Dekabryści/Część pierwsza/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dekabryści |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | 14 декабря |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
— Kochać ziemię grzech! Niebieskie rzeczy kochać trzeba, a ja nie mogę i nad wszystko w świecie kocham Czeremuszki. Wpierw nie wiedziałam, że je tak strasznie lubię, póki tam mieszkałam; a teraz, gdyśmy wyjechały, rozkochałam się i roztęskniłam na śmierć.
— Kochacie wioskę waszą, jakby była żywą, Maryo Pawłowno!
— Tak właśnie, jakby była żywą. Wybiegnę, bywało, do gaju pomiędzy brzozki młode, smukłe, proste, jak te woskowe świeczki; kora na nich miękka, ciepła, rozgrzana od słońca, całkiem jak żywa! Obejmę bywało, przytulę, całuję, pieszczę, siostrzyczko ty moja, serdeczna, miła, rodzona!
W zimnym poblasku błękitnawego mroku, który wpadał ledwie już, majacząc przez okna karetki, książę Waleryan Michałowicz Golicyn, patrzył w miłą twarzyczkę dzieweczki, myśląc: »Samaś ty, jak brzózka wiosenna«.
Marya Pawłówna Pałyczewa wyglądała na jedną z typowych wiejskich panienek, o których powiedziano:
»Dzieli rozrywki i wczasy
Między klawikord i krosna«.
Ubrana była podług modnego żurnalu, w luźną workowatą salopkę, z ciemno-zielonego grodeturu, odziedziczonego po babce; na głowie miała kratkowaną kapotkę z różowemi wstążkami. Bujny, czarny warkocz spleciony jak biczyk, zostawiał jednak po obu stronach twarzy zwieszające się pukle loków. W uszach staroświeckie kolczyki z granatów, prawdopodobnie także dar babki.
Wychowana starannie, mówiła po francusku; nie mniej przeto, twarzyczkę miała taką, jak wiejska dziewczyna, co siedzi na przyźbie w sukni żółtej w czerwone grochy i śmieje się do chłopców, gryząc słoneczniki. Nie kocha może jeszcze nikogo, lecz już owiana tchnieniem miłości, jak rozkwiecony bezwonną świeżością rosy poranek i czują to wszyscy, co patrzą na nią; dozorcy stacyjni, rogatkowi inwalidzi, rozpojeni herbatą brzuchaci kupcy — i czerwoni jak burak woźnice, każdy z nich patrząc na nią, pomyśleć musi.
— Ot! Co za śliczna dziewczyna!
W drodze z Wasylkowa do Petersburga książę Golicyn zatrzymał się w Moskwie dla porozumienia się z członkiem tajnego stowarzyszenia Puszczynem, który służył w naczelnym departamencie moskiewskiego sądu okręgowego, a mieszkał u ciotki swej, staroświeckiej damy, w osobnym domku, przy ulicy starej Koniusznej. Tu także zatrzymała się w przejeździe do Petersburga, daleka krewna Puszczyna, ziemianka z Sierpuchowskiego powiatu, Nina Lwowna Pałyczewa, z dziewiętnastoletnią córką Maryą. Na prośbę Puszczyna Golicyn podjął się towarzyszyć tym paniom w drodze do stolicy. W owym czasie świeżo właśnie kursować zaczął pomiędzy Moskwą a Petersburgiem pocztowy dyliżans, niskie długie pudło, obciągnięte skórą, z dwoma oknami od przodu i od tyłu. Leżeć nie można było w tym wozie; czworo ludzi przedzielonych przegródką, siadywało plecami do siebie, patrząc dwoje wprzód, dwoje na tyły gościńca, a że dawniejsze pojazdy zimowe, przeznaczone były do leżenia, więc w przeciwieństwie do nich furmani przezwali nowomodne dyliżanse, »nieleżańcami«. W takim to nieleżańsie podróżował książę Golicyn z dwiema damami i towarzysząca im garderobiana. Pani Pałyczewa pochodząca z zamożnej rodziny, przywykła była podróżować na modłę szlachecką, własnymi końmi z kapliczką, czeladzią, kuchnią i pościelą; dyliżansów pocztowych bała się, jako niesłychanego nowatorstwa, rada też była nadarzającemu się towarzyszowi podróży. Opowiedziała mu natychmiast historyę całego swego życia.
