Dalsze dzieje Kamila Kuranta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dalsze dzieje Kamila Kuranta
Pochodzenie Wiadomości Literackie 1937 nr 50 (736) wybór
Numer poświęcony pamięci Zbigniewa Uniłowskiego
Data wyd. 5 grudnia 1937
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały wybór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DALSZE DZIEJE KAMILA KURANTA
...w Zakopanem w r. 1933
Tom II „Dwudziestu lat życia“ nie został przez Uniłowskiego napisany. Poza obszernym rozdziałem, drukowanym p. t. „Na dole“ w nr. 730 „Wiadomości Literackich“, pozostały jedynie drobne fragmenty oraz plan całości. Dajemy je na tem miejscu.

Ubranko już tylko krojem przypominało owe czasy bajeczne. Przemiana opatrzyła je stemplami: — jakieś wapienno­‑ceglaste plamy, wysiepane łokcie, zwisająca na plecach patka, naddarte i podprute zakładki oraz ślady po wielu bezużytecznych guzikach, ubranko bowiem wykonane było modnie i wymyślnie. Sam Kamil już trochę wyrósł z niego, a przytem spodenki po kolana sprawiały że całość zdawała się być kusa. Dopełniała tego furażerka, ów nieszczęsny harcerski pierożek z orzełkiem o jednem skrzydle, naciśnięty na prawe ucho, powód do drwin towarzyszy nadwiślańskich. Przypatrując się swemu odbiciu w oknie wystawowem, obciągając kusą kurtkę, podniecony oczekiwaniem, Kamil rozmyślał chaotycznie że oto znów wydostanie się z zaułka gdzie go zagnał los, że już wkrótce, a może nawet za chwilę, wyskoczy w czysty świat. Ubranko zwinięte w kłębuszek razem z pierożkiem podrzuci się byle gdzie. Włosy trzeba podstrzyc, zwłaszcza styłu, bo zachodzą na kołnierz.

...w Zakopanem w r. 1932

Odszedł wolno od wystawy, usiadł na podmurowaniu i oparty plecami o kraty dzielące plac Żelaznej Bramy i ogród Saski, zapatrzył się w tłum falujący między straganami, w mroczne wnętrze hali, z którego wyłaniali się ludzie o twarzach zagapionych lub osnutych troską i niezdecydowaniem, rozglądający się, potrącający wzajemnie. Od tego mrowia bił w niebo gwar kupieckich okrzyków i namiętnych targów, dzwonki przepełnionych tramwajów i głuchy łoskot furgonów, unosiła się mocna woń ludzkiej potrzeby, atmosfera podgrzana późnem popołudniem czerwcowem, parna i gęsta, owocowa i soczysta. Kamil kupił sobie wilgotną torebkę truskawek, znów przysiadł i żuł owoce wypatrując niespokojnie swego anioła­‑wybawcy. Po niebie wlokły się czarniawe dymy wędrujące aż do wolskich fabryk, małpowały niewidoczne obłoki, przybierając formy gigantycznych stworów, łaziły niby kosmiczne zwierzęta po podniebnem pastwisku nad rozkołysaną zmierzchem i wrzawą dzielnicą. Kamil nadmuchał pustą torebkę i kiedy się porządnie wzdęła, uderzył nią w kolano. Przechodzień, tabetyczny starzec, drgnął na odgłos huku, w milczeniu pogroził Kamilowi lagą i poszedł dalej, podrygujący, pedantyczny. Kamil utkwił strapioną twarz w sztachetach i tęsknie wypatrywał w alei ogrodu, pełnej dzieciarni, nianiek i żołnierzy. Zachciało mu się nagle lodów i w tej chwili uświadomił sobie ze zgrozą, że wydał na truskawki resztę jaka mu pozostała z sumy, którą mu wczoraj wręczył Czajkowski, i jednocześnie objął go znów niepokój oczekiwania, a myśl że pozbył się pieniędzy w przekonaniu iż za chwilę będzie ich miał poddostatkiem, przejęła go udręka zwątpienia. Poddał się rozpaczliwej niepewności; a nuż umówili się w innem miejscu i nie o tej godzinie? Jednak powiedział wyraźnie: „Stój bracie na placu Żelaznej Bramy, przy wejściu do Saskiego punkt siódma, bo jak cię tam nie będzie, to wujek sam wyfrunie na letniaki“. A może go co przejechało? Może wszystkie zegary były zepsute? Zdaleka zobaczył drepczącego tabetyka i bojąc się opuścić stanowiska, czekał aż się zbliży aby spytać o godzinę.

