Czterdziestu pięciu/Tom V/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzy gwizdnięcia w równych przestankach były znakiem dla szczęśliwego Ernautona.
Młodzieniec, będąc blizko oznaczonego domu, ujrzał panią Fournichon na progu, oczekującą gości.
Pani Fournichon bawiła się jeszcze złotym talarem, który pewna dama przechodząc wśliznęła jej do ręki.
Pani Fournichon spojrzała na Ernautona i biorąc się pod boki, zajęła całe drzwi, czyniąc przejście niepodobnem.
Ernauton zatrzymał się, jak człowiek, który przejść żąda.
— Czego pan chcesz? — rzekła — jaki masz interes?
— Wszak trzy gwizdnięcia dały się słyszeć z tej oto wieżyczki.
— Zapewne.
— Właśnie mnie one przyzywały.
— Pana?
— Tak, mnie.
— To co innego, daj pan na to słowo honoru.
— Słowo honoru, moja pani Fournichon.
— Kiedy tak, wejdź piękny kawalerze.
Uradowana, że posiada jednę z owych dam, które gorąco były pożądane przez nieszczęśliwy „krzak Różany” zastąpiony „Pięknym rycerzem”, gospodyni wskazała Ernautonowi kręte schody, prowadzące do najokazalszej wieżyczki.
Małe drzwiczki prowadziły do przedpokoju, z którego wchodziło się dalej.
Skoro młodzieniec wszedł do przedpokoju, poczuł mocny zapach benzoesu i aloesu; była to zapewne ostrożność osoby delikatnej, użyta przeciw wyziewom kuchennym.
Pani Fournichon krok w krok szła za młodzieńcem; pchnęła go ze schodów do przedpokoju, z przedpokoju do wieżyczki i w końcu oddaliła się.
Ernauton prawą, ręką, trzymał odrzwia, lewą, klamkę i schylił się kłaniając.
We mgle światła, pochodzącego ze świecy różanej, spostrzegł postać kobiety, owego wytwornego układu, który jeżeli nie miłość to budzi zawsze zajęcie, a niekiedy i żądze.
Przechylona na sofie, odziana jedwabiem i aksamitem, dama, której maleńka nóżka wychylała się z pod sukni, paliła przy świecy gałązkę aleosu, którą niekiedy zbliżała do twarzy, jakby pragnęła przesięknąć upajającą wonią.
Ze sposobu, jakim rzuciła gałązkę w ogień, spuściła suknię na nogi i spiesznie przywdziała maskę, Ernauton domyślił się, że słyszała jak wchodził.
Jednak nieodwróciła się.
Ernauton czekał przez chwilę; była nieporuszoną.
— Pani — rzekł młodzieniec głosem, który chciał umilić uczuciem wdzięczności... przywołałaś twojego najniższego sługę: oto jestem...
— A! bardzo dobrze — odrzekła — siadaj panie Ernauton.
— Przebacz pani, ale przedewszystkiem powinienem podziękować za łaskę, jaką mnie zaszczycasz.
— Prawda, bardzo to jest grzecznie z twojej strony, panie Carmainges, jednak sądzę, że nie wiesz komu podziękować.
— Pani — odparł młodzieniec zbliżając się stopniowo, masz twarz zamaskowaną, rękę w rękawiczce, a kiedym wchodził, zakryłaś nogę, za którąbym pewnie oszalał, poznać cię zatem nie mogę, chyba tylko odgadnąć.
— Zgadniesz kto jestem?
— Tą, której me serce pragnie, tą, którą moja wyobraźnia czyni młodą, piękną, wspaniałą, bogatą...
— Czy z trudnością wpuszczono cię tutaj? — zapytała dama nieodpowiadając na potok wyrazów, jaki z przepełnionego serca Ernautona wypływał.
— Nie pani, wejście było tak łatwe, jak nie przypuszczałem nawet.
— Prawda, dla mężczyzny wszystko łatwe, kobiecie, co innego...
— Przykro mi pani, żeś sobie tyle trudów zadała, za które tylko pokorne dzięki złożyć ci mogę.