Wychowała się w Smolnym i prosto prawie z instytutu, wyszła za swego męża, z którym przeżyła 25 lat, jak u pana Boga za piecem. Paweł Pawłowicz Pałyczew, służył w wojsku i za włoską kampanię pod Suwarowem, otrzymał stopień podporucznika. Raniony w 1812, wystąpił z wojska w randze podpułkownika. Był to człowiek wielkiego rozumu i nawet literat, artykuły jego drukowane były w syońskim Wiestniku. Przyjaźnił się z Łabzinem, a gdy tamtego zesłano na wygnanie za wolnomyślność, omal że los podobny nie spotkał także i Pawła Pałyczewa. Prześladowano go, bo kochał prawdę, złych ludzi nie oszczędzał, urzędniczych łapowników i tyranów ziemian. — Samemu archirejowi dowodził, że nie powinno być wyzysku, pańszczyzny, panów i niewolników. Własnych chłopów uwolnić chciał, ale władze nie pozwoliły. Farmazonem go przezwano, bezbożnikiem i burzycielem. Gubernator chciał go do turmy wsadzić. Od tych wszystkich przykrości Paweł Pawłowicz rozchorował się i wkrótce potem umarł.
Nina Lwowna została sama, samiuteńka z małą córeczką. Troje dzieci pochowała za życia jeszcze męża, Maryńka była ostatnia. Interesa majątkowe poplątały się. Przez wielką dobroć nieboszczyka i brak zrozumienia dla jego szlachetnych uczuć, chłopi, »chamskie nasienie«, całkiem się rozwydrzyli, połowa zbiegła, reszta pije, nikt płacić nie chce, ani podusznego, ani wykupu. Ona sama nie może sobie dać rady z gospodarstwem. Znajome sąsiadki przezywają ją białorączką, bo nie bije ludzi po twarzy, a one mówią, że to dlatego, że się boi dłoń osmolić dotykając chłopstwa. Majątek zastawiony w radzie opiekuńczej na 25.000, a nie ma czem płacić procentów, gotowi sprzedać z publicznego targu, a wtedy w świat trzeba iść.
Ale Bóg łaskawy zlitował się nad sierotami i zesłał dobrego człowieka. Przyjechał do krewnych w Sierpuchowskie radca stanu, Porfiry Mikołajewicz Akwitonow (służy w departamencie zewnętrznego handlu). Zobaczył Maryńkę na balu w powiecie i tak się zachwycił, że w kilka dni później oświadczył się.
Człowiek niemłody, lat już ma po za 50, ale szanowny, gruntowny, prześliczne ma poważanie u przełożonych, a za Maryńką szaleje. Jeśli, powiada, uszczęśliwicie mnie zezwoleniem waszem, niczego nie pożałuję dla szczęścia waszej córki. Dymisyę wezmę, gospodarstwem się zajmę w Czeremuszkach, interesa wasze uporządkuję. Maryńka nie odmówiła, lecz prosiła o zwłokę, a i Nina Lwowna córki nie przynagla. Sama rozumie, że to jeszcze młode, miłości by chciało, serdecznych uczuć, a Porfiry Mikołajewicz nie para dla niej, na ojcaby się prędzej nadawał. Tak upłynął rok, na tych namysłach; aż list nadszedł od pana Akwitonowa, który prosił z największym szacunkiem, by o losie jego zawyrokować. I prosił, aby jeśli jest choć mała nadzieja, przyjechać do Petersburga dla osobistego spotkania. Nina Lwowna zresztą musiałaby i tak przyjechać dla spraw majątkowych, dla terminów opłaty, bo gotowi jeszcze ziemię opisać.
Jest także jeszcze jedna nadzieja pomocy od babki, Natalii Kiryłówny Rzewskiej. Bogata staruszka, ale skąpa i uparta. Ułożyła sobie, że Nina Lwowna przedać powinna ziemię i przyjechać do niej na mieszkanie do Petersburga, inaczej powiada, złamanego grosza odemnie nie dostaniecie. Ale Maryńka o tem i słyszeć nie chce, lepiej już, mówi, pójdę za Akwitonowa a z Czeremuszek nie wyjadę. Ta się urodziłam, tu i umrę.
Kończąc opowiadanie Nina Lwowna zapłakała. Chwaliła niby konkurenta, lecz córki jej było żal.