fot. Artur Rodziński
ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
z żoną i synkiem w r. 1937

— Ciągle tu jeszcze sterczysz, strzelcze marokański, co?! Na truskawki masz, a żeby tak sobie uzbierać na byle jaki niklowy zegareczek, to ci brak charakteru, co?! Po siódmej siedem, ganiaj na kolację, bo ci wszystko zjedzą... Spać! lekcje odrobiłeś?
— Ja nie uczę się... czekam na jednego pana. Dziękuję bardzo, całuję rączki.
— Co całujesz? Gdzieżeś się chował, w Galicji?
— Ja tam tylko niecały rok byłem, tatuś mnie tam zawiózł, do Zakopanego...
— No, no! Tylko tu się w rozmowy ze mną nie wdawaj... Dziewięć po siódmej spać!
Rozeźlony staruszek odwrócił się nagle i wsiadł do przejeżdżającej dorożki. Kamil usiadł pod sztachetami i boleśnie obserwował cichnący ruch uliczny. Ściemniało się, i Kamila ogarniała coraz silniejsza, rozpaczliwa samotność. Spóźnia się tak okropnie, a jeśli wcale nie przyjdzie?... Poco zostawiał ten list pożegnalny u ciotek, wstyd wrócić... trzeba będzie nocować pod mostem. Ale przyjdzie napewno, przecież przed podróżą... musiał się pakować, zapomniał czego, musiał się wrócić... taki mały chłopak może poczekać... Do pociągu jeszcze czas... odchodzi dopiero o dziesiątej...

...z rodzicami w r. 1913

Opustoszały hale targowe, rozeszli się przekupnie, poznikały towary, i stragany przeobraziły się w szeregi głucho drzemiących skrzyń. Gdzieniegdzie paliły się lampy karbidowe, i w ich białym blasku poruszały się rozczochrane kobiety, przebierające owoce. Kilku tragarzy żydowskich usiadło w kącie na chodniku, w pobliżu Kamila, i zaczęło rozmawiać chrapliwym, zmęczonym szeptem. Trzech było wygolonych, rosłych, w cyklistówkach, pozostali dwaj mieli długie brody, czarne krymki na głowach i przepasani byli powrozami. W kucki jedli chleb razowy i cebulę. Nagle zaczęli wszyscy razem głośno szwargotać, i na przyciszonym placu zawrzała kłótnia. Tuż nad nimi, w oknie pierwszego piętra, pojawił się wąsaty mężczyzna w koszuli i flegmatycznym gestem wylał garnek z jakimś płynem na kłócących się Żydów. Na zakręcie zapiszczał przenikliwie tramwaj, z przedniego pomostu wyskoczył policjant i wolno zaczął się zbliżać do wykrzykujących w stronę okna tragarzy. Rozpoczęła się krzykliwa rozmowa, w rezultacie tragarze poszli w kierunku hali, a policjant wszedł do bramy domu, w którego oknie sterczał ciągle wąsaty mężczyzna w koszuli. Między straganami pojawili się ludzie z miotłami i poczęli zmiatać śmieci. Czyste niebo powlekało się granatowemi smugami nad opustoszałem targowiskiem, nad przytulonym samotnie do sztachet Kamilem. W oknie na pierwszem piętrze stała się rzecz niby zwykła a niepokojąca. Pojawił się w niem policjant bez czapki i w koszuli, ten sam, który rozmawiał z tragarzami. Natomiast z bramy wyszedł wąsacz w mundurze policyjnym i zdecydowanie podszedł do Kamila
— Czego tu sterczysz, coś za jeden, knocie?

...w Warszawie w r. 1929

— Czekam tu na jednego pana... On jest dozorcą w więzieniu na Dzielnej.
— I nie przychodzi?
— Nie.
— Gdzie mieszkasz?
— Nad Wisłą, na Leszczyńskiej.
— Żebyś tu czego nie zmajstrował — powiedział znudzonym głosem policjant, poczem odbiło mu się.
Odwrócił się tyłem do Kamila i stał na rozkraczonych nogach z rękami dotyłu, zapatrzony przed siebie.
Po kwadransie policjant odwrócił się i przechodząc do ogrodu, chwilę zatrzymał się nad Kamilem, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i znikł za sztachetami.