Dama innemi myślami zdawała się być zajęta.
— Co pan mówiłeś? — rzekła niedbale, zdejmując rękawiczkę, aby cudownie utoczoną rękę pokazać.
— Mówiłem pani, że nie widzę twojej twarzy, wiem kto jesteś i bez obawy, abym był w błędzie, mogę powiedzieć, że cię kocham.
— Zatem możesz powiedzieć, że jestem tą, którą spodziewałeś się zastać.
— Nie widząc, serce moje to powiada.
— Znasz mnie zatem?
— Tak, znam panią.
— Za prawdę, pan dopiero przybyły z prowincyi, znasz paryskie kobiety?
— Z pomiędzy wielu paryskich kobiet znam tylko jednę.
— A tą mam być ja?
— Tak sądzę.
— Po czemże pan poznajesz?
— Po głosie, który słyszę a ty pani zmienić go nie możesz; po wdzięku postaci; co zaś do piękności, tej się domyślać nie potrzebuję...
— Mówiłeś pan, że mnie poznajesz z piękności, lecz moja piękność zakryta.
— Zapewne, wtedy jednak była mniej zakrytą, kiedy cię wprowadzałem do Paryża, kiedy twoja pierś dotykała moich ramion, a oddech palił mi szyję.
— Więc, kiedy mój list odebrałeś, wiedziałeś od kogo?
— O!... nie, bynajmniej; na chwilę nawet o tem nie pomyślałem. Sądziłem, że jestem przedmiotem jakiejś igraszki, ofiarą jakiegoś błędu; sądziłem, że grozi mi jedna z katastrof, które nazywają szczęśliwemi przygodami i dopiero teraz, widząc cię, dotykając...
I zrobił poruszenie, jakby jej rękę chciał ująć; lecz ją cofnęła.
— Dosyć — rzekła. Koniec końcem, popełniłam niedorzeczność.
— W czem, pani.
— W czem? mówisz pan, że mnie znasz i pytasz w czem popełniłam niedorzeczność?
— Prawda, pani; bo jestem za zbyt niski przy waszej wysokości.
— Na Boga, racz pan być cicho. Rozum mieć potrzeba...
— Na Boga! cóż takiego uczyniłem? — zapytał przestraszony Ernauton.
— Co? widzisz mnie pan w masce.
— Cóż z tego?
— Skoro noszę maskę, chcę, aby mnie nie poznano, ty zaś nazywasz mnie waszą wysokością.
Czemuż nie otworzysz okna i nie wywołasz na ulicy nazwiska mojego?
— Przebaczenia, przebaczenia — wołał Ernauton padając na kolana — sądziłem, że w murach jesteśmy bezpieczni...
— Za nadto jesteś pan dowierzający.
— Niestety! jestem zakochany!
— Jesteś przekonany, że tej miłości natychmiast podobną odpowiem?
Ernauton powstał obrażony nieco.
— Nie, pani — odpowiedział.
— A co pan myślisz?
— Sądzę, że pani masz mi coś ważnego powiedzieć, że nie chcąc mnie przyjąć w pałacu Gwizyuszów, albo w Bel-Esbat, obrałaś miejsce odosobnione.
— Pan to myślałeś?
— Nie inaczej.
— Cóż pan sądzisz, mam ci powiedzieć. Mów pan, przyjemnie mi będzie poznać pańską przenikliwość.
Nieznajoma okazała niespokojność niejaką.
— Alboż ja wiem? — odpowiedział Ernauton — może coś, co ma związek z panem de Mayenne?
— Alboż to nie mam moich kuryerów, którzy mi jutro wieczór powiedzą więcej niżeli pan będziesz wiedział, albowiem wczoraj wygadałeś wszystko.
— Może mnie pani chciałaś zapytać o wypadek wczorajszy?
— O jaki wypadek?.. — zapytała, a pierś wzdymała jej się widocznie.
— O strachu, jakiego się najadł Epernon, o uwięzieniu kilku z lotaryńskiej szlachty.
— Uwięziono kilku?
— Ze dwudziestu, tych, którzy znajdowali się pomimo woli na drodze do Vincennes.
