale mniejsza oto, mów dalej; znalazłeś ławkę pod drzewami, cóż więcej?
— Już zaczynało ściemniać się; straciłem z oka moję dziewczynę, a szukając jej trafiłem na ową ławkę.
— Dobrze, dobrze, słucham.
— W tem spostrzegłem suknię kobiecą i wyciągnąłem ręce.
— Przepraszam — rzekł mi nagle głos jakiegoś mężczyzny, którego nie widziałem, przepraszam.
I ręka tego mężczyzny usunęła mię łagodnie ale śmiało.
— On śmiał dotknąć ciebie, Joyeuse?
— Słuchaj, mężczyzna ten miał twarz zakapturzoną; wziąłem go za mnicha, wreszcie jego uprzejmy i przyjazny głos wywarł na mnie wrażenie, gdyż jednocześnie mówiąc do mnie, wskazał mi o dziesięć kroków przed sobą, ową kobietę, której biała odzież sprowadziła mię w tamtą stronę, i która klęczała przy kamiennej ławce jakby przy ołtarzu.
Zatrzymałem się, bracie; ta przygoda miała miejsce na początku września; powietrze było chłodne; fiołki i róże jakiem i pobożni zasiewają groby, rozsiewały zapach przyjemny; księżyc po za dzwonnicą kościoła przebijał się przez białawą chmurkę, wierzchołki okien kościoła srebrzyć się zaczynały, a spody ich złociły się odbiciem gorejącego wewnątrz światła.
Mój przyjacielu, czy majestatyczność miejsca, czy też osobista godność sprawiły, że ta klęcząca kobieta zajaśniała dla mnie w pośród ciemności, niby marmurowy posąg i wyglądała jakby rzeczywiście z marmuru wykuta. Dosyć, że przejęła mię takiem uszanowaniem, iż aż mię dreszcz przeszedł.
Chciwie na nią patrzyłem.
Pochyliła się na ławkę, objęła ją oburącz, przyłożyła do niej usta i natychmiast spostrzegłem jak jej piersi unosiły się wzdęte westchnieniami i łkaniem...
— Bracie, tyś nigdy jeszcze nie słyszał takiego jęku; nigdy ostre żelazo boleśniej nie rozdarło serca twojego!
Płacząc, całowała kamień z zapałem, który mię zgubił; łzy jej rozrzewniły mię a pocałunki do szaleństwa przywiodły.
— Ależ, dla Boga! to chyba ona sama była szalona — rzekł Joyeuse — alboż to kto w ten sposób całuje kamienie?.. alboż kto zalewa się łzami bez przyczyny?...
— O! jej łzy wyciskała jakaś niezmierna boleść, jej pocałunki na kamieniu składane, oznaczały głęboką miłość; niewiadomo tylko, kogo kochało, kogo opłakiwała, za kogo się modliła?
— A tego człowieka nie zapytywałeś?
— Owszem.
— I cóż ci odpowiedział?
— Że męża straciła.
— Alboż to kiedy żona tak gorzko opłakuje męża — powiedział Joyeuse — to mi dopiero piękna odpowiedź i ty na niej poprzestałeś?
— Musiałem, bo mi innej dać niechciał.
— A ten człowiek, cóż to był za jeden?
— Coś nakształt służącego, który przy niej mieszka.
— Jego nazwisko?
— Niechciał mi go wyjawić.
— Młody czy stary?
— Może mieć lat dwadzieścia ośm do trzydziestu.
— Cóż więcej... Przecież nie cała noc modliła się i płakała.
— Nie, ale gdy płakać przestała, to jest, gdy już łez jej zabrakło, gdy usta od ciągłego całowania ławki zabolały, podniosła się, bracie. O!.. w rysach tej kobiety malował się tak tajemniczy smutek, że zamiast postąpić ku niej, co byłbym uczynił w obec każdej innej, cofnąłem się; wówczas to ona zbliżyła się ku mnie, a raczej ku mojej stronie; bo mnie wcale nawet nie widziała; wówczas to promień księżyca padł na jej twarz rozjaśnioną, surowa powaga znowu na niej osiadła, ale znikły kurczenia się, drgania, oschły łzy. Oczy jej znowu błyszczały. Lekko otwartemi usty znowu wciągała życie, które ją na chwilę opuścić chciało; kilka kroków postąpiła niedbale, ociężale, jak lunatyczka; wtedy służący podbiegł ku niej i poprowadził ją, bo zdawało się, iż zapomina, że po ziemi stąpa. Ol... mój bracie, cóż za wzruszająca piękność!... co za nadludzka potęga!... Jeszczem nic na świecie do niej podobnego nie widział; czasem tylko w marzeniach moich, widziałem jak z otwartego nieba zstępują zjawiska do tej rzeczywistości podobne...