Kamila znów opadła rozpacz, powstrzymywał się żeby nie zapłakać. Niepewność ustąpiła miejsca podejrzeniom. Dlaczego wczoraj kazał sobie przynieść wszystkie rzeczy?
...w Zakopanem w r. 1934
Prawda, twierdził, że skoro mają jutro wyjechać, to lepiej niech te rzeczy będą u niego żeby nie miał kłopotu z walizką, a ciotkom może powiedzieć że ojciec kazał przenieść rzeczy na nowe mieszkanie, bo już za kilka dni wychodzi na wolność. Było tam śliczne, nowe ubranie, którego Kamil oszczędzał nawet w święta. I buty, i palto, i bielizna. Cały dobytek zakopiański. A bezcenne pamiątki z okresu szczęścia: fotografje, książki i mnóstwo drobiazgów, które Kamil oglądał z rozrzewnieniem kiedy był sam w domu. Cały kontakt ze światem, który często wydawał się Kamilowi nierealny, miałby gdzieś przepaść?! Nie, coś się musiało przytrafić temu Czajkowskiemu! Prawda, zostawił mu przecież swój adres. Złota trzydzieści dwa. Pójdzie tam i dowie się wszystkiego. Już i tak dziś nie pojadą, napewno jest po dziesiątej... Trzy i pół godziny takiej męki... od pół do siódmej. Kamil porwał się i pędem skręcił w ulicę Bagno, zawrócił jeszcze i rozgorączkowanym wzrokiem objął senne targowisko. Niema go nigdzie. Biegł szybko i zdyszany zatrzymał się pod trzydziestym drugim na Złotej. Przysiadł na dziwnie znajomym kamiennym występie i zaczął się zastanawiać co powie Czajkowskiemu, jeśli go zastanie. Napewno odgadnie podejrzenia, i Kamil zgóry przeżywał wstyd. A może był, tylko Kamil mały, w szarem ubranku, pod sztachetami... mógł go nie dojrzeć. Wszystko jedno, przeprosi go. Okazało się że brama jest zamknięta. Chwila zastanowienia, i Kamil pociągnął dzwonek. Może tam będzie można przenocować i jutro pojadą... będą cały dzień spacerowali, może pójdą na plażę, tak jak kilka dni temu... wieczorem do kina, jeszcze przed pociągiem. Znów zadzwonił, głucho zajęczało w niewidocznej pustce. Kamil wtulił się w ciemną wnękę i nadsłuchiwał, wodząc wzrokiem po czarno malowanych kamiennych występach po obu stronach wnęki. Takie jakieś znajome... No tak, przecież to tutaj... tutaj rozbił sobie głowę i dwa tygodnie nie przychodził do szkoły... Przecież to ten sam dom... Tutaj była szkoła pani Skucz... przecież co rano przechodził między temi występami z książkami pod pachą obwiązanemi paskiem... Pociągnął za dzwonek i cały aż się skulił pod nawałem wspomnień... Matka, Wercman, Proch... Rozbrajanie Niemców... ruda pani Skucz... Andrzej na podwórzu... kartka, pięć marek i Hieronimek i Golik... Akurat właśnie w tym domu... opowie wszystko Czajkowskiemu...
Dzwonek ciągle dygotał w ciszy. Na ulicy zastukotał kobiecy, drobny kroczek i wślad za nim ciężkie stąpanie. Do wnęki wpadła kobieta w chustce. Na ulicy zamajaczyła chwiejąca się postać mężczyzny w kapeluszu. Kobieta szepnęła w ciemności:

— No chodź, na co czekasz... Ale nie zaraz... tutaj ktoś jest... Czego się czaisz, pętaku... wynoś się, bo ci ten pan wyłoi...
W bramie zaskrzypiały drzwi, przez szpary błysnęło światło, rozległo się charczenie, i zaszurgotały opieszałe kroki. Kobieta chwyciła mężczyznę pod ramię i pociągnęła go na przeciwległy trotuar. Zachrobotało w zamku, i w uchylonej bramie pokazał się siwy, zaspany łeb stróża.
— Cegoj?
— Ja do pana Czajkowskiego.... Niech pan wpuści.
— Bedzies o te pore w odwiedziny chodził, to cie na łeb ze schodów zwalą... Tędy o... na drugiem piętrze, pod piątem.
To był ten sam stróż, z okresu szkoły pani Skucz. Kamil pragnął mu się przypomnieć, ale jak najprędzej pragnął zobaczyć Czajkowskiego. W ciemnościach piął się po skrzypiących schodach, chwilę rozpamiętywał pod drzwiami na pierwszem piętrze, serce mu biło, zdawało się huczeć między piętrami. Tutaj, za temi drzwiami, drzemały wrzaski współtowarzyszy tego okresu bezbarwnej wegetacji, zanim los nie porwał Kamila między wiry, które ciągle zdają się nie mieć kresu. Ale bliskość Czajkowskiego nie dopuszczała do rozpamiętywań. Na palcach wbiegł na drugie piętro i zatrzymał się zdezorjentowany. Drzwi było troje i w ciemnicy nie mógł dojrzeć numeru. Chwilę stał zdesperowany, kiedy nagle za drzwiami po lewej stronie zachrypiał gramofon, wrzawa oklasków i zmieszanych głosów buchnęła na schody, i wszystko zakołysało się pod Kamilem od tej niespodzianej wrzawy. Zastukał mocno w te drzwi i zaraz posłyszał pijany i radosny, męski głos:
— To Heniek, jak Boga kocham!... mówiłem przecież...
Na jasnem tle wnętrza rozkrzyżowała się sylwetka mężczyzny. Oparty rękami o framugi drzwi, wypatrywał na schody, chwiejąc się nieco. Był w koszuli i w obcisłych kalesonach po kostki, bardzo zgrabny, niby cyrkowiec w trykotach. Spod jego pach wyglądały dwie rozczochrane główki kobiece, dalej majaczył ktoś otyły, z bródką. Wszyscy byli mocno roznegliżowani, zwłaszcza kobiety. Wysmukły dojrzał wreszcie Kamila i spytał zawiedzionym głosem:
— Czego chcesz, chłopak?
— Czy jest pan Czajkowski?
Niewiadomo dlaczego, cała paczka zatoczyła się od śmiechu. Mężczyzna oparł dłonie na kolanach i spytał jakoś płaczliwie, powstrzymując śmiech:
— A bo co?
Znów zaczęli się śmiać jak potępieńcy. Kamil stał w milczeniu z nieporadnie zwieszonemi rękami. Starał się zebrać myśli. Otyły z bródką odsunął kobiety i sapiąc pochylił głowę. Wysmukły powiedział:
— Ja jestem Czajkowski, i innego tu niema! Co masz, list jaki, czy umarł kto? O jedenastej w nocy łazisz po domach... co chcesz, gadaj!
— Ja do pana Czajkowskiego, dozorcy z więzienia na Dzielnej... Ale to nie jest pan.... Taki dziobaty na twarzy... nie mieszka tutaj?
Nowy huragan śmiechu. Gapili się na Kamila jedno przez drugie. Pachniało od nich wódką, potem i perfumami, wszystko razem ostro, oszołamiająco. Mężczyzna nagle zabełkotał, jakby mu uderzyło do głowy:

— Dziobaty nie jestem, weź oczy w garść!... Chodź do środka i przyjrzyj się... pokażemy ci rajskie wesele... manifest zobaczysz taki, że ci oko zbieleje... ktoś cię zbujał... chodź... sałatki z pomidorów zjesz?
...w Brazylji w r. 1935
Ale Kamil szybko zbiegał ze schodów, dusząc się od strachu. Przypomniał sobie podobne zaproszenie... też były kobiety i wódka... wtedy, u Hrabiaka. Zapukał w oświetlone okienko stróżówki. Czekając, wcisnął się w kąt bramy. Pojawił się stróż. W zamęcie, jaki czuł w głowie, wyłoniła się chęć aby zapytać stróża czy istnieje jeszcze szkoła pani Skucz. Ale siwe chłopisko mruczało gniewnie, i Kamil szybko przemknął się przez uchyloną bramę. Szybko pobiegł w stronę Marszałkowskiej opustoszałą i głuchą jezdnią. Nagle przysiadł na jakimś schodku i poddał się zupełnej prostracji. Poczuł gwałtowną ochotę aby stracić świadomość wszystkiego, żeby nie myśleć o tym okropnym zawodzie jakiego znów doznał. Tak ohydnie nabrany, tyle nadziei... przepaść się jakaś rozwarła, przepaść, w którą niestety, nie mógł skoczyć, zatracić się zupełnie, umrzeć. I teraz ten powrót, wyjaśnienia po nocy i wstyd, że padł ofiarą ordynarnego oszusta... tryumf ciotek i te dni pełne żałosnej pokory, łaskawego zapluskwionego kąta, wydzielanie każdego kawałka chleba... wypominań, szyderstw, i nowa fala dusznej, ponurej nędzy, szarzyzny beznadziejnej, bez jutra... Powolne zdychanie w zaduchu, w obojętności. Podciągnął nogi pod siebie, zdjął furażerkę i wtulił w nią mokrą od łez twarz. Wreszcie usnął skulony, wyczerpany płaczem.