— Która także prowadzi do Soissons, gdzie książę Gwizyusz jak mi się zdaje, trzyma garnizon. Panie Ernauton, ty, który żyjesz na dworze, zapewne wiesz za co uwięziono tych biednych.
— Ja, na dworze?
— Tak, bez wątpienia.
— Pani wiesz o tem?
— Chcąc mieć twój adres, musiałam się dowiadywać. Ale skończmy, dziwny masz pan zwyczaj przerywania rozmowy. I cóż z tego wynikło?
— Nic, pani, przynajmniej ja nic nie wiem.
— Dla czegóż więc sądziłeś, że chcę mówić o rzeczy, która nie miała następstwa?
— Byłem w błędzie, przyznaję.
— Jakto! a z której prowincyi pan jesteś.
— Z Agen.
— Jesteś gaskończykiem, bo jak sądzę Agen w Gaskonii leży?
— Blisko...
— Jesteś pan gaskończykiem a nie jesteś nawet tak próżnym, iż nie sądzisz, że znalazłam cię przystojnym?
Ernauton zarumienił się, nieznajoma mówiła dalej.
— Że znowu widziałam cię na ulicy i znalazłam pięknym?
Ernauton zapłonił się jak jabłko.
— Że gdy byłeś u mnie jako poseł od mego brata Mayenne, znalazłam cię podług mego gustu?
— Boże mnie uchowaj, abym to myślał...
— Byłeś w błędzie — odpowiedziała zwracając ku Ernautonowi pierwszy raz gorejące pod maską oczy.
Ernauton złożył ręce.
— Pani! — zawołał — ty ze mnie żartujesz!
— Na honor, nie żartuję — odpowiedziała — podobałeś mi się, to rzeczywista prawda.
— O! mój Boże.
— Ale śmiałeś mi powiedzieć, że mnie kochasz.
— Nie wiedziałem kto jesteś; teraz zaś gdy wiem, żądam przebaczenia.
— Otóż nowa niedorzeczność — pomruknęła z niecierpliwością. Pozostań pan czem jesteś i powiedz co myślisz, abym nie żałowała, że tu przyszłam.
Ernauton padł na kolana.
— Powiedz pani, że wszystko nie jest żartem, a wtedy, zdołam ci odpowiedzieć.
— Dobrze, oto moje zamiary co do pana — rzekła odpychając Ernautona i poprawiając fałdy sukni — podobasz mi się, ale nie znam cię jeszcze. Nie zwykłam opierać się moim fantazyom, ale nie chcę błędów popełniać. Gdybyśmy byli równi, przyjmowałabym cię u siebie, nie objawiając zamiarów. Teraz wiesz czego żądam. Stań się mnie godnym.
Ernauton chciał mówić.
— Tylko bez uniesień, panie de Carmainges, proszę. Być może, że twoje nazwisko podobało się mojemu uchu; być może, że moje uczucie jest kaprysem, który wkrótce przeminie.
Jednak nie myśl abym wierzyła w doskonałość i nie rozpaczaj. Nie cierpię ludzi doskonałych. Lubię ludzi z poświęceniem i tego mi dosyć. Pamiętaj o tem mój piękny rycerzu.
Ernauton rozum stracił: ta dumna mowa, te poruszenia pełne rozkoszy, ta rozkazująca wyższość, to poddanie się, pogrążyły go zarazem w rozkoszy i trwodze.
Usiadł przy swojej pięknej i dumnej kochance, następnie położył rękę na poduszce, na której siedziała.
— Panie — rzekła nieznajoma — zdaje się, że słyszałeś, lecz nie pojąłeś. Żadnej poufałości, proszę, niech każde z nas zostanie na swojem miejscu. Być może, że kiedyś nazwiesz mnie swoją, ale dotąd nie masz prawa...
Ernauton powstał blady i pomięszany.
— Przebacz pani — rzekł — zdaje się, że same tylko niedorzeczności popełniam; rzecz bardzo prosta, żem jeszcze nie przywykł do zwyczajów paryskich. U nas na prowincyi, o dwieście mil, to prawda, kobieta mówi: kocham i nie odpycha mężczyzny; nie upokarza go. Dla pani jest to zwyczajem jako dla paryżanki, prawem, jako dla księżnej. Dobrze więc, tylko czego pani żądasz?
