Demon wyścigów/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Demon wyścigów
Podtytuł Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
CZYŻBY ONA?...

Hubert Świtomirski nie miał ochoty pozostać sam, z myślami własnemi. To też, gdy wraz z Uszyckim odwieźli Irmę do domu, chętnie przyjął propozycję przyjaciela udania się do jakiej knajpy.
— Dobrze! — rzekł — pojadę, ale tam, gdzie będzie mało ludzi... Drażni mnie dziś wszystko!... Szczególniej nie chcę spotykać znajomych!... Pozatem uprzedzam... dosłownie nie mam grosza... a po przegranej „Magnusa“ trzeba się pożegnać z kredytem...
— Żartujesz chyba... Ja proszę...
Baron rzadko kiedy okazywał się równie skorym do zaprosin. Raczej korzystał z hojności Huby. Bardzo to jednak ładnie świadczyło o nim, że dziś właśnie, nie opuszczał Świtomirskiego w nieszczęściu a pragnął go rozweselić, rozerwać...
Zgodzono się na którąś z mniej uczęszczanych restauracyj i po chwili obaj panowie znaleźli się tam w oddzielnej lóżce. Pora była dość wczesna, zaledwie dochodziła siódma i prócz nich prawie nikt nie znajdował się na sali.
Uszycki zamówił specjalnie sutą wieczerzę, ale Huba nie tknął ani jednej z licznych poustawianych przed nim przekąsek. Natomiast nalał sobie sporą szklankę „Martell‘a“ i wychylił duszkiem. Później napełnił drugą. Trunek nie podziałał jednak na niego i nie przyniósł pożądanego oszołomienia i zapomnienia. Wsparłszy głowę na ręku, spozierał przed siebie, rzekłbyś, zapominając o obecności Uszyckiego.
Ten wreszcie zdecydował się przerwać niemiłe milczenie.
— Nie rozumiem — począł — czemu się tak przejmujesz? Postawiłeś znaczną sumę na „Magnusa“?
Świtomirski skinął głową.
— Wolno wiedzieć ile?
— Czterdzieści pięć tysięcy! — bąknął Huba.
— Hm... Dużo!... Ale przegrywałeś już i więcej... Możesz się odegrać! „Magnus“ wygra jeszcze „Derby“... Dzisiejszy wyścig nic nie dowodzi...
Świtomirski skrzywił się, jakby połknął coś bardzo gorzkiego. Wreszcie postanowił wyznać przyjacielowi prawdę.
— „Magnus“ już nie jest moją własnością!
Uszycki aż podskoczył na swem miejscu.
— Żartujesz!
— Wcale nie żartuję — jął tłomaczyć Huba — wyobraź sobie przed dziesięciu dniami zgłosił się do mnie niejaki Lisik... — drobiazgowo powtórzył wszystkie szczegóły „znakomitej tranzakcji“.
W czasie opowiadania twarz barona to czerwieniała, to bladła.
— Postąpiłeś, jak dziecko! Choć z drugiej strony „Magnus“ wydawał się pewny... Ale jeszcze niema powodu do rozpaczy! Do terminu wyznaczonego przez lichwiarza masz jeszcze pięć dni... Nie zbierzesz dwudziestu paru tysięcy? Nikt ci nie pomoże?
— Skoro rozmawiamy szczerze — rzekł Świtomirski — to opowiem ci wszystko szczerze. Długi moje sięgają miljona a majątek w lubelskiem dawno sprzedany... Gorzej jeszcze... Już po sprzedaniu majątku, kiedyś po pijanemu, potrzebując pieniędzy, przyjąłem drugi zadatek od kogoś, kto jeszcze nie wiedział o sprzedaży majątku... Grozi on obecnie sprawą karną... Wstrzymywał się dotychczas w nadziei na zwycięstwa „Magnusa“.
— Jak mogłeś popełnić podobne szaleństwo!
— Widzisz... Żeby wybrnąć z moich interesów i wykupić konia, potrzeba mi z górą sto tysięcy... Sądziłem, że jeśli „Magnus“ wygra, uda mi się z tych spraw wywikłać... Obecnie nie dostanę od nikogo stu złotych...
— A rodzina?
— Rodzina zapłaciła za mnie raz już znaczne długi. Lecz wtedy oświadczyła kategorycznie rada familijna, abym nadal na ich pomoc nie liczył...