Pan Sołtyński kazał Kamilowi dość długo czekać w przedpokoju swego biura. Słychać było jego głos poprzez drzwi gabinetu, mówił z kimś o gradobiciu, o jakiejś starej żniwiarce, której nie godził się nawet za dopłatą wymienić na inną, także nową. Stojąc w mrocznym przedpokoju, Kamil zaglądał do jasnego, biurowego pokoju, gdzie widział urzędników pochylonych nad pracą, otyłą panią piszącą na maszynie; maszyna wydawała suchy, smutny trzask, mieszający się ze szmerem liczydeł. Połowę pokoju zajmowały niewielkie maszyny rolnicze, dymniki, które wydawały się Kamilowi, kiedy je widział poruszające się na dachach, żywemi dziwnemi stworami. Na podłodze stały centryfugi i jakieś dziwne przyrządy pełne korb i trybów, jedne na drugich, opakowane słomą, ponure i chłodne przedmioty. Smutna była ich nieruchomość, smutna i obojętna była praca biurowa w surowej i obojętnej ciszy. To o czem rozmawiał niewidzialny pan Sołtyński, przejmowało Kamila niewysłowioną tęsknotą za wsią, nasuwało obrazy pól, ściernisk ze snopami zboża, głosami skowronków, porykami bydła. Wreszcie drzwi się otworzyły, pan Sołtyński odprowadzał jakiegoś pana, umawiał się z nim na dzień następny, w końcu podał Kamilowi rękę i kazał mu iść za sobą do gabinetu, gdzie wskazał mu krzesło.
— O, jakżem ja cię dawno nie widział. Wyrosłeś trochę, czegoś się nie odzywał? Opowiadajno, co się z tobą działo, coś porabiał?
Słuchając Kamila, pan Sołtyński rysował ołówkiem jakieś ornamenciki na papierze, potem mu się to znudziło, więc wziął w palce spinacz, począł go rozginać aż wyprostował na długi, cienki drucik, poczem znów starał się zrobić z drucika spinacz, ale mu to nie wychodziło, więc zniecierpliwiony odrzucił pogiętą historyjkę do kosza, który stał pod biurkiem. Skaleczył się w palec, więc ssał go, spoglądając kolejno to na Kamila, to na palec. Koniec opowieści poirytował nieco pana Sołtyńskiego, bo przerwał niecierpliwie:
— Ano naturalnie, przecież ten człowiek bez więzienia nie może żyć jak nałogowiec bez swego narkotyku! Ta jednostka powinna być raz na zawsze wymazana ze społeczeństwa. Dziwne że dotychczas nie popełnił zbrodni, nie zamordował kogo! Wywozić takiego chłopca do pierwszorzędnego zakładu, zamiast dać mu zwykły kawałek chleba, przygotować do jakiego rzemiosła. Przecież starannego wychowania dać ci nie potrafi, więc poco przyzwyczajać do egzystencji, która tylko może ci w głowie przewrócić! Sam się powinieneś o siebie zatroszczyć i absolutnie nie liczyć na ojca, wogóle powinieneś się starać zmienić nazwisko! Słuchajno, powiedz mu, że na mnie zupełnie nie możecie liczyć, od czasu do czasu mogę ci pomóc maleńką kwotą, ale o czemś większem lub stałem niema mowy. Ja mam swoje obowiązki, mnie nic nie zmusza abym ci pomagał... Chrzest... przecież to do niczego nie zobowiązuje. Dam ci trochę... buty sobie kup za to, bo ja wiem co... ale nic więcej. Raz na dwa miesiące mogę ci dawać coś w tym rodzaju, i to wszystko. Cóż to na natura nędzna, ten Kurant...
Pan Sołtyński grzebał w portfelu, odwrócony tyłem do Kamila, który czuł, że wszystko co mówi ten człowiek, przemyka mu przez uszy bez żadnego wrażenia. Było to zupełnie obojętne ględzenie połechtanego po kieszeni pana, Kamil przyznawał mu rację, przejęty jednocześnie wstrętem do pospolitości tej racji. W tej chwili cieszył się, że będzie miał trochę pieniędzy, z których część tylko użyje na kupno pożywienia dla ojca. Wstał z krzesła i przybrał wyraz smutnej nieporadności, sieroctwa. Przyjął pieniądze, został pogłaskany po głowie i wyszedł, słuchając słów pana Sołtyńskiego, który wydawał jakieś polecenie woźnemu.