— Cóż dalej Henryku, co dalej?... — spytał Anna mimowolnie zajęty opowiadaniem, z którego z razu śmiać się zamyślał.
— O! już zaraz koniec będzie mój bracie. Służący coś jej do ucha powiedział, bo natychmiast kwef spuściła; ostrzegł zapewne, że nie są sami; ona nawet nie spojrzała w moję stronę, ale spuściwszy zasłonę odeszła, i już jej więcej nie widziałem, bracie. Mniemałem, że się niebo zaćmiło, że to nie była istota żyjąca, lecz raczej mara wyszła z grobów, które z pomiędzy bujne trawy, w milczeniu przedemną wystawały.
Wyszła z cmentarza; ja udałem się za nią.
Kiedy niekiedy, służący oglądał się i mógł mię widzieć, bo roztargniony, nie ukrywałem się. Cóż chcesz, bracie? w umyśle moim tkwiły jeszcze dawne gminne przyzwyczajenia, a w sercu wrzała dawna fermentacya.
— Co ty mówisz Henryku?... — zapytał Anna. Nierozumiem cię.
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Mówię, mój bracie — odpowiedział — że młodość moja była hałaśliwa, że nie raz mniemałem, iż kocham, i że aż do tej chwili wszystkie kobiety uważałem za przedmiot, któremu miłość moję ofiarować mogłem.
— O! ho! a cóż w tej widzisz tak osobliwego?... — zawołał Joyeuse usiłując odzyskać wesołość, której go mimowolnie pozbawiło zwierzenie się brata. Strzeż się Henryku, zaczynasz prawić od rzeczy, ta kobieta chyba nie ma ani ciała ani kości?
— Bracie — rzekł młodzieniec gorączkowym uściskiem obejmując rękę Joyeusa, bracie — rzekł tak cicho, iż zaledwie jego tchnienie doszło ucha starszego brata; jak Bóg w niebie, nie wiem czy to istota z tego świata.
— Na papieża!... — zawołał tenże — przeraziłbyś mię, gdyby Joyeusa przerazić można.
I usiłując odzyskać wesołość — dodał:
— Lecz nakoniec, ona chodzi, płacze i bardzo dobrze całuje, sam mi to powiedziałeś, sądzę, mój przyjacielu, że to wcale niezła wróżba; ale jeszcze nie koniec, cóż dalej, słucham?
— Dalej, już mało co; poszedłem więc za nią, ale nie usiłowała bynajmniej unikać mię, zmienić drogę, lub coś podobnego, zdawało się nawet, że wcale o tem nie myśli.
— Gdzież więc ona mieszka?
— W stronie Bastylli, przy ulicy de Lesdiguiéres; u drzwi mieszkania, towarzysz jej odwrócił się i zobaczył mnie.
— Wówczas skinieniem dałeś mu do zrozumienia, że pragniesz z nim mówić?
— Nie śmiałem; śmieszna to rzecz, ale przyznam ci się, że służący wywierał na mnie prawie to samo wrażenie co i jego pani.
— Mniejsza o to, wszedłeś więc do jej domu?
— Nie, bracie.
— W istocie Henryku, mam wielką ochotę zarzucić ci, żeś nie Joyeuse; lecz przynajmniej powróciłeś nazajutrz?
— Wróciłem, lecz nadaremnie; nadaremnie powtarzam, chodziłem na cmentarz i na ulicę Lesdiguiéres.
— Ona znikła?
— Jak cień przelotny.
— Ale się o nią dowiadywałeś?
— Ulica to mało zamieszkana, nikt więc nie mógł mię zaspokoić; śledziłem służącego, aby go wyciągnąć na słówka, lecz nie pokazał się podobnie jak i jego pani. Jednak światełko, które wieczorem zabłysło przez żaluzye, pocieszyło mię, bo mi wskazywało, że ona jest tam zawsze. Tysiąca środków szukałem, aby się dostać do tego domu; listy, posłańcy, kwiaty, podarunki, wszystko nadaremnie... Pewnego wieczoru znikło światełko i więcej się nie pokazało; dama strudzona zapewne mojem natręctwem, wyprowadziła się z ulicy Lesdiguiéres; nikt nie wiedział gdzie obrała nowe mieszkanie.