Golicyn siadywał w swojej przegródce w nocy z Pałaszką, a w dzień z Niną Lwowną. Ale na trzeci dzień, pani Pałyczewa dostała bolu głowy, aby więc mogła wypocząć wpół leżąc, przesadzono Pałaszkę na kozioł do furmana, a Marya Pawłowna usiadła obok Golicyna.
Nieleżaniec wlókł się jak żółw. Sanna nie ustaliła się jeszcze, śniegu było mało, płozy sań, sunęły prawie po gołych kamieniach, pudło dyliżansu podrygiwało, za przegródką słychać było senny oddech Niny Lwownej. Dzwonek pobrzękiwał usypiająco. Błękitnawe oświetlenie wieczornego pół mroku, zmętniałe przez okna zamarzłe, podobne było oświetleniu, jakie się widuje we śnie. Zdawało się też obojgu, Maryńce i Golicynowi, że śnią jakiś sen bezpamiętnie dawny, a nieraz widziany.
— A mnie wciąż wydaje się, Maryo Pawłówno, żeśmy się już gdzieś kiedyś widzieli, tylko nie wiem kiedy; mówił Golicyn nie przestając wpatrywać się w miłą twarzyczkę dziewczęcia.
— Mnie także... zaczęła ona, lecz nie skończyła.
— No co?
— Nie! nic, głupstwo, odrzuciła rumieniąc się. Wogóle czerwieniła się łatwo i mocno jak mała dziewczynka, a wtedy stawała się jeszcze milsza. Odwróciła się do okna i wodzić zaczęła po zamarzłych na szybie arabeskach, cienkim różowym paluszkiem. Spoglądała na Golicyna ukradkowo lecz badawczo, a twarz jego mieniła się jej dziwnie w oczach, jak gdyby dwoiła. Raz było to oblicze chude, posępne i surowe z niedobrą zmarszczką, dokoła ust wiecznie urągliwych z przygniatająco mądrem i ciężkiem spojrzeniem oczu, przebłyskującem z poza ślepych szkieł okularów. Maryńka wogóle nie lubiła okularów, zdaniem jej tylko staruszkowie, lub uczeni Niemcy, mogą je nosić. Słowem twarz dziwna i prawie straszna. Ta znów była to twarz prosta, miła, prawie dziecięca, a tylko żałośnie smutna, aż się jej serce ściskało, jakby przeczuwając, że człowiekowi temu grozi jakaś bieda, jakby śmiertelne niebezpieczeństwo. A wszystko było jakieś ciemne i mętne, jakby odczute przez sen.
— A wie pan? że się was trochę boję przemówiła, spoglądając znów na niego ukradkowo i badawczo, może się tak lubicie wyśmiewać, jak Iwan Iwanowicz.
— Puszczyn! przedobry człowiek i nie trzeba się go bać, a mnie także nie — odrzekł Golicyn.
— Pan także dobry?
— A wy jak myślicie Maryńko! Przepraszam, Maryo Pawłówna.
— Nie szkodzi! Wszyscy mi mówią Maryńko! Nawet nie lubię, jak mi kto mówi Maryo Pawłówna.
Spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się, on także. Uśmiechali się do siebie i czuli oboje, że ten uśmiech zbliża ich i że zbliżenie to wzrasta — niepohamowane, radosne razem i smętne, jakby po długiej rozłące przypominali sobie i poznawali się na nowo. Nagle ona odwróciła się, poczerwieniała znów i pochyliła głowę, ale z pod długich spuszczonych rzęs, Golicyn podchwycił przebłysk wstydliwej pieszczoty, nie dla niego być może przeznaczonej, mniejsza dla kogo, może dla wszystkich, jak promień słoneczny, który pieści wszystko, na czem spocznie.
— Już niech mi książę daruje — mówiła — nie podnosząc jeszcze oczu, ale jestem strasznie dzika. Zawsze sama i sama byłam w moich Czeremuszkach, więc i zdziczałam; oduczyłam się z ludźmi mówić, wszystkiego się boję.
— Nie należy bać się ludzi Maryńko, bo to ich psuje.
— Ja też nie ludzi boję się, a sama nie wiem czego. W Czeremuszkach nikogo się nie bałam, byłam odważna, ale odkąd wyjechałam, wszystko takie cudze, straszne. Jak byłam mała, niania bywało ułoży mnie, przeżegna, zasunie firanki. »Spij dzieciątko, mówi, śpij z Bogiem«, »a kotka koteczka ładna kołyseczka«, a nie otwieraj oczek i nie wyglądaj za firanki, bo pod łóżeczkiem leży straszne licho, które cię weźmie. A potem, gdy podrosłam, myślałam nieraz, że nie tylko pod łóżeczkiem siedzi licho; ono jest wszędzie.