...w Brazylji w r. 1935
Niema poezji w kontakcie miasta ze słońcem. Wszelkie próby życzliwych metafor w tej dziedzinie demaskuje główne doznanie, że oto nagromadzone masy cegły i żelaza, nadziane ludzkim farszem, smażą się pod kloszem okrutnego żaru, który gromadzi się wokół i ponad miastem, łaskawie folgując otwartym przestrzeniom.
...na łożu śmierci
Miasto nagrzewa się jak jaki tygiel z wszelaką nieczystością, ledwie stygnąc w nocy, dysząc nagromadzoną za dnia ciepłotą. Od miasta wirują ku niebu ciepłe prądy, i gdyby jakiś kosmiczny olbrzym podsunął twarz w zasięg tych waporów, cofnąłby ją zapewnie z obrzydzeniem, odurzony zaduchem. W dni letnie nędza wyraziściej występuje zaciekami wokół miasta, wyparowuje z siebie skisłe smrody, ośmielona słońcem ludzkość ostatniej kategorji chętnie wylega ze swych jamek i poddaje krzyże
Grupa „Kwadrygi”; siedzą od lewej do prawej: Stefan Flukowski, St. M. Saliński, St. R. Dobrowolski, Władysław Sebyła, Lucjan Szenwald, stoją: Marjan Piechal, Aleksander Maliszewski, Henryk Ładosz, Andrzej Wolica, Zbigniew Uniłowski.
Facsimile karty „Wspólnego pokoju“
dobrodziejstwu które suchym żarem sypie się zgóry. Mieszkańcy natomiast centralnych ulic chętnie kryją się w chłodnych wnętrzach, drżą przyjemnie pod prysznicami, czytają książki wyciągnięci w wannach, chłodzą się i do wewnątrz, słowem, unikają najmniejszego promyka, neurastenizują się po kątach, rozleniwieni. Między temi dwoma rodzajami o tak odmiennych upodobaniach tłoczy się w kurytarzach ulic, brodzi po miękkich asfaltach przeciętny żywioł roboczy, któremu obowiązek dnia nie popuszcza, dozwalając jedynie na szprycowanie zakatarzonych żołądków gazowanemi napojami, lub czasem zwolni nieco ucisku i pozwoli wymknąć się spoconemu fajdanikowi na tak zwaną plażę. Tutaj wyroiła się mieszanka ludzi, których nagość i potrzeba wyrównała społecznie, i tylko bystre oko oddzieli dziewkę od manucurzystki, złajdaczonego lumpiarza, który przyjechał tu z nocy „na przyrodę“, od jakiegoś pana Cuchniaka, który ma skład apteczny na Kruczej... Oko to odróżni zawodowego próżniaka od urlopowicza, a być może nawet, jeśli to oko jest doprawdy bystre, odróżni złodzieja od alfonsa. Cała ta wysypka bardzo plugawi szlachetną rzekę, włóczy się bezkarnie po osłabionym mieliznami żywiole, wypróżnia się pod wodą, czasem znów tonie, krzyk... łódź z drągami, notatka w gazecie... Szkoda również człowieka.
...w Brazylji w r. 1935
Kamil leżał na skrawku własnym przemysłem spulchnionej plaży, nie mogąc wyszukać piaszczystego miejsca, rękami rozgrzebał twardy ił nad samym brzegiem rzeki, pokruszył wyschłe na słońcu grudki, i oto teraz wylegiwał się nawznak, twarzą ku słońcu, w czarnych majtkach kąpielowych. Korzystał z bezpłatnego dobrodziejstwa „dzikiej plaży“, posępnego terenu obficie pokrytego przetłuszczonemi papierami gazet, skorupami od jaj i zdeptaną trawką, gdzie leżały kobiety w koszulach spiętych w kroczu agrafkami, gdzie pełzały gołe dzieciaki pomazane mułem nadrzecznym, gdzie spali nieogoleni mężczyźni w spodniach tylko i w koszulach, lub też nie spali ale siedzieli, wodząc bezmyślnym i tępym wzrokiem po zaśmieconym obszarze, czasem kiwali palcami brudnych nóg, zaglądali między te palce. Lodziarz w białej czapce i fartuchu włóczył się między ciałami jak czapla, za nim stadko dzieciarni szło w pewnej odległości jak zahipnotyzowane. A pośrodku tej połaci, na koniu koloru miedzi, siedział stężały w żarze, zapatrzony w poruszający się łeb koński, policjant. Istny pomnik na śmietnisku. Było południe, i smutek upalny powłóczył się nad ludźmi, trapił żarem i w głowach mącił. Dymy od Pragi zrzadka zasnuły niebo, okrzyki z nadbrzeży cienko biegły po wodzie, słońce przeciekało poprzez dymy i prażyło z uporem. Lipiec miejski przypadł zbrukany do wody i chłeptał brunatną falę i szorstkie mielizny wydobywał na powierzchnię i dyszał. Przeładowany statek przeciągnął głębszem korytem i fale po sobie zostawił. Dopieroż wrzask gołej czeredy, co się do tych fal rzuciła, dopieroż strachliwe okrzyki matek, aż policjant odżył na chwilę i krok miedzianym swoim koniem naprzód postąpił, aż parę młodych spłoszył co się bodła wzrokiem w bezgranicznej ochocie cielesnej.