— Siostra?
— Siostra jedna może zechciałaby mnie ratować! Ale... Posiada ona w Warszawie kamienicę, a gotówki leżącej niema. Zresztą niedawno zapłaciła moje weksle, na których znajdowało się jej żyro. Musiałaby sprzedać kamienicę za bezcen, chcąc otrzymać natychmiast pieniądze. Mnieby to starczyło na krótko, ją wpakowałbym w niedostatek...
— Ale żeby choć mogła ocalić „Magnusa“!
— Cóż mi przyjdzie z „Magnusa“ jeśli jutro, najdalej pojutrze wystąpią ze sprawą o oszustwo, ze względu na podwójnie pobrany na majątek zadatek?
Baron zmarszczył czoło. Istotnie położenie przyjaciela przedstawiało się beznadziejnie.
— Gdybym ci mógł pomóc... Niestety...
— Wiem, że nic pomóc nie możesz! — odparł Świtomirski. — Dziękuję ci w każdym razie za ten dowód przyjaźni...
Zapadło milczenie. Huba wychylił duszkiem szklankę koniaku. Uszycki powoli zapalał cygaro, wreszcie odezwał się po chwili:
— Co zamierzasz?
— Chcę wyjechać!
— Dokąd?
— Nie wiem jeszcze!... W każdym razie daleko! Rychło się dowiesz...
— Sądzisz, że to najlepsze rozwiązanie sprawy?
— Zapewne...
Znów zaległo milczenie. Lecz jeśli Uszycki wiedział już bardzo wiele — nie był bowiem człowiekiem, który bez ukrytego celu zapraszał kogo na kolację — jeszcze swej misji nie spełnił do końca.
— Smutne to wszystko! — rzekł, przybierając zgnębioną minę — a tem smutniejsze, że przez tego łajdaka Grota!
— Nie rozumiem...
— Żywiłeś doń nazbyt duże zaufanie... Tymczasem przysiągłbym, że umyślnie przegrał wyścig...
Posłyszawszy ostatnie zdanie, Świtomirski ożywił się nieco i otrząsnął z apatji. Zaprotestował żywo w obronie swego żokieja.
— Raz już na wyścigach robiłeś aluzje... Obecnie powtórnie oskarżasz Grota! Na jakiej zasadzie? Bezwzględnie uczciwy człowiek.
— Hm... Wątpię!
— Mów wyraźnie! Posiadasz dowody?
— I tak i nie!... Bezpośrednich dowodów nie posiadam!... W każdym razie, to co ci powiem, wstrząśnie mocno twojem zaufaniem do Grota.
— O co chodzi?
Uszycki pozornie zawahał się, jakby zamierzając oszczędzić Świtomirskiemu przykrości. W duchu rad był, że ten pochwycił przynętę. Wyczekawszy moment, celem wywarcia większego wrażenia, pochyliwszy się przez stół, cichym głosem oświadczył:
— Prowadzi konszachty z panią Irmą!...
— Grot z Irmą?... Żarty...
— Jest jej kochankiem!
— Kochankiem?
Niepomierne zdumienie i oburzenie odbiło się na twarzy Świtomirskiego. Jeszcze nie wierzył.
— Skąd wiesz?
— Spotkałem przypadkowo Grota na schodach, kiedy szedł do Irmy. Zaciekawiony, pragnąc się przekonać, co on właściwie u niej robi, zaczekałem i stwierdziłem, że nie wszedł tam z jakąś przypadkową sprawą a dłużej pozostał... Wtedy dałem parę złotych dozorcy, a ten mi oświadczył, iż Grot co wieczór odwiedza artystkę, przesiadując do późnej nocy, a czasem wychodząc nad ranem... Cóż ty na to?
— Mylisz się... Grot? Niemożliwe?...
— Daję ci słowo honoru, że nic nie przesadzam! Skoro zaś oszukuje cię z twoją przyjaciółką, równie dobrze mógł dziś sprzedać wyścig!
— Doprawdy, w głowie mi się mięsza!...
— A jednak...
Świtomirski parokrotnie potarł nerwowo czoło. Choć nie kochał Irmy znów tak gwałtownie, znać było, że posłyszana przed chwilą wiadomość uczyniła mu przykrość niezmierną... Żokiej... kochankiem jego kochanki!... Co za brudy!... Ostatnia kropla przepełniła czarę goryczy... Już słabo się bronił.