— A wy się o niego nie ocierajcie, to i ono was nie tknie.
— Jak tu nie otrzeć się?
— Niby pani nie wie?
— Nie wiem! Naprawdę nie wiem, powtarzała, kręcąc główką, powoli i jakby z rozmysłem, przyczem kołysały się lekko loki, wiszące po obu stronach twarzy. W tej chwili dyliżans podskoczył na zamarzłej grudzie, a twarze ich zbliżyły się tak, że loki jej musnęły mu policzek, jakby paląc pocałunkiem.
— A jeśli pan wie, to proszę powiedzieć.
— Nie wolno mi.
— Dla czego?
— Bo każdy człowiek sam powinien poznać i pani się kiedyś dowie.
— Kiedy?
— Jak się pani zakocha.
— O! Miłość! — mówiła — kręcąc znów głową z niedowierzaniem, a przecież mówią, że dziś wcale miłości niema, a tylko zdrada i oszustwo.
— Któż to mówi?
— Wszyscy.
Le plus charmant amour.
Est celui qui commence et finit en un jour.
Puszczyn nawet mówił mi to onegdaj, i ciotka także. »Ach Maryńko! mówiła, ty jeszcze nie wiesz, co za ptaszek ta miłość, jak przyleci, tak odleci, i babunia to samo«.
— A ileż pani ma tych ciotek i babek?
— Och! bardzo dużo.
— I wszystkim pani wierzy?
Maryńka miała zwyczaj powtarzać co dwa słowa: »No tak, oczywiście«, a mówiła to tak wdzięcznie, że Golicyn czekał tych słów, które też wyrzekła:
— No tak! oczywiście, jak tu nie wierzyć starszym. Ja sama głupiutka jeszcze jestem, muszę wierzyć rozumnym ludziom. Ja cała składam się z cuduych słów, niby suknia zeszyta z różnych szmatek.
— Ale pod tą suknią, ktoś się tai? — uśmiechnął się.
— A no! proszę zgadnąć, odparła, rzucając mz znów z pod spuszczonych rzęs spojrzenie i ten sam słoneczny promyk, co zda się upieszcza wszystko, na co padnie.
Umilkła i westchnęła, a twarzyczka jej spoważniała nie dziecinną refleksyą.
— Takie to jest życie, rzekła po chwili, miłość uleci, a licho zostanie, bo ono skrzydeł nie ma, a pełznie jak ten robak, albo jak duży obrzydliwy pająk.
Oboje zamilkli i poczuli znów, że milczenie to zbliża ich, że zbliżenie wzrasta, potęguje się niepohamowanie.
— A no! dobrze! — rzekł wreszcie Golicyn, niech że sobie babunie i ciocie mówią, co się im podoba, ale dlaczego wy sama Maryńko, chcielibyście, żeby miłość uleciała?
— A no! oczywiście, że nie! ja lubię kochać mocno, nie potrafię potrochę. Nie lubię, żeby płaszcz spadał z jednego ramienia, nosić go muszę mocno na obu.
— Tak! Maryńko! tak! — potwierdził Golicyn, spoglądając na nią, jakby na koniec przypomniał sobie, poznał. »A więc taka ty jesteś«.
— Jaka pani dobra! — przemówił już innym, cichym głosem.
— Ot dopiero znalazł dobrą! Niech pan mamy spyta, jaka ja jestem nieznośna dziewczyna, zła, uparta.
— Posłuchajcie Maryńko, czy można pomówić z wami tak poprostu.
— A no oczywiście, ja lubię tylko poprostu, wszelkich ceremonii nie cierpię.
— A więc Maryo Pawłówno, zaczął, lecz wnet urwał — i jak wprzód Maryńka, odwrócił się, poczerwieniał i przechylił głowę. Ona patrzyła na niego ciekawie.
— Niech pani nie wychodzi za mąż za pana Akwitonowa, — przemówił z nagłą determinacyą.
— A to znowu dlaczego?
— Dlatego, że go pani nie kocha.
— Jakto nie kocham? Skoro jest narzeczonym, więc widocznie kocham.
— Nie! nie kocha go pani i on jest dla pani »licho«.