Prażąc się tak w słońcu, Kamil nie rozróżniał okrzyków, słyszał tylko jednostajny, przyjemny szmer, który jakby akompanjował rozwlekłym, nierealnym rozmyślaniom. Poprzez przymrużone powieki widział wirujące białe punkciki, być może, atomy światów całych. Marzył przyjemnie o sobie, widział siebie w barwnych i bohaterskich sytuacjach, z mieczem w garści, ze sterem w dłoniach pośród odmętów morskich. Czasem wyobraźnia podsuwała realniejsze obrazy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


PLAN TOMU DRUGIEGO „DWUDZIESTU LAT ŻYCIA“
Rozdział XI.

Oczekiwanie w czerwcu na dozorcę Czajkowskiego — zabrał cały kontakt z nowem życiem pod Żelazną Bramą — opis jak się to wszystko zaczęło — Ciechocinek — scena rozpaczy, poszukiwań i późnego powrotu do domu — przypomnienie kamienicy — co było od dnia powrotu z Zakopanego — kulawy Heniek — wizyta u ojca w więzieniu — u pana Sołtyńskiego.

Rozdział XII.

Życie u ciotek — „stary“ na Kamila — praca w czytelni — jedzenie na stojąco — pragnienie butów i fantazje — włóczęgi nad Wisłą — lato w Warszawie: dymy nad Pragą, smutek upału, dziurkowane trepki, białość i lakierowane domy w mieście, kotwice na czapkach kobiet, wozy z cegłą, zsiadłe mleko, sztuczki Jacusia — karuzela — sprzedawanie papierosów i programów — ktoś zatrzymuje wycieczkę — konnica miasta — zanikające pięknoduchostwo i koncerty po sprzedaży programów — wizyta u Sołtyńskiego — Janek Kotewski — kolejarz — Hrabiak nadziewa się na nóż — co z Elwirą — zgniecenie kotka — żebraczka Lotka — praca u krawca — podlewanie kwiatów — ty będziesz miał sklep — opis sklepu — krowę można obejść — co odczuwał kiedy odnosił ubrania — niepokój przed napiwkiem — spodniarz — chodzenie do warsztatu — Władek onanista — herbata z Kopernikiem — Kaden — chłód w sklepie — udawanie ucznia — Cezary — Walka z Heńkiem przed pensjonarką — wojsko i pogrzeb — mleko — w niedzielę łyżwy; nastroje i bieganie na głodno i zziębnięty za dziewczynami — uderzeni i płacz z innego powodu — ospa — zjawia się Andrzej — Anin, spanie na powietrzu — łaźnia, zemdlenie — wyjazd do Lublina.

Rozdział XIII.

Lublin u Balińskiej — z ojcem w łóżku — nabranie chłopa i podróż po prowincji — Chełm — pani Matylda Grabińska — wzdłuż Wieprza — w lesie rozkłada banknoty i zmienia koszulę — filozofja Andrzeja — nazwisko w cudzysłowie — w karczmie z Andrzejem — powrót do Lublina i na Tatarach — Przesmycka — u stryjenki — u Czajkowskiej — Andrzej pokrajany przez chłopów — aresztowanie — Kamil w fabryce z bratem Przesmyckiej — duma z zarobków i niezależności — erotyzm kuzynek — jadanie u baby — pociąg do elegancji — obrazy w kinie kiedy szumią drzewa, nędza słabsza w kinie — przyjaźń z Brzozowskim z fabryki — chodzenie na obiady — opisy fabryczne — powrót do ciotek.

