Czterdziestu pięciu/Tom III/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ernauton nieomylił się, człowiek którego spostrzegł, był Chicot.
I on także dobre miał oko i ucho, bo zdaleka ujrzał i usłyszał jadących, a domyśliwszy się, że z nim będą mieli do czynienia, zaczekał.
Skoro nie pozostało mu żadnej wątpliwości, skoro się przekonał, że obaj jeźdzcy ku niemu zmierzają, oparł rękę na długiej szpadzie swojej, niby dla przybrania szlachetnej postawy.
Ernauton i Sainte-Maline milcząc, spojrzeli po sobie.
— Mów pan, jeżeli chcesz — rzekł Ernauton, kłaniając się przeciwnikowi swojemu; w tej okoliczności bowiem wyraz „przeciwnik”, stosowniejszym jest, aniżeli „towarzysz”.
Sainte-Mline omal że się nie udusił, tak ta niespodziana grzeczność gardło mu ściskała; odpowiedział tylko uchyleniem głowy.
Ernauton widząc że milczy, tak się odezwał do Chicota:
— Ten pan i ja, jesteśmy na pańskie usługi.
Chicot przywitał ich jak najuprzejmiejszym uśmiechem.
— Jeżeli pan nie poczytasz nam tego za natręctwo, pozwól zapytać o twoje nazwisko?
— Nazywam się Cień — odpowiedział Chicot.
— Pan na coś oczekujesz?
— Tak jest.
— Zapewne raczysz nam pan oświadczyć, na co?
— Czekam na list.
— Przebacz pan naszej ciekawości i nie bierz jej za obrazę.
Chicot znowu się ukłonił z coraz to uprzejmiejszym uśmiechem.
— Skądże pan tego listu oczekujesz? — mówił dalej Ernauton.
— Z Luwru.
— A czyjaż ma być na nim pieczęć?
— Królewska.
Ernauton włożył rękę w zanadrze.
— Pan zapewne poznasz ten list? — rzekł.
— Tak, jeżeli go zobaczę.
Ernauton wyjął list.
— Ten sam — powiedział Chicot — zapewne wiadomo panom, że dla większej pewności coś wam nawzajem wręczyć powinienem.
— Pokwitowanie.
— Tak jest.
— Król — mówił znowu Ernauton — rozkazał mi zawieźć ten list, ale ten oto pan ma obowiązek doręczenia go panu.
I podał list panu de Sainte-Maline, który go wziął i złożył w ręce Chicota.
— Dziękuję panom — rzekł ten ostatni.
— Widzisz pan — dodał Ernauton — żeśmy wiernie dopełnili co nam polecono: nikogo niema na drodze, nikt więc nie widział żeśmy z panem mówili i list mu wręczyli.
— Prawda, przyznaję to panom, a nawet w razie potrzeby poświadczę. Teraz na mnie kolej.
— Prosimy o pokwitowanie — rzekli razem obaj młodzieńcy.
— Któremuś z panów mam je wręczyć?
— Król nic w tym względzie nienadmienił — zawołał Sainte-Maline groźnie na towarzysza spoglądając.
— Racz pan udzielić nam pokwitowanie w duplikcie — powiedział Ernauton — i daj każdemu z nas po jednym, z tąd do Luwru daleko a w drodze tego pana lub mnie nieszczęście spotkać może.
Gdy to mówił, w oczach jego z kolei mignęła błyskawica.
— Jesteś pan bardzo przezorny — rzekł Chicot do Ernautona.
Wydobył z kieszeni pugilares, wydarł dwie kartki i na każdej napisał:
„Odebrałem z rąk pana Rene de Sainte-Maline, list przywieziony przez pana Ernauton de Carmainges.”
— Żegnam pana — powiedział Sainte-Maline odbierając pokwitowanie.
— Zegnam pana i życzę szczęśliwej podróży — dodał Ernauton — czy masz jeszcze inne jakie zlecenie do Luwru?
— Nie, niemam żadnego i bardzo panom dziękuję — rzekł Chicot.
Ernauton i Sainte-Maline odwrócili konie ku Paryżowi, a Chicot ruszył w dalszą drogę krokiem, któregoby mu najlepszy muł pozazdrościł.
Gdy Chicot znikł, Ernauton zaledwie sto kroków ujechawszy, zatrzymał konia i rzekł do Sainte-Malina:
— Teraz, jeżeli pan chcesz, możemy zsiąść z koni.
— A to dla czego? — spytał zdziwiony Sainte-Maline.
— Dopełniliśmy naszej powinności, możemy zatem rozprawić się z sobą. Uważam, że miejsce jest bardzo stosowne do tego rodzaju rozmowy.
— I owszem — odparł Sainte-Maline, zsiadając z konia podobnie jak jego towarzysz.
Wtedy Ernauton przystąpił ku niemu mówiąc:
— Wiadomo panu, że bez żadnego powodu z mojej strony a bez żadnego pomiarkowania z pańskiej, przez całą drogę ciężko mię obrażałeś. Co większa chciałeś mię zmusić, abym się wziął do oręża w chwili niewłaściwej, na co zezwolić niechciałem. Teraz nadeszła chwila właściwa, mogę więc służyć panu.