— A może ci się wydało? Może ktoś podobny tylko do Grota?
— Skoro chcesz niezbitych dowodów — odparł Uszycki twardo — sam łatwo się przekonasz! Grot stale koło dziesiątej wieczór odwiedza Irmę... I dziś nie zaniecha, prawdopodobnie, zwykłej wizyty...
— Pójdę! — zawołał Świtomirski, uderzając pięścią o stół.
Błysk triumfu przebiegł po twarzy barona, lecz wnet ukrył on go pod maską współczucia, przystosowaną do okoliczności.

W godzinę później, obaj panowie stali nieopodal domu, w którym zamieszkiwała artystka, ukrywszy się umyślnie nieco w mroku. Rychlej nawet, niźli o dziesiątej, przybyli na to miejsce, bowiem Świtomirski sam naglił, nie mogąc po posłyszanych rewelacjach, spokojne doczekać się wyznaczonej godziny w restauracji. Inne troski, gnębiące Hubę, zeszły na drugi plan...
Niedługo stali na czatach.
Rychło dojrzeli szybko zbliżającą się postać. W ich stronę podążał jakiś mężczyzna, biegnąc raczej, niźli idąc, zapewne ogromnie wzburzony, bo nie zwracał uwagi na przechodniów, gadał coś sam do siebie i wymachiwał rękami.
Tak pochłonięty był jakąś, widać wyłącznie zaprzątającą go myślą, że otarł się o nich i nie spojrzawszy nawet, podążył dalej.
Wpadł do bramy i w ciemnej głębi zniknął.
— Poznałeś? — szepnął Uszycki.
Huba dalej nie mógł wątpić.
— W rzeczy samej... Grot!... — bąknął.
— Dobry ananas!
Świtomirskiego nagle zastanowiło niezwykłe zachowanie się żokieja.
— Ale czemu był taki podniecony?
— Pewnie zamyśla nowe łajdactwo, albo się obawia, żeby dzisiejsza sprawka z „Magnusem“ nie wypłynęła na wierzch... Czy zamierzasz pójść na górę?
W głowie Huby zawirowały najprzeróżniejsze refleksje. Cóż go obchodzić mogło wzburzenie Grota. Wystarcza, iż przekonał się, że Uszycki nie skłamał. Żokiej odwiedza jego przyjaciółkę, jest jej kochankiem, prowadzi z nią różne konszachty. Ohyda!... Warto iść na górę, do mieszkania Irmy i powiedzieć im parę słów prawdy? Warto zdemaskować Grota? Zapewne i tu Uszyckiego przypuszczenie jest trafne. Umyślnie przegrał na „Magnusie“, chcąc zdobyć większą sumę na zaspokojenie potrzeb kochanki... Lecz cóż z tego przyjdzie Hubie, jeśli się do nich uda, zwymyśla Grota i Irmę, może nawet uderzy? Czy zmieni to, choćby na jotę, położenie?... Czy dzięki temu skarga do prokuratora nie wpłynie?
Raptem zniechęcenie i obrzydzenie wielkie ogarnęło Świtomirskiego. Ach, jakże ma dość tych intryg, tych brudów, które go ze wszech stron otaczają, a w których tkwił dotychczas.
— Nie warto! — mruknął.
— Pozostawisz podobne gałgaństwa bezkarnie? — zdziwił się mocno przyjaciel. — Nie zbesztasz Irmy? Nie zdemaskujesz Grota?
— Nie!...
— Nie rozumiem? Czyż wolno obojętnie patrzeć na to, gdy cię najbezczelniej okłamują, oszukują?
— Dobranoc, Morysiu...
— Huba! Zastanów się...
Świtomirski jednak już był daleko. Szedł, przygarbiony, oddalając się pośpiesznie od kamienicy, w której zamieszkiwała przyjaciółka.
Baron zastanawiał się przez chwilę, czy go ma dogonić. Wreszcie machnął ręką.
— Idjota! — wyrwało mu się niezbyt pochlebne określenie przyjaciela. — Potrójny idjota! A tak wszystko zapowiadało się dobrze!... Ha!... Sam będę musiał dać sobie radę z Grotem...