— Jednak ty ją znalazłeś, tę twoję dziką piękność?
— Traf mi dopomógł; lecz, niesprawiedliwy jestem mój bracie, bo raczej Opatrzność zlitowała się nademną. Posłuchaj mię, jest to w istocie rzecz szczególna. Dwa tygodnie temu, o północy, przechodziłem ulicą de Bussy; wiesz mój bracie, jak ściśle wypełniane są ostrożności co do ognia; otóż, w okach pewnego domu nie tylko ujrzałem światło, ale nadto zdało mi się, że istotny pożar wybuchł na drugiem jego piętrze. Silnie zapukałem do drzwi, jakiś człowiek wyjrzał przez okno.
— Pali się u was! zawołałem.
— Cicho przez litość, cicho, — odparł, właśnie gaszę ogień.
— Czy chcesz abym na straż zawołał?
— Nie, nie, na imię nieba, nie wołaj pan nikogo.
— Lecz może ci pomódz można?
— Jeżeliś pan łaskaw, proszę na górę, wyświadczysz mi pan usługę, za którą będę wdzięczny przez całe życie.
— A jakże wejdę, kiedy drzwi zamknięte?
— Oto klucz.
I wyrzucił mi klucz przez okno.
Żywo wbiegłem na schody i wszedłem do pokoju, do miejsca pożaru.
Paliła się podłoga; znalazłem się w laboratoryum chemika; robił on jakieś doświadczenia i rozlał na ziemię płyn zapalny, co pożar roznieciło. Gdy wszedłem już był panem ognia, dla tego mogłem mu się przypatrzeć.
Był to dwudziesto-ośmio lub trzydziesto letni mężczyzna, a przynajmniej na takiego wyglądał; okropna blizna przerzynała mu policzek, druga zaś biegła przez czaszkę; gęsta broda pokrywała mu resztę twarzy.
— Dziękuję panu; lecz jak pan widzisz, już się wszystko skończyło, jeżeliś pan tyle uprzejmy jak się wydajesz, racz natychmiast odejść, bo moja pani może tu przybyć lada chwila i rozgniewać się, widząc o tej godzinie obcego człowieka u mnie, a raczej u siebie.
Na dźwięk tego głosu stanąłem jak wryty i prawie przerażony.
Otworzyłem usta chcąc zawołać: „Ty jesteś człowiekiem z cmentarza, z ulicy Lesdiguiéres, tyś towarzysz nieznajomej damy!..“ bo przypominasz sobie bracie, że był zakapturzony, że nie widziałem jego twarzy, lecz tylko głos słyszałem. Miałem więc mu to powiedzieć, miałem go badać, błagać, w tem nagle otworzyły się drzwi i weszła jakaś kobieta.
— Co to jest, Remy? — spytała majestatycznie, zatrzymując się na progu — dlaczego ton hałas?
— O! mój bracie, to była ona, jeszcze piękniejsza przy gasnącem świetle pożaru, aniżeli przy promieniach księżyca; to była ona, kobieta, której obraz nieustannie toczył mi serce. Krzyknąłem, służący teraz na mnie spojrzał.
— Dziękuję panu — rzekł — jeszcze raz dziękuję, ale pan widzisz, że ogień już zagasł. Wychodź pan zatem, błagam, wychodź.
— Przyjacielu — odparłem, żegnasz mię bardzo ostro.
— Pani — powiedział służący, to on.
— Kto, on? — spytała.
— Ten młody kawaler, któregośmy spotkali w ogrodzie Gypécienne, który szedł za panią na ulice Lesdigniéres.
Wówczas spojrzała na mnie, i po tem sp-jrzeniu przekonałem się, że mię widzi po raz pierwszy.
— Panie — rzekła, przez litość oddal się.
Wahałem się, chciałem mówić, prosić, lecz słowa stygły mi na ustach, stałem nieruchomy, niemy i tylko na nią patrzyłem.
— Strzeż się panie — powiedział, służący więcej smutno niż surowo — strzeż się, zmusisz panią do nowej ucieczki.
— O! niech Bóg broni — odpowiedziałem z ukłonem — sądzę, że bynajmniej nie obrażam pani.
Nie odpowiedziała mi wcale.