Sainte-Maline słuchał tych słów stojąc ponury zmarszczony, lecz o dziwy! niechciał bić się, bo już ochłonął był z gniewu, który przeszedł wszelkie granice.
Rozwaga przywróciła mu zmysły, poznał zatem całą niższość położenia swojego.
— Panie — odpowiedział po chwili milczenia — na moje zniewagi odpowiadałeś przysługami, nie umiem więc teraz przemawiać do pana językiem, jakim przemawiałem przed chwilą.
Ernauton zmarszczył brwi.
— Tak, ale pan i teraz jeszcze masz to samo w myśli.
— A któż to panu powiada?
— Sama tylko nienawiść i zazdrość dyktowała panu mowę taką, a niepodobna aby w przeciągu dwóch godzin serce twoje wyrugowało z siebie nienawiść i zazdrość.
Sainte-Maline zarumienił się ale nie odpowiedział.
Ernauton po chwilowej przerwie mówił znowu.
— Król przełożył mię nad pana, zapewne dla tego, że mu się więcej twarz moja podobała; nie wpadłem w rzekę, bom lepszy jeździec, wyzwania pańskiego nieprzyjąłem w chwili gdy się je panu uczynić podobało, bom roztropniejszy; nie pokąsał mię pies wiadomego człowieka, bom rozważniejszy, nakoniec wzywam pana teraz abyś mi zdał sprawę i wydobył szpadę, bo posiadam więcej rzeczywistego honoru, i ostrzegam: nie zwłócz pan dłużej, bo powiem, że posiadam więcej odwagi.
Sainte-Maline drżał, z oczu jego tryskały błyskawice; na bladej twarzy wybiły się piętna wszystkich niegodziwych namiętności, które wyliczył Ernauton i przy którego ostatnich słowach wydobył on szpadę jak wściekły.
Ernauton już swoję trzymał w ręku.
— Cofnij pan ostatnie wyrazy — odparł Sainte-Maline — bo sam zapewne przyznasz, że są zbyteczne, gdyż jak pan nadmieniłeś, znasz mnie doskonale, ponieważ mieszkamy tylko o dwie mile od siebie; cofnij pan zatem to wyrazy i poprzestań na mojem upokorzeniu, nieżądając schańbienia.
— Ponieważ niezwykłem nigdy ulegać popędom gniewu — odparł Ernautou — mówię zatem zawsze to, co powiedzieć pragnę, a tem samem nie cofnę nic zgoła. Jestem także obraźliwy, a przytem nowicyusz u dworu, niechcę więc rumienić się ilekroć spotkam pana.
Niech więc jedno pchnięcie szpadą uczyni zadosyć i mnie i panu.
— O! mój panie, bilem się jedenaście razy — z ponurym uśmiechem rzekł Sainte-Maline — a z jedenastu przeciwników moich, dwóch legło na placu. Zapewne pan wiesz o tem?
— Ja zaś nigdy się jeszcze nie bilem — odpowiedział Ernauton — bom nigdy nie miał ku temu sposobności, teraźniejsza zaś podoba mi się i nastręcza wtedy właśnie, gdy ja jej niewywołałem, a zatem chwytam ją chciwie i czekam na pana.
— Panie — powiedział Sainte-Maline wstrząsając głową — jesteśmy współziomkowie, służymy królowi, a zatem niekłóćmy się; uważam pana za człowieka zacnego i nawet podałbym panu rękę, gdyby to nie było dla mnie prawie niepodobieństwem. Cóż pan żądasz więcej? Oto przedstawiam się panu takim jakim jestem, z sercem aż do głębi zranionem, ale to nie moja wina. Jestem zazdrosny, cóż więc mam począć? natura w złym dniu mię stworzyła. Pan de Chalabre, pan de Monterabeu, albo pan de Picorney nigdyby mię nierozgniewali, lecz pańska wyższość dręczy mię okrutnie. A więc pociesz się pan, że zazdrość moja szkodzić panu nie może, i że z wielkim żalem moim zachowujesz pan całą zasługę swoję. Tak więc pozostaniemy tak jak jesteśmy, wszak prawda? ja niezawodnie zbyt wiele cierpieć będę, jeżeli pan opowiedzieć zechcesz powód sprzeczki naszej.
— O naszej sprzeczce nikt wiedzieć nie będzie, mój panie.
— Nikt?
— Tak jest, bo jeżeli przystąpisz do walki, albo pana zabiję albo sam polegnę. Nienależę do rzędu ludzi nie dbających o życie; owszem, cenię je wysoko. Mam lat dwadzieścia trzy, piękne nazwisko; nie zupełnie, jestem ubogi; pokładam nadzieję w sobie i w przyszłości i bądź pan pewny, że jak lew bronić się będę.
— Otóż ja zupełnie przeciwnie, mam już lat trzydzieści, życie dosyć mi się już sprzykrzyło, bo nie wierzę ani w przyszłość ani w siebie samego; lecz mimo żem przesycony życiem, że nie wierzę w szczęście, wolę nie bić się z panem.