Kiedy żokiej wpadł do mieszkania swej kochanki — ta w pierwszej chwili nie poznała go wcale. Oczy błyszczały mu dziko, na policzki wystąpiły wypieki, a usta wykrzywił wyraz wielkiej zaciętości.
Zresztą po ich ostatniej rozmowie, najmniej spodziewała się jego odwiedzin.
Ujrzawszy żokieja zbladła, cofając się o parę kroków.
— Cóż cię sprowadza? — wyszeptała, starając się obojętną miną pokryć niepokój. — Sądziłam...
— Mów prawdę! — krzyknął Grot, nie bawiąc się w długie wstępy. — Tyś zatruła konia?
— N... nie...
— Nie kłam!...
Irma na chwilę przymknęła oczy. Całą siłą postarała się opanować. Tylko gwałtownie zadrżały jej ręce.
— O co chodzi? Jaki koń? — zapytała nagle spokojnie, głosem, w którym nie znać już było lęku.
— Nie udawaj! „Magnus“! Ty jedna mogłaś to zrobić!...
— Bądź łaskaw się uspokoić i zmienić względem mnie ton....
— Ach, ty żmijo! — Grot dał całkowicie folgę uniesieniu — przestań grać komedję! Namawiałaś do przegrania gonitwy? Tak!... Nie chciałem się zgodzić, to wymyśliłaś inną sztuczkę... Pod pozorem rozmowy zbliżyłaś się przed wyścigiem do konia i korzystając z mojej nieuwagi, zastrzyknęłaś „Magnusowi“ dawkę opjum czy też inny narkotyk... Pamiętam, kiedy to się stało!... Udając, że ocierasz łzy, odwróciłaś się do konia, a koń gwałtownie się szarpnął... Szarpnął się, bo ukłułaś go szpryczką!...
— Zwarjowałeś!
— Co za przewrotność! Co za podłość! Gadaj w tej chwili, z czyjego działałaś polecenia... „Demona wyścigów“?... A mnie się wydaje, że „demon wyścigów“, to ty...
— Puść...
W podnieceniu Grot pochwycił rękę kochanki i ściskał coraz mocniej. Ściskał tak mocno, że aż syknęła z bólu.
— Puść...
— Nie puszczę... Rękę złamię, a prawdy się dowiem!...
— Cham!... bydlę... — zawołała i nagle szarpnęła tak silnie, że udało się jej wyswobodzić rękę.
Uskoczywszy w kąt pokoju, patrzała na Grota roziskrzonemi z gniewu oczami.
— Brutalny cham! — powtórzyła gwałtownie — to ty śmiesz ze mną w podobny sposób postępować?... Z dziewkami ulicznemi przywykłeś mieć do czynienia!... Znieważasz i wyłamujesz ręce, zato iż obdarzyłam cię moją miłością?
— Ładna miłość! — krzyknął, posuwając się groźnie ku niej. — Nie miłość, a fałsz, podstęp, obłuda... Zbliżyłaś się do mnie, ze zgóry powziętym zamiarem przekupienia mnie ceną twych pieszczot, zmuszenia do przegrania wyścigu, mirażem uczucia i świetnej przyszłości... Och, co za przewrotność!... A kiedy, mimo wszystko, oparłem się pokusie, oparłem się twoim słodkim a zdradzieckim słówkom, umiałaś dać sobie radę inaczej...
— Janek, posłuchaj...
— Nie, nie chcę słuchać!... Przyznaj natychmiast, że tak było... Przyznaj, że działałaś nie z własnego popędu, a nasłano cię na mnie... Przyznaj, że należysz do jakiejś szajki... Jakiej, nie wiem! Zaręczam... wiele możesz powiedzieć o „demonie wyścigów“!...
— Jakie masz na to wszystko dowody?
— Dowody? Własne głębokie przekonanie! Zresztą któż ostatni zbliżał się do konia?
— Raz jeszcze zapewniam... Uspokój się, pogadamy rozsądnie.
Grota ogarnęła nowa fala pasji.
— Znowu wykręty? — uniósł zaciśniętą pięść do góry. — Wyznasz prawdę, czy nie?