Nieznajoma słuchała w milczeniu; widocznie badała czy jego uniesienie w gniew się zamieni.
— Jak widzę, pan się gniewasz? — rzekła z dumą.
— W rzeczy samej, gniewam się, ale sam na siebie; bo dla pani uczuwam nie chwilowy kaprys, ale miłość szczerą. Nie szukam twojej osoby, lecz chciałbym serce otrzymać. Dlatego nigdy sobie nie przebaczę, żem uchybił dzisiaj winnego tobie szacunku, którego nie zmienię w miłość, chyba na twój wyraźny rozkaz. Pani, czekam teraz twoich rozkazów.
— Tylko nie przesadzajmy, panie do Carmainges, otóż tak jesteś teraz lodowaty, jak przed chwilą byłeś płomienisty.
— Jednak zdaje mi się...
— Czy zbłądziłam?... Nie mów pan nigdy kobiecie, którą kochasz, co chcesz; ale pokazuj, że będziesz ją kochał tak jak ona zechce.
— To właśnie mówiłem...
— Lecz tego nie myślisz.
— Uznaję twoją wyższość, pani.
— Bez komplementów; tutaj, nie chciałabym być królową. Oto moja ręka, weź ją, wszak jest tylko kobiecą; prawda, gorętsza od twojej.
Ernauton ujął z uszanowaniem tę piękną rękę.
— No i cóż? — rzekła księżna.
— No i co?
— Nie całujesz pan?... czyś oszalał?... czy chcesz do wściekłości mnie przywieść?
— Wszakże przed chwilą...
— Przed chwilą, cofnęłam ją, a teraz...
— Teraz?
— Teraz daję...
Ernauton całował rękę, z takiem posłuszeństwem, że mu ją natychmiast cofnięto.
— Przekonaj się pani — rzekł — jeszcze jedna lekcya. Zapewne, wiedziesz mnie pani z jednej ostateczności w drugą; trwoga zabije namiętność. Mogę panią uwielbiać, ale nigdy nie uczuję zaufania, ani miłości.
— Zupełnie sobie tego nie życzę — odpowiedziała dama wesoło — bo byłbyś smutnym kochankiem, a ja uprzedzam, że tego nie lubię. Bądź pan naturalnym, panie de Carmainges, niczem innem. Ja mam moje dziwactwa, jak każda piękna kobieta, a sam mówiłeś, że jestem piękną. Szanuj je więc i kiedy powiem ci w największem uniesieniu: uspokój się, słuchaj mojego spojrzenia, a nie głosu.
To mówiąc, powstała.
Była chwila, że młodzieniec w uniesieniu pochwycił ją w objęcia i że maska księżnej dotknęła ust Ernautona; ale ta sama chwila dowiodła prawdy tego, co mówiła, bo przez maskę oczy rzuciły błyskawicę białą a taka zazwyczaj burzę przepowiada.
To spojrzenie tak było rozkazującem, że Carmainges opuścił ręce i ogień w jego oczach zagasł.
— Dobrze — rzekła księżna — zobaczemy się, podobasz mi się, panie de Carmainges.
Ernauton skłonił się.
— Kiedy pan jesteś wolnym? — zapytała z niechcenia.
— Niestety! bardzo rzadko — odpowiedział Ernauton.
— A!.. rozumiem, służba twoja jest utrudzającej.
— Jaka służba?
— Wszakżeż ją pan pełnisz przy królu; zdaje mi się; że jesteś w jego straży przybocznej.
— To jest, należę do oddziału szlachty.
— Szlachty gaskońskiej, jak sądzę.
— Tak, pani.
— Iluż ich jest?
— „Czterdziestu pięciu.”
— I ci „Czterdziestu pięciu” mówisz, że nie opuszczają króla?
— Ja tego nie mówiłem pani.
— Przepraszam, zdawało mi się, przynajmniej mówiłeś pan, że masz mało wolności.
