Czterdziestu pięciu/Tom V/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
Co się działo w zakładzie pani Fournichon i w domu tajemniczym.

Pomimo późnej nocy, zakład pani Fournichon huczał i jaśniał licznem światłem.
„Czterdziestu pięciu” pod przewództwem pana Sainte-Maline nadawali mu życie.
Kiedy drzwi pokoju, w którym Ernauton z piękną damą miał schadzkę, od silnego uderzenia pękły i kiedy pani Fournichon, chcąc gościom swoim zapewnić spokojność, wyjawiła panu Sainte-Maline imię Ernautona, a ten tem większą wiedziony ciekawością, ukrytą piękność chciał ujrzeć, pan de Carmainges zgasił świecę i sam wyszedł do swoich kolegów, chcąc ich już to prośbą, już groźbą do ustąpienia zmusić.
Lecz pijani i uparci nie byli łatwi do pokonania i pan de Carmainges postanowił, ponieważ widział że wszędzie na korytarzach jest ciemno, wziąć księżnę pod rękę i przeprowadzić wśród natrętnego tłumu.
Właśnie, gdy już był na schodach i sądził, że ukrytą damę niepostrzeżenie wyprowadzi, jeden z jego kolegów, przybył ze świecą, a pan de Sainte-Maline, gdy Ernauton prowadził ją, nożem dobytym z pochwy, z tylu przeciął jej zawiązkę od czarnej maski, którą twarz jej była zakryta.
Szczęściem, że księżna baczna i zręczna pochwyciła upadającą maskę i że obecni twarz; jej dojrzeć niezdołali.
Ernauton nie chcąc tracić czasu, pogroził tylko panu de Saint-Maline i zdołał wyprowadzić szczęśliwie swoję piękność, która, kazała mu odprowadzić się do nowego mostu i zaleciła, aby dla swobodniejszych schadzek, nabył, lub najął domek w oddalonej części miasta.
Pożegnawszy swoję damę, Ernauton wściekły i rozjuszony, biegł pod „Pięknego rycerza”, aby nad swojemi kolegami, a osobliwie nad panem de Sainte Malinę się zemścić.
Zastał ich za ogromnym stołem, obładowanym potrawami i winem; znikła z pośród nich wesołość, albowiem czuli swoję winę i myśleli tylko, jakimby sposobem pana de Carmainges przeprosić.
Stosowne kroki trafiły do celu i po pojednaniu z kolegą, wesołość zapanowała w kole biesiadniczem.
Kiedy się to działo w zajeździe pod „Pięknym rycerzem” tajemniczy domek zdawał się opuszczonym, tak był cichym i posępnym.
Na dole, w pokoju, którego okna wychodziły na dziedziniec, blade światło niepewnym gorzało płomieniem; przy nim to łysy staruszek, pakował rozmaite rzeczy, a kobieta, blada i wysmukła siedziała zamyślona.
Nagle, dało się słyszeć pukanie do bramy.
— To pewnie ten młodzieniec nieszczęśliwy, — rzekła blada niewiasta.
— Nie pani — odpowiedział staruszek — mówił on, że nie chce nas widzieć więcej, on bardzo nieszczęśliwy...
— Człowiek jego stanu, majątku i znaczenia, łatwo się może pocieszyć.
— Pani masz to samo, a jesteś niepocieszoną.
Znowu dało się słyszeć pukanie dobitniejsze niż pierwej.
— Remy — rzekła kobieta — idź i zapytaj kto to i czego żąda?
Wierny sługa wypełnił zlecenie.
Kobietę opanowała jakaś niespokojność; stanęła nieporuszona, jakby pilnie słuchała; głos rozmawiających doszedł jej uszów.
— To Grandchamp, wierny sługa mojego ojca — rzekła — przybywa z Meridor, a przeczuwam, że smutne wieści przynosi.
Dyanę nie myliło przeczucie.
Stary sługa z Meridor ukazał się na progu a zapytany o cel przybycia, z wszelką ostrożnością i względami objawił śmierć ojca Dyany.
Ciężkie westchnienie objawiło jej boleść, po chwili gorzki uśmiech ukazał się na ustach i rzekła:
— Remy, teraz jesteśmy wolni, teraz, możemy się zemścić. Niech Grandchamp spocznie, ty pójdź za mną.
Weszła z wiernym służącym na pierwsze piętro do pokoju, który cały czarno obity, oświetlony był blado gorejącą lampą.
Klęcznik, stała i obraz w czarnych ramach, całą ozdobę tego pokoju stanowiły.
Obraz przedstawiał mężczyznę konającego 4z upływu krwi i trzymającgo jeszcze miecz w dłoni, pod obrazem był napis:

Aut Caezar, aut nihil.

Dyana padła przed tym obrazem na kolana i modląc się do niego, jakby do świętego, gorzkiemi płakała łzami.