— Go za niedorzeczność! Człowiek miły, dobry, porządny, szanowny dać może szczęście prawdziwe każdej dziewczynie. Wszyscy tak mówią, mama, ciocie, babunia.
— Mimo to nie wychodźcie za niego.
— A cóż to was obchodzi? Ot, jaki dziwak! Jak pan śmie zresztą! Powinnabym się gniewać, a taka jestem niemądra, że nie umiem.
— Darujcie! już nie będę, tylko się proszę nie gniewać, moja ty miła, dobra, śliczna dzieweczko.
Zamilkł, spoglądając na nią ukradkiem, ona odwróciła się znów do okna i chuchać poczęła na zamarzłą szybę, przyłożywszy dłonie do ust. Skoro wychuchała kółko, zaczęła coś kreślić na niem, wodząc paluszkiem.
— Popatrzcie oto W. pierwsza litera imienia waszej narzeczonej.
— Jakiej narzeczonej?
— A waszej; cóż się pan przedemną zapiera. Mówił mi Puszczyn, że pan ma w Petersburgu prześliczną narzeczoną, której imię zaczyna się na W. Pewnie Wasylisa. To bardzo ładnie się składa. Waleryan i Wasylisa, z jednej litery oba imiona.
Rozśmiała się dźwięcznie i niby wesoło, lecz oczy miała smutne.
— Dlaczegóż W.? A! tak; przypomniał sobie Golicyn »wolność« jak w owym wierszu:
Czekamy, tchnący nadzieją
Wolności świętej zarania,
Jak czeka młodzian stęskniony
Słodkiego z lubą spotkania.
— A wiecie książę! może to i nie tak — rzekła i przestała się śmiać, patrząc na Golicyna poważnie, prawie surowo.
— Co nie tak?
— Co do miłości, nie miłość-to wybawić może od licha...
— A cóż innego?
— Nie wiem, nie umiem powiedzieć; przypomniały mi się wiersze, które tatuś nieboszczyk lubił powtarzać:
Korząc się sercem wierzyć trzeba
I w cierpliwości czekać końca.
Powiedziała to cicho, ale z taką siłą, że Golicyn spojrzał na nią zdziwiony. Tylko co była dzieckiem, a oto już kobieta...
W tej chwili dyliżans, zjeżdżając z pagórka, przechylił się w bok i omal nie przewrócił. Marynka krzyknęła i chwyciła się ręką za poręcz siedzenia, przytem niechcący położyła dłoń na ręce Golicyna, chciała cofnąć, ale on nie puścił.
— Marie — zabrzmiał z poza przegródki rozespany głos Niny Lwownej. Marynka słyszała, ale się nie odezwała. Przykucnęli oboje jak para rozfiglowanych dzieciaków.
— A u pani jest muszka nad okiem, szepnął żartobliwie Golicyn.
— Nie muszka, a znamię rodzinne, odszepnęła Marynka. — Jak byłam mała, dzieci dokuczały mi: »U Marynki czarne ziarko, Marynka jest poczwarką«.
Pochylił się ku niej bardzo blisko, a ona się odsunęła.
— Serdeczna ty, miła! powtarzał tak cicho, że mogłaby nie słyszeć, gdyby nie chciała.
— Marie! ou es tu donc mon enfant, pytała Nina Lwowna zupełnie już rozbudzonym głosem.
— Tu mamusiu! zaraz.... a ot i stacya.
Dyliżans zatrzymał się, zamajaczały czerwone światła i ruchome cienie w oknach. Marynka wstała.
— Nie odchodź! szepnął Golicyn.
— Nie można! Mama się będzie gniewać.
Trzymał jeszcze jej rękę, którą podniósł do ust i całował w dłoń ciepłą, świeżą, mięką, jak płatki kwiatu, rozgrzane od słońca.
Na noc Pałaszka zeszła z kozła i siedziała obok Golicyna; lecz nazajutrz w dzień powróciła znów Marynka.
Nina Lwowna przestała robić ceremonie i pozwoliła córce siedzieć z Golicynem, ile się jej podobało, lecz czy to dlatego, że matka nie spała i mogła słyszeć, czy z innego powodu, Maryńka zamknęła się w sobie i nastroszyła tak, że rozmowa szła jakoś niezręcznie i była bez znaczenia. Ona opowiadała o swem życiu w Czeremuszkach, o rzeczach zwykłych i powszednich, ale wiało od nich coś swojskiego, znanego, jak słowa miłej bajki.