— Prawda, pani, ponieważ codzień towarzyszymy królowi na przechadzki i łowy, w nocy, trzymamy straż w Luwrze.
— Przekonaj się pan, coby było, gdyby naprzykład dzisiaj służba cię zatrzymała!... Ja nie znając przyczyny twojego nieprzybycia, sądziłabym, że pogardziłeś wezwaniem.
— A!.. pani, żeby cię widzieć na wszystko się narażę.
— To dzieciństwo, ja tego nie żądam.
— Lecz gdyby...
— Dopełniaj pan swojego obowiązku; ja zastosuję się do wszystkiego, jestem panią mojego życia. Lecz to wszystko nie objaśnia mnie, jakim sposobem tego wieczora znalazłeś czas i przybyłeś.
— Dziś wieczór, pani, przyszedł rozkaz dający nam wolność na cały dzień i noc.
— Cóż za szczęśliwa zmiana?
— Jest to, jak sądzę, nagroda za usługę wyświadczoną w Vincennes.
— A więc, słuchaj Carmainges — rzekła księżna — ilekroć będziesz wolnym, donieś o tem gospodyni tego zajazdu, przez nią, ja będę o tem wiedziała.
— A!.. ileż łaski! Księżna położyła rękę na ramieniu Ernautona.
— Czy słyszysz? — rzekła.
— Co to jest, pani?
— Co to za krzyk i hałas?
W rzeczy samej, brzęk ostróg i pałaszy, rozlegał się po dolnem mieszkaniu.
Ernauton skwapliwie wychylił głowę do przedpokoju.
— To moi towarzysze — rzekł — przychodzą użyć wolności, jaką ich pan Loignac obdarzył.
— Lecz dlaczegóż tutaj, gdzie my jesteśmy?...
— Zapewne tutaj naznaczono miejsce schadzki, albowiem w dzień wjazdu do stolicy, zasmakowali w winie pani Fournichon, a niektórzy i w jej wieżyczkach.
— A!... fe!... — rzekła księżna ze złośliwym uśmiechem — zanadto poufale mówisz pan o tych wieżyczkach.
— Jednak ja pierwszy raz tu jestem.... Lecz pani, któraś je obrała..... — ośmielił się powiedzieć.
— Wybrałam i łatwo pan pojmiesz dlaczego; szukałam miejsca najsamotniejszego w Paryżu, nad rzeką, blisko wału, w któremby mnie nikt nie poznał.
— A! jakże są hałaśliwi twoi towarzysze! — dodała.
W rzeczy samej, hałas rósł coraz bardziej. Opowiadanie wypadków, kłamstwa, brzęk pieniędzy i szklanek, były przepowiednią; jakiejś burzy. Nagle, słyszeć się dało stąpanie po schodach, prowadzących do wieżyczki i głos pani Fournichon krzyczącej z dołu:
— Panie Sainte-Maline!...
— No, i co!.... — odpowiadał głos młodzieńca.
— Nie chodź pan na górę, proszę cię o to.
— A to dlaczego, pani Fournichon?... Cały dom dzisiaj do nas należy.
— Cały dom, dobrze, ale nie wieżyczki.
— Ba! i wieżyczki należą do domu — ząwołało pięć, albo sześć głosów, pomiędzy którymi Ernauton poznał głos Perducasa de Picorney i Eustachego de Miradoux.
— Pani Fournichon — wołał Sainte-Maline — już północ; o dziewiątej ogień powinien być zgaszony, a ja widzę światło w jednej z twoich wieżyczek; tylko źli poddani naruszają rozkaz królewski; chcę ich poznać.
I Sainte-Maline wchodził na schody, a za nim wielu gaskończyków....
— O!... Boże!... — mówiła księżna — panie Carmainges, czy ci ludzie odważą się wejść tutaj?
— W każdym razie, ja tu jestem i mogę powiedzieć: bądź pani spokojną.
— Ale oni drzwi wybijają...
W rzeczy samej, Sainte-Maline tak gwałtownie zapukał, że drzwi z sosnowych desek, pękły na dwoje.