Po chwili, wstała i rzekła:
— A cóż, Kemy? twoje usiłowania czy się powiodły?
— Tak pani — odpowiedział służący — spojrzyj na ten portret, któremu przyrzekłaś zemstę, spojrzyj i radość w jego oczach wyczytaj.
— A więc?
— Odkryłem tajemnicę sławnej trucizny, nazwanej aqua tophana.
— Prowadź mnie, Remy, przekonaj, że twoje usiłowania nie są daremne.
Remy poprowadził nieznajomą do sąsiedniego pokoju i popychając ukrytą sprężynę pod taflą posadzki, otworzył drzwi, za któremi widzieć było można, ciemne, wązkie, kręte schody; Remy pierwszy na nie wstąpił i podał rękę Dyanie, która się za nim udała.
Dwadzieścia stopni prowadziło do okrągłej piwnicy, ciemnej i wilgotnej, w której był tylko piec z ogromnym otworem, stół, dwa krzesła i mnóstwo flaszek.
Jedynemi mieszkańcami tej ciemnicy były koza i ptaki, jakby nie żywe, które w tem miejscu zdawały się być straszydłami, a nie zwierzętami.
W piecu, ogień przygasał, a dym gęsty i czarny długą szyją wypływał.
Alembik stojący na kominie, sączył wolno po kropelce, płyn żółto-złotawy.
Krople te spadały w szklaną białą flaszeczkę, grubą na dwa palce, która była przytwierdzona do rury alembika.
Dyana weszła i zatrzymała się wśród tych strasznych przedmiotów, bez zadziwienia i trwogi; rzec można, że zwykłe wrażenia życia straciły wpływ na tę kobietę, jakby nie żywą.
Remy dał znak, aby się zatrzymała przy schodach; stanęła, gdzie Remy jej zalecił.
Młodzieniec zapalił lampę, następnie zbliżył się do dołu, wykopanego przy jednej ze ścian muru, uwiązał wiadro na długiej linie i spuścił je w wodę, nąkoniec wyciągnął je pełne zimnej i czystej jak kryształ wody.
— Przybliż się pani — rzekł Remy.
Do wiadra wody wpuścił kroplę żółtego płynu, a cała massa wody zafarbowała się tym kolorem; następnie kolor znikł, a woda w dziesięć minut była tak przezroczysta, jak dawniej.
Dyana patrzyła z zajęciem.
Remy spojrzał się na nią.
— Co? — zapytała.
— Teraz umaczaj pani — rzekł Remy — w tej wodzie kwiatek, rękawiczkę, chustkę, dodaj pani tej wody do pachnącego mydła, a przekonasz się o tem co widziano na dworze Karola IX-go, że kwiatek zatruje zapachem, rękawiczka dotknięciem, mydło przez wejście w pory. Zmocz pani kroplą tej wody knot od świecy, lub lampy, a za godzinę świeca lub lampa, zatruje wszystkich będących w mieszkaniu.
— Czy jesteś pewnym tego co mówisz? — zapytała Dyana.
— Wszystkie te doświadczenia robiłem, pani; przypatrz się tym ptakom, które nie mogą spać i jeść nie chcą, one napiły się tej wody, przypatrz się pani kozie, której oczy mgłą zaszły; napróżno sililibyśmy się powrócić je do życia, sztuka nie zna żadnego na tę truciznę lekarstwa.
— Remy, czy można mieć tę flaszeczkę? — zapytała Dyana.
— Tak pani, płyn już gotowy, w tej chwili sączyć się przestał.
Remy z nadzwyczajną ostrożnością odjął flaszeczkę od alembika, lecz natychmiast zatkał ją, owiązał, zalepił woskiem i oddał swojej towarzyszce.
Dyana odebrała bez najmniejszego wzruszenia, przybliżyła do lampy i popatrzyła na nią przez chwilę.
— Dobrze — rzekła — skoro czas przyjdzie, wybierzemy kwiatek, rękawiczkę, świecę, mydło, co będzie lepszem. Czy płyn ten chwyta się metalu?
— Trawi go.
— Zatem może zniszczy flaszeczkę?
— Nie sądzę, patrz pani na grubość szkła; prócz tego, możemy ją zachować w złote pudełko.
— Czy teraz jesteś zadowolony?
I coś podobnego do uśmiechu przebiegło po ustach nieznajomej i oświeciło jej twarz tym promykiem życia, jakie księżyc martwym nadaje przedmiotom.
— Jak nigdy nie byłem — odpowiedział Remy — karać złych, jest to używać przywileju Boga.
— Remy! Remy, czy słyszysz?
— Czy pani co słyszałaś?
— Zdaje mi się, że tentent koni na ulicy. Remy, zapewne nasze konie przybyły.
— Być może, bo zbliża się czas, w którym przybyć powinny.