W końcu lipowej alei, gdzie gawronie gniazda, nad urwistym brzegiem małej rzeczki Kaszyrki, stoi altanka dziaduniowa, z napisem na froncie: »Tu znajdziecie spokój«. W tej altance Maryńka czytywała Tajemnice Udolfa pani Radckliff i Cierpienie rodziny Ortenbergów Kotzebuego. Lubiła wogóle czytywać rzeczy smutne i uczuciowe. A w zimie, gdy wieczór nadchodził i błękitnawy mrok wpadał przez zamarznięte szyby, mięszając się z czerwonem światełkiem lampki przed obrazem w maminej sypialni, kuzynka Adela śpiewała przy klawikordzie stare piosenki takie głupie i czułe, n. p.:
Dźwięk ponury fortepianu,
Wypowiada żałość moją,
Przyszła już w godzin smętnej pogoni,
Chwila rozstania na kres daleki.
Jak tez nie ronić, nie łamać dłoni,
Skoro się może żegnam na wieki.
Marynka, słuchając takich pieśni, płakała. Wierzyła w różne wróżby i przepowiednie, dobre i złe omeny, których nauczyła ją stara niania Piotrówna. Nie przestąpi naprzykład nigdy nitki, leżącej na podłodze, ani kółka odciśniętego na piasku. Wie, że gdy się w piecu pali, a z ognia iskry lecą, to znaczy, że przyjadą goście, a jeśli kogut pieje o niezwykłej porze trzeba go prędko zdjąć z żerdzi i dotknąć łapy; jeśli ciepłe, to przyjdą nowiny, zimne wróżą nieboszczyka. Była w Czeremuszkach klucznica, gospodyni lepsza od mamy; ogórki solić umiała, jak nikt inny w powiecie i roboty śliczne umiała, prawdziwa artystka. Raz np. nastrzygli wełny białej tej najcieńszej, która u owiec znajduje się na piersiach i na podgardlu, i przywieźli do dworu; Pelagia to uprzędła, bo prześlicznie umiała prząść i wysnuła białą cieniutką nić; ale, że w deseniach utkanych potrzebne są kolory w cień, więc sama ufarbowała doskonale i wyszedł z tego bardzo ładny dywanik.
— Pani tak umyślnie Marynka? — zagadnął wreszcie Golicyn?
— Co umyślnie?
— Ja pani o miłości, a pani o solonych ogórkach i farbowaniu wełny...
Nic nie odrzekła, tylko zacięła usteczka i położyła na nich palec, kiwając głową w stronę mamy, jakby mieli już z sobą jakąś wspólną tajemnicę. O czemkolwiek zresztą mówili, każde słowo wyrzeczone miało dla nich inne ukryte znaczenie. Czasem milkli oboje, wpatrując się w siebie z radosnem zdumieniem, jakby po długiej rozłące przyszło dla nich błogie spotkanie i znowu czuli, że zbliżają się i lgną ku sobie mimowoli i że coś się zawiązuje pomiędzy niemi i nie może być wstrzymane. Ona bała się go jeszcze trochę i trochę nie wierzyła, ale skoro rzucała mu z pod rzęs spuszczonych promienne spojrzenie, wiedział już, że pieszczota wzroku jej nie idzie już ku wnzystkim, jak wczoraj lecz wyłącznie ku niemu.
— Co ja robię? — myślał — po co zakłócam spokój biednej dziewczynie.
Opamiętywał się na chwilę, lecz potem zapominali oboje o wszystkiem, upajając się tchnieniem miłości, którem owiana była miła dzieweczka, jak bez rozkwiecony wonną świeżością rosy.
— Najlepiejbyś zrobił żeniąc się z Marynką — mówił Puszczyn do Golicyna, który przypomniał sobie teraz tę radę przyjaciela, choć ją wtedy uważał jako żart.
— Damy może głowę pod topór, a ty Puszczyn mówisz o miłości — rzekł wtedy.
— A choćby — odpowiedział Puszczyn — milej będzie umierać, jeśli kto po nas zapłacze.
Radził żenić się z Marynką, żeby ją wybawić od starego Akwitonowa, dusigrosza i wyzyskiwacza. On sam też myślał z przykrością o tem małżeństwie, bo patrząc na motylka, zaplątanego w pajęczej sieci, każdyby chciał wyzwolić go od strasznego pająka; ale jakże to zrobić? W Petersburgu nie o Marynce mu myśleć, czeka go tam spisek, powstanie, obalenie cara, oswobodzenie ojczyzny. A może jednak losy państwa i narodu nie ważą więcej na szali sądów bożych od losu jednej duszy ludzkiej.