Irma zrozumiała, że w żaden sposób nie uda się jej udobruchać, lub byle czem zbyć kochanka. Ale jakżeż mogła wyznać prawdę, albo szczerze opowiedzieć to, co chwilami napełniało ją wielką obawą, a jednocześnie piekącym wstydem. Jednak należało znaleźć wyjście z obecnej niemiłej, a może i groźnej sytuacji. Skoro Grot nie daje się udobruchać, trzeba go się pozbyć, udając oburzenie, spowodowane niesłusznemi zarzutami. Nie ośmieli się jej chyba uderzyć, zresztą służąca jest w domu...
— Słuchaj! — rzekła spokojnie, choć niezwykle stanowczo — długo znosiłam cierpliwie twoje awantury! Rozumiem, że po przegranej konia, jesteś zrozpaczony i nie odpowiadasz ani za swoje słowa ani za czyny... Namawiałam do przegranej, bo chodziło o naszą przyszłość, ale konia nie zatrułam. Jeśli nie wierzysz...
— To co?
— To dłużej obrażać się nie pozwolę i bądź łaskaw opuścić mieszkanie...
— Ja mam opuścić mieszkanie?
— W tej chwili...
— Zobaczymy...
Grot nie tylko nie usłuchał wezwania artystki, lecz przysuwał się coraz bliżej. Irma pojęła, że tu żartów niema.
— Wynoś się!... Zawołam służącą!
— Zawołasz? Przódy cię zaduszę...
Jednym skokiem znalazł się przy niej. Ręce jego wyciągnęły się, niby zamierzając wykonać groźbę...
— Ratunku! — wyrwał się z jej piersi głośny okrzyk przestrachu. — Mordują! Ratunku!...
Słychać było jak otwierają się kuchenne drzwi i ktoś spieszy Irmie na pomoc. Ale i interwencja służącej może nie powstrzymałaby rozszalałego Grota i ręce jego, obejmujące szyję artystki, zacisnęłyby się mocniej, gdyby w tejże sekundzie nie zabrzmiał przeciągły dzwonek w przedpokoju.
Żokiej mimowolnie odskoczył, trochę oprzytomniawszy. Dzwonek ten również otrzeźwił Irmę.
— Cóżeś narobił, szaleńcze! — zawołała, zapominając o poprzedniej scenie. — Zapewne, Świtomirski!... Muszę otworzyć... Widział światło, może słyszał krzyki... Jak wytłumaczę twoją obecność, jak się wykręcę...
Świtomirski? — powtórzył obojętnie żokiej.
— Bez wątpienia! Uciekaj przez kuchnię...
— Przez kuchnię? Ani mi się śni!...
— Zwarjowałeś? Chcesz, żeby cię tu zastał?...
— Tak! Wyznam mu całą prawdę!!
— Ty... jemu... powiesz?
Dzwonki stawały się coraz gwałtowniejsze. Służąca oczekiwała na progu saloniku znaku swej pani, czy ma otworzyć, czy też wstrzymać się jeszcze chwilę.
— Nie tylko powiem, ale sam nawet otworzę! — odparł Grot, powziąwszy postanowienie. — Bo widzę, że panienka niema ochoty tego uczynić! Niechaj natychmiast się dowie...
Lekko usunął z swej drogi pokojówkę i zbliżył do drzwi. Irma, wsparta o ścianę, stała nieruchomo, z rozszerzonemi z przestrachu oczami, rzekłbyś zamieniona w kamienny posąg.
Grot uchylił drzwi i cofnął się ze zdziwienia. Ujrzał przed sobą Uszyckiego.
— Ach... pan!!... — mruknął, wpuszczając nieoczekiwanego gościa do wewnątrz.
Uszycki wydawał się niemniej zdziwiony, niźli żokiej.
Wszedł do saloniku, popatrzał na Irmę, jakby zapytując wzrokiem, co to wszystko ma oznaczać, gdyż zmieszanie, malujące się na twarzach zarówno artystki, jakoteż Grota i służącej, było aż nadto widoczne. Udawał również, że zdumiewa go niepomiernie niespodziewana obecność żokieja, a twarz barona przybierała coraz bardziej dumny i pogardliwy wyraz.
— Droga pani Irmo! — rzekł wreszcie. — Mam wrażenie, że wpadłem niechcący... na jakąś... oryginalną scenę... Pani wystraszona, nieswoja... Pan Grot również tu bawi... Hm, dziwne, doprawdy!... Czy wolno mi zaofiarować swą pomoc, celem pozbycia się intruza?...
Irma, ujrzawszy barona, uspakajała się powoli.