— Cóż to! chcesz się pan przede mną usprawiedliwiać? — spytał Ernauton.
— Nie, dosyć już powiedziałem, dosyć się usprawiedliwiałem. Jeżeli pan na tem niepoprzestajesz, tem lepiej, bo przestajesz zarazem być wyższym odemnie.
— Przypominam panu, że gaskończycy niekończą w ten sposób kłótni, jeżeli się na pośmiewisko narazić nie chcą.
— Tego właśnie pragnę — rzekł Sainte-Maline.
— Pragniesz pan?
— Tak jest, kto mię wyśmieje sprawi mi największy przyjemność!
— A więc odmawiasz pan walki?
— Odmawiam, ale rozumie się, że walki z panem.
— Chociaż sam. mię wyzwałeś?
— Tak jest.
— Lecz, mój panie, jeżeli stracę cierpliwość i uderzę na pana?
Sainte-Maline konwulsyjnie zacisnył pięści.
— Wtedy, cisnę szpadę o dziesięć kroków od siebie — odparł.
— Strzeż się pan, bo w takim razie nieuderzę ostrzem.
— I owszem, ale wówczas będę miał powód nienawidzieć pana, a nienawidzieć będę śmiertelnie, potem skoro kiedyś ujrzę pana słabszym, napadnę na pana jak ty na mnie teraz i z rozpaczy przebiję pana.
Ernauton schował szpadę do pochwy.
— Dziwny z pana człowiek, żałuję cię z całego serca.
— Pan mię żałujesz?
— Tak jest, bo musisz pan cierpieć okropnie.
— O! okropnie.
— Pan kochać nie możesz?
— Nigdy.
— Ale przynajmniej musisz mieć jakąś namiętność.
— Jedną jedyną.
— Prawda, zazdrość, boś się pan do niej przyznał.
— Tak, i ztąd pochodzi, że z największym wstydem i niewypowiedzianem nieszczęściem ulegam wszelkim innym namiętnościom; ubóstwiam kobietę skoro widzę, że kocha innego, lubię złoto skoro go cudza ręka dotyka; jestem dumny zawsze przez porównanie, piję dla stłumienia w sobie gniewu, to jest dla zaostrzenia go skoro nie jest dosyć gwałtownym, to jest aby go uczynić jak piorun grzmiącym i zapalnym. O! tak jest, tak, dobrze powiedziałeś panie de Carmainges, żem bardzo nieszczęśliwy.
— I nigdy nie usiłowałeś pan zostać dobrym? — spytał Ernauton.
— Usiłowałem, lecz nadaremnie.
— Jakąż tedy masz pan nadzieję? co począć myślisz?
— Co czyni roślina zatruta? Kwitnie równie jak i drugie, a niektórzy ludzie umieją z niej korzystać. Cóż czynią, niedźwiedzie i drapieżne ptaki? Kąsają, ale są ludzie umiejący przyuczyć ich do łowów; takim jestem i ja i takim zapewne będę w ręku pana d’Epernona i pana de Loignac aż do dnia, w którym mi posiedzą: „Jest to roślina szkodliwa, wyrwijmy ją; jest to zwierz wściekły, zabijmy go.”
Ernauton uspokoił się powoli.
Odtąd uważał Sainte-Malina nie tylko za przedmiot swojego gniewu ale nadto za przedmiot badań i uczuł niejaką litość dla człowieka, spowodowanego okolicznościami do uczynienia mu zeznań podobnych.
— Wielkie szczęście, które przy znakomitych swoich przymiotach osiągnąć możesz, uleczy pana — rzekł — rozwiń się zatem panie de Sainte-Maline, odpowiednio twoim natchnieniom, a wojna albo intryga sprzyjać ci będzie; wówczas, mogąc rozkazywać, mniej nienawidzieć będziesz.
— Jakkolwiek wysoko się wzniosę, jakkolwiek głęboko zapuszczę korzenie, zawsze nademną istnieć i ranić mię będą świetniejsi losem; podemną zaś śmiech szyderczy uszy moje rozdzierać będzie.
— Żałuję pana — powtórzył Ernauton.
I na tem się skończyło.
Ernauton poszedł do konia, którego był uwiązał u drzewa i wsiadł na niego.
Sainte-Maline ciągle swojego trzymał w ręku.
Obaj ruszyli z powrotem do Paryża, jeden milczący i zasmucony tem co usłyszał, drugi tem co powiedział.
Nagle Ernauton podał rękę Sainte-Malinowi.
— Jeżeli pan pozwolisz, będę się starał uczyć pana? — rzekł.
— Ani słowa więcej, mój panie — odparł Sainte-Maline — nie, nie próbuj pan, bo to się nie uda. Owszem, nienawidź mię raczej, a ja właśnie dlatego podziwiać cię będę.
— Jeszcze raz powtarzam, że żałuję pana — powiedział Ernauton.
W godzinę później obaj jeźdźcy wracali do Luwru, zmierzając ku kwaterze „Czterdziestu pięciu”.
Król był wyszedł i dopiero wieczorem miał powrócić.