— Lecz teraz na co się zdadzą?
— Jakto!
— Nie pojedziemy do Meridor.
— Zamiast do Moridor, pojedziemy do Flandryi.
— A! rozumiem.
Oczy Remyego rzuciły błyskawicę, którą tyk ko z uśmiechem Dyany można było porównać.
— A Grandchamp — dodał — co z nim zrobimy?
— Grandchamp potrzebuje spoczynku, pozostanie w Paryżu i sprzeda dom, którego nie potrzebujemy. Powróć tylko wolność kozom, którym z potrzeby zadaliśmy cierpienia. Kto wie, może je Bóg ocali.
— A piec, retorty, alembiki?
— Ponieważ były, kiedyśmy dom kupowali, niech zostaną.
— A te kwasy, sole, płyny?
— W ogień!
— Oddal się więc pani.
— Ja?
— Albo przynajmniej weź tę maskę szklaną.
Remy podał jej maskę, którą na twarz włożyła.
Remy, osłoniwszy twarz kawałkiem grubego sukna, poruszył miech, rozżarzył ogień, i skoro zapłonął, wrzucał doń rozmaite przedmioty, które z trzaskiem płonąc, rozmaitego koloru światłem rozjaśniały izbę.
Niedługo spłonęło wszystko.
— Masz pani słuszność — rzekł Remy — gdyby kto odkrył to miejsce, myślałby, że je alchemik zamieszkuje, a dziś jeszcze palą czarowników...
— Gdyby nas nawet Remy spalono, kto wie czy nie słusznie, alboż nie robimy trucizny?.... Niech tylko spełnię co zamierzyłam, to rodzaj śmierci dla mnie, zarówno dobry ten jak inny.
Remy kiwnął głową i biorąc flaszeczkę z rąk swojej pani, starannie ją zawinął.
W tej chwili zapukano do bramy od ulicy.
— To nasi ludzie — rzekł — nie myliłaś się pani, prędzej, wychodź pani, a ja zamknę tutaj.
Dyana wykonała zalecenie.
W obojgu zdawało się, że jedna jest myśl tylko i trudno odgadnąć, kto z nich ulegał.
Remy niedługo wyszedł także.
Dyana zastała starego Grandchamp przy bramie; obudzony kołataniem poszedł otworzyć.
Staruszek dziwił się widząc tak spieszny odjazd swej pani, która nie mówiła nawet, gdzie jedzie.
— Grandcham, mój przyjacielu — rzekła — ja i Remy jedziemy odbyć podróż od dawna zamierzoną, nie mów o tym zgoła przed nikim.
— Dobrze, pani, lecz zobaczemy się przecież?...
— Zapewne, jeżeli nie na tym, to na drugim świecie... Mój przyjacielu, ten dom nam niepotrzebny.
Dyana dobyła z szafy plik papierów.
— Oto papiery — rzekła — dowodzące własności, wynajmij, albo sprzedaj ten dom... Jeżeli za miesiąc nie znajdziesz lokatora ani nabywcy, opuść go i wracaj do Meridor.
— A jeśli znajdę nabywcę, za ile go mam sprzedać?...
— Za ile chcesz.
— A pieniądze otrzymane mam zabrać do Meridor?
— Weź je sobie, mój przyjacielu.
— Jakto, pani, tak wielką sumę!
— Mniejsza o nią... Albożem ci, mój drogi, wiele więcej nie winna?... Alboż oprócz swoich, nie mam do spłacenia długów po moim ojcu?...
— Ale jakże pani bez umocowania mogę to uczynić?...
— Ma słuszność — rzekł Remy.
— A więc znajdź jaki środek — dodała Dyana.
— Rzecz bardzo prosta... Dom ten kupiony na moje imię i sprzedaję go jemu, a on może sprzedać komu zechce.
— Dobrze.
Remy wziął pióro i na dolo kontraktu ustąpienie napisał.
— Teraz zegnam cię — rzekła Dyana do starego Grandchamp, któremu przykro się zrobiło samemu w domu zostawać — bądź zdrów, przyjacielu. Niech konie będą gotowe, ja natychmiast przybędę.
Dyana weszła do swego pokoju, wyjęła portret z ram, zwinęła go, obwiązała jedwabną materyą i włożyła w torbę podróżną.
Puste ramy zdawały się jeszcze wymowniej opowiadać narzekania, jakie tylekroć słyszały.
Remy skoro wszystko przygotował, wyjrzał na ulicę, aby się przekonać, czy nie ma kogo obcego; następnie pomógł swojej pani wsiąść na konia.
— Sądzę, pani — rzekł cicho — że ten dom będzie ostatnim, w którym mieszkaliśmy tak długo.
— Raczej przedostatnim — odpowiedziała Dyana, tonem smutnym i poważnym.
— A jakiż będzie inny?
— Grób, mój Remy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.