— Nic nadzwyczajnego! — bąknęła.
— Jakto? Nic nadzwyczajnego? — znakomicie udawał nadal zdziwienie Uszycki. — Słyszałem jakieś krzyki... Właściwie, co pan Grot tu robi?
— Rozmawialiśmy głośno!... Był zdenerwowany po przegranej „Magnusa“...
— Hm... zdenerwowany? Ale odkądże to pan Grot zaszczyca panią swemi odwiedzinami i jej przychodzi wyznawać swoje smutki?
— Ot, tak się złożyło!...
Grota nudziły dalsze wykręty. Rozumiał, że musi dać swej obecności prawdopodobne usprawiedliwienie, a uważając Uszyckiego za najlepszego przyjaciela chlebodawcy, postanowił mu wyznać całą prawdę. Gdyby mniej był podniecony i wzburzony, gdyby jego napięte do ostatecznych granic nerwy, nie domagały się natychmiastowej ulgi i wyrzucenia z siebie wszystkiego, co wiedział, lub czego się domyślał — spostrzegłby może ów wzrok pełny nienawiści, jakim mierzył go baron i ze swojemi rewelacjami wystąpiłby mniej pochopnie.
— Panie baronie! — oświadczył, patrząc mu prosto w oczy. — Wiem, że łączy pana z hrabią zażyły stosunek i nie będę miał przed nim tajemnic. Będę mówił, jakgdybym stał przed Świtomirskim, bo idąc otworzyć drzwi, jego to właśnie pragnąłem napotkać. Zaszły tu sprawy niezwykłej wagi i tylko z tego powodu o tak późnej porze znalazłem się w mieszkaniu pani Moreny, a nasza rozmowa nosiła głośny nieco charakter.
— Wstęp wcale dobry... — ale o cóż chodzi?
— Oszalał! — zawołała Irma.
— Jak pan baron wie, „Magnus“ dzisiaj przegrał! — mówił dalej Grot, nie zwróciwszy w podnieceniu na ironiczny wykrzyknik Uszyckiego uwagi. — Przegrał i wnet poczęto przypuszczać, iż zaszło coś niezwykłego, że zatruto konia... Lekarz weterynarji wyraził pogląd, iż zapewne przed wyścigiem ktoś zastrzyknął „Magnusowi“ jakiś osłabiający narkotyk, morfinę lub opjum...
— Hm...
— Odnalazłem nawet ślad lekkiego ukłucia na szyi... Do konia przed wyścigiem nikt się nie zbliżał prócz hrabiego, mnie, chłopca Błaszczyka... i tej pani...
— Więc?
— Błaszczyk jest bezwzględnie niewinny... Hrabia, ani ja nie zatruliśmy konia, tedy...
— Kogóż pan oskarża?
Grot wskazał w kierunku Irmy.
— Panią!
Twardo uderzył oczami w kochankę. Sądził, że po podobnym zarzucie baron ożywi się i okaże większe zaciekawienie. Zamierzony skutek nie nastąpił. Uszycki wyjął monokl z lewego oka, przetarł go starannie, poczem wsadził z powrotem i rzekłbyś, zamieniwszy z artystką porozumiewawcze spojrzenie, powtórzył:
— Panią?
— Tak!
— A na czem pan buduje swoje oskarżenie, panie Grot?
— Pani Morena dotknęła konia.
— Przecież i pan go dotykał...
— Ale przedtem namawiała mnie do przegrania wyścigu!
— Do przegrania wyścigu? A cóż pani Irmie mogło zależeć na przegranej „Magnusa“? Sądzę raczej, że będąc... hm... związana... z hrabią Świtomirskim... z całej duszy życzyła sobie zwycięstwa konia...
— Przenigdy... Bo...
Grot urwał nagle. Urwał i zaczerwienił się. Sam wpadł w pułapkę. W pierwszej chwili uniesienia, w poczuciu własnej prawości, nie zastanowił się, że zarzuty mogą posiadać znaczenie li tylko w tym wypadku, jeśli wyzna wszystko, jeśli szczerze opowie o stosunku z Irmą. Wyznając zaś to, pogrążał się ostatecznie w oczach Świtomirskiego. Dalej, oziębłe, a nawet nieprzyjazne zachowanie się barona stawało się dlań jasne. Nadmieniała wszak Irma, że Uszycki zabiega