Co było przyczyną ich spotkania? prosty przypadek, czy przeznaczenie? Jeśli tylko przypadek, to skąd to uczucie jakby wznowienia rzeczy bezpamiętnie dawnych i swojskich, powtórnie wracających. A jeśli przeznaczenie, skąd w nim ta wiara, że mógłby ją pokochać. I cóż mu zresztą z tego snu o ostatniej radości życia. Przecież musi się z życiem pożegnać. Był jak wędrowiec w pustyni, co uciekając od dzikiego zwierza, wpadł do studni, zawisł na sęku i rwie maliny z pobliskiego krzaka i niesie je do ust, zapominając o przepaści.
Patrząc na te liczka takie świeże, żywe, pomyśleć jednak musiał o innych; o bladej martwej twarzyczce w oświetleniu dziennych świec, o szesnastoletniej oblubienicy w trumnie we wianeczku i białej sukni, smukłej, szczupłej, wydłużonej jak lecąca strzała — Zofii Naryszkinie...
Nie pytaj miły! jaką odeszłam drogą,
Ni kędy dziś nowy mi płonie świt.
Wszak wzięłam już co ziemskie dni dać mogą,
Kochałam, żyłam, gdym ziemski wiodła byt.
Spełniło się. Że ziszczą się nadzieje,
Bez lęku wierz. Nic serca nie omami.
Więc i ja z miejsc, gdzie nowa światłość dnieje.
Znam piękno świata, na którym żyłam z wami,
O miły, wierz! co wielkie nie zmarnieje.
Bądź silny, trwaj, nie doznasz i tu zdrady —
Jak nie zdradzi go ona i on jej nie zdradzi, tej pierwszej i ostatniej miłości nie zdradzi jej, choćby nawet polubił Marynkę. Obie one razem ziemska i niebieska kochanka. jak niebo i ziemia, co stykają się na krańcach widnokręgu — Zofia i Marynka.
Na trzeci dzień zrana, dyliżans dojeżdżał już do Petersburga. Gdy mijali ostatnią stacyę Puszkowo, powiało od morza ciepłem, zamarzłe okno wozu odtajało, zapociło się, a po przez spływające krople ukazała się równina posępna, śnieżna, usiana błotnymi kopcami, które wyglądały, jak mogiłki olbrzymiego cmentarza, a na samym krańcu równiny, czerniły się, jak kropki pierwsze domy Petersburga.
— No! bądźcie zdrów książę — przemówiła Marynka — za chwilę przyjedziemy, ja do konkurenta, wy do narzeczonej, a wspomni pan czasem o mnie?
On milcząc, wziął ją za rękę i pocałował tak samo, jak pierwej w dłoń, świeżą, mięką, ciepłą, jak rozwarty kielich kwiatu, rozgrzany od słońca.
— Przyjdzie pan do nas w Petersburgu?
— Przyjdę.
— A jeżeli narzeczona nie pozwoli?
— Nie mam żadnej narzeczonej.
— Prawda to?
— Prawda.
— Słowo honoru?
— Słowo. A wy Marynko macie narzeczonego?
— Niewiem, może mam, może nie.
I znowu uśmiechnęli się do siebie i milcząc wyznawali... »Mógłbym cię pokochać«, mówił jej głębokiem spojrzeniem. »I ja także«, odpowiadała mu oczyma.
— Marie! Cóż ty tam? Pora zbierać się — zabrzmiał gderliwie głos Niny Lwownej. — Pałaszka, gdzie pasport? — Gdzie go zapodziała ta nieznośna dziewczyna.
Po obu stronach pokazały się długie płoty, ogrody, lepianki, sklepiki, dworki podmiejskie. Wreszcie dyliżans zatrzymał się przed małym domkiem o żółtych ścianach, obryzganych jeszcze od letniego błota, z dwukolorowemi budkami po obu stronach rogatki. Drzwiczki dyliżansu otwarły się i okazała się w nich twarz inwalidy. Oficer dyżurny przejrzał papiery i rozkazał strażnikowi podnieść szlaban; nieleżaniec przejechał pod nim i znalazł się na ulicach Petersburga.