Rozdział XIV.

Lato 1924 — kamienica w niedzielę, gramofon — spacer i pod Wiechą — opis knajpy jako oazy żarcia — opis gości, pijaków — sen w aucie — ojciec przychodzi po pieniądze — upicie się w piwnicy i wylanie — znów u krawca — tę krowę można obejść — tunel między ubraniami — ojciec w Tworkach i prostytutka — małżeństwo siostry Kaliny — Strójwąs — koniec zimy i wiosna — w okresie Focha — z Jankiem u metodystów — imieniny u Kotowskich — ciotka Zosia pijana wspomina Janka — Andrzej, ochrona lokatorów — Boskowa — praca „pod Bachusem“ — nastrój sklepu — chodzenie z paczkami do Seidlów — zapach w lecie, markiza, Grafczyński i jego choroba — wstyd przed dziewczętami z fabryki gilz — mieszkanie z Andrzejem u Boskowej — kradzież ojcu — romans z córką kasjera — dziwność mieszkania u Boskowej — u rodziców Boskowej na obiadach na Starem Mieście — Kamil zaczyna: zdarzyła się taka historja — kłótnia i wyprowadzenie się od ciotek.

Rozdział XV.

Okres „Udziałowej“ i salon proletarjatu w alejach Ujazdowskich — gardzi biednemi dziewczętami — spotkanie z Wercmanem — towarzystwo: Edek Kita, Staś Valentino, Wituś z Ameryki — szofer zaklęty w limuzynie — pijaństwo w „Rojalu“ — miłość z Helą od tragarza — przyjaźń z poetycznym Jankiem od fryzjera — zapisuje kina w notesie — jego skrzypce, poemat Zdenki Fibicha — u sierżanta w Cytadeli — subjekt Górski i kradzieże z kasy — miłość z Jadziunią Plaskot i jej owocarnia na Chmielnej — student Heniek i pierwsze zetknięcie się z inteligencją i z pederastją — u „Bachusa“ zaczynają mówić pan — dwie elegantki do kościoła — Sewerynówek i dziwki — leczenie w kasie chorych — ciągle wielka miłość do Dziuni — koniec u „Bachusa“ spowodu posądzenia o kradzież — przecież nie ukradł a jednak posądzono, to jakby kara i rozgrzeszenie z poprzednich kradzieży — skarga u Seidla na subjekta i potem refleksje — ostatni wieczór w „Udziałowej“ gdzie grają Holendrzy — spotkanie z Prochem.

Rozdział XVI.

Mieszkanie z Jankiem u Cieślickich na Czerniakowskiej — Mongoł i concertino — u Tomaszewskiej — opis sklepu kolonjalnego i spotkanie z subjektami — piasek z papierkami między oknami — nastrój zimy — wiszące zające i gęsi — córka Cieślińskich Krysia i tańce w ogrodzie Saskim — koniec pracy u Tomaszewskiej — w „Astorji“ — o kelnerach-udziałowcach — bliski pokój — artyści — nerwowość kelnerów, kolejno kucharze prezesi — pokłócenie się z Jankiem i znów u ciotek.

Rozdział XVII.

Śmierć Andrzeja i okoliczności — ciotka Zosia patrzy przez okno czy Kamil się powiesi — scena w kancelarji „Astorji“ — znajomość z malarzem — choroba w klinice dermatologicznej — koniec pracy w „Astorji“ — sprzedaż ochrony lokatorów — koniec miłości z Dziunią — bezrobocie — okres upadku — historja z brylantami — przyjazdy Leona, tramwaje, rozpusta — straszliwe rzeczy w „Udziałowej“ — karjera wuja Kazia i Fran­ka­‑ja­s­no­wi­dza — Kamil chce się wyrwać ze środowiska, lecz upada coraz niżej — kradzież prostytutce i wspomnienia spowiedzi z Zakopanego — wizyty u malarza — jego chęć wyrwania Kamila z upadku — jego znajomy daje pracę w operze — opis tego okresu — trochę kradzież, trochę otrzymanie pieniędzy od malarza i wyjazd do Lublina — erotyzmy z kuzynkami, udawanie panicza — beznadziejność sytuacji — powrót do Warszawy — malarz nic nie wie — przewrót majowy — malarz wysyła do młyna — wrażenia wiejskie i jakby odrodzenie — kradzieże z musu i katastrofalny powrót do Warszawy.

Zbigniew Uniłowski.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.