Nieczuła, niema i jak lód zimna, odwróciła się, niby niesłysząc mię i stopniowo znikła w ciemnościach, jak upiór zstępując po schodach, na których nie słychać było nawet jej kroków.
— I już wszystko? — spytał Joyeuse.
— Wszystko. Wtedy służący odprowadził mię do drzwi, mówiąc:
— Na imię Chrystusa i Maryi Panny — zapomnij panie, zapomnij!
Uciekłem, szalony, obłąkany, głupi, oburącz ściskając głowę i pytając się czylim nie zwaryował. Odtąd, co wieczór chodzę na tę ulicę i dlatego to, gdy wyszedłem z ratusza, kroki moje bardzo naturalnie ku tej stronie zmierzyły. Co wieczór, mówię, chodzę na tę ulicę, ukrywam się za rogiem domu przeciwległego jej domowi, pod małym balkonem, którego cień zupełnie mię osłania; niekiedy widzę jak się przesuwa światełko po jej pokoju, i to stanowi całe moje życie, całe szczęście moje...
— Co za szczęście! — zawołał Joyeuse.
— Niestety!.. postradam je, skoro zapragnę innego.
— Lecz jeżeli cię zgubi ta twoja rezygnacya?...
— Cóż chcesz bracie? — ze smutnym uśmiechem powiedział Henryk — z tem jest mi bardzo błogo.
— To niepodobna.
— Cóż począć, bracie? szczęście jest względne; wiem, że ona tam jest, że tam żyje, tam oddycha; widzę ją przez ściany, a raczej wyobrażam sobie, że widzę; gdyby więc wyprowadziła się z tego domu, gdyby mi przyszło przeżyć jeszcze dwa tygodnie takie jak wówczas, gdy ślad jej straciłem, sądzę, mój bracie, że albo bym oszalał, albo do zakonu wstąpił.
— Nie, do pioruna!... naszej rodzinie dosyć już na jednym głupcu i mnichu; poprzestańmy na nieb, kochany przyjacielu.
— Tylko bez uwag, Anno, bez szyderstwa; uwagi byłyby nadaremne, a szyderstwem nic nie wskórasz.
— A któż ci tu mówi o uwagach lub szyderstwach?...
— A! to co innego. Ale...
— Pozwól mi tylko powiedzieć sobie coś jeszcze.
— Co?
— To, żeś sobie strasznie po studencku postąpił.
— Mie czyniłem żadnych kombinacyj, ani żadnych wyrachować, nic nie przedsiębrałem, lecz polegałem na rzeczy daleko silniejszej odemnie. Skoro pęd wody unosi nas, lepiej się z nim puścić, niż walczyć przeciw niemu.
— A jeżeli w przepaść unosi?
— Trzeba w niej utonąć, bracie.
— Tak mniemasz?
— Tak.
— Ja jednak nie podzielam twojego zdania i na twojem miejscu...
— Co byś uczynił, Anno?..
— Przynajmniej tyle, że dowiedziałbym się o jej nazwisku, latach; na twojem miejscu...
— Anno, Anno, ty jej nie znasz.
— Nie, ale ciebie znam. Jakto!... Henryku, wszak podzieliłem się z tobą, stu tysiącami talarów, które mi król darował w dniu swoich imienin.
— Mam je dotąd w moim kufrze, Anno, ani jednego nie brakuje.
— Tem gorzej, do licha! Gdybyś ich nie chował w kufrze, kobieta byłaby w twojej alkowie.
— O! mój bracie!
— Niema tu żadnego; o! mój bracie. Zwyczajny sługa sprzedaje się za dziesięć talarów, dobry za sto, wyborny za tysiąc, przewyborny zaś za trzy tysiące. Przypuśćmy, że mamy do czynienia z feniksem służących, wymarzmy sobie bożka wierności, a za dwadzieścia tysięcy talarów, na honor! będzie on twoim. Tak więc, pozostanie ci sto trzydzieści tysięcy liwrów na opłacenie feniksa kobiet, wydanego przez feniksa sługę. Henryku, przyjacielu, tyś jeszcze do niczego.
— Anno — wzdychając, odparł Henryk — są ludzie, których przekupić niepodobna; są serca których sam nawet król majątkiem swoim nie opłaci.
Joyeuse uspokoił się.
— Dobrze!... przypuszczam — rzekł — ale nie masz takich, którzyby nie ulegli.
— To co innego.
— Cóż więc uczyniłeś, aby serce tej pięknej nieczułej uległo tobie?
— Mam to przekonanie, Anno, że czyniłem wszystko co mogłem.
— E, głupiś mój hrabio du Bouchage. Widzisz kobietę smutną, zamkniętą, jęczącą, i stajesz się jeszcze smutniejszym, daleko ściślej zamkniętym i daleko więcej jęczącym, to jest, daleko nudniejszym aniżeli ona!.. Wistocie, jak dzieciak traktujesz o miłości. Powiadasz, że jest sama, a więc staraj się towarzyszyć jej; powiadasz że smutna, bądź więc wesół; że w żalu pogrążona, a więc pociesz ją i zastąp to, co utraciła.
— Niepodobna, bracie.
— Czy próbowałeś?
— A to na co?
— Ba! choćby tylko dla próby. Wszak mówisz, żeś zakochany?
— Brak mi słów na wyrażenie mojej miłości.
— A więc, za dwa tygodnie twoja ulubiona będzie twoją.
— Bracie!
— Słowo Joyeusa. Sądzę przecież, że jeszcze nie zwątpiłeś?
— Nie, bo nawet nadziei nie miałem żadnej.
— O której godzinie widujesz ją?
— O której godzinie widuję ją?
— A tak.
— Ależ mówiłem ci bracie, że jej wcale nie widuję.
— Nigdy?
— Nigdy.
— Ani nawet w oknie?
— Ani nawet jej cienia.
— To się raz skończyć musi. Słuchaj no, ma ona kochanka?
— Niewidziałem aby do jej domu wchodził jaki inny mężczyzna, prócz tego Remy, o którym ci wspominałem.
— Jakże ten dom wygląda?
— Ma dwa piętra, małe drzwi i taras przy drugiem oknie.
— A czy nie można wejść do domu przez ten taras?
— Kiedy dom ten stoi o podał od innych zabudowań.
— Cóż jest na przeciw niego?
— Drugi dom prawie podobny, chociaż, jak sądzę, nieco wyższy.
— Kto mieszka w tym domu?..
— Jakiś obywatel.
— Wesoły czy złośnik?
— Wesoły, bo nieraz słyszę, jak się śmieje sam do siebie.
— Kup u niego ten dom. — A któż ci powiedział, że jest do sprzedania?
— Ofiaruj mu wartość podwójną.
— A jeżeli dama zobaczy mię?
— To co?!
— To znowu zniknie, kiedy tymczasem ukrywając obecność moję, możebym ją z czasem zobaczył.
— Zobaczysz ją dzisiaj wieczór.
— Ja?
— Czekaj o godzinie ósmej pod balkonem.
— Będę tam czekał jak codzień, ale zawsze prawie bez nadziei.
— Ale, ale, daj mi dokładny adres.
— Między bramą Bussy a hotelem Saint-Denis, prawie na rogu ulicy Augustyanów, o dwadzieścia kroków od wielkiej oberży pod „Mieczem walecznego rycerza.”
— Bardzo dobrze. Więc o ósmej wieczorem.
— Cóż uczynić zamierzasz?... — zapytał Henryk.
— Zobaczysz, usłyszysz. Tymczasem wróć do domu, ubierz się jak najstrojniej, przywdziej najkosztowniejsze klejnoty, skrop włosy najdelikatniejszemi pachnidłami; dzisiaj wieczór zdobędziesz twierdzę.
— Oby cię Bóg wszechmocny wysłuchał, bracie!
— Henryku, kiedy Bóg nie słyszy, to szatan wówczas pewno nie głuchy. Żegnam cię, bo moja kochanka czeka; nie, chciałem raczej powiedzieć, kochanka pana do Mayenne. Na papieża! ta się wcale nie wzdraga.
— Bracie!
— Przepraszam, mój ty piękny kupidynku, nieczynię żadnego porównania między temi dwiema damami, bądź o tem przekonany, chociaż wnosząc z tego co mi powiadasz, wolę moją, a raczej naszą. Ale ona czeka na mnie, a niechcę aby czekała. Bądź zdrów Henryku, do widzenia wieczorem.
— Do widzenia, Anno.
Bracia ścisnęli się za ręce i rozeszli każdy w swoję stronę.
Jeden, gdy uszedł blizko dwieście kroków, śmiało zapukał do drzwi pięknego domu na placu Nôtre-dame i również śmiało zatrzasnął je za sobą.
Drugi, milcząc zapuścił się w ciasne i kręte uliczki, przytykające do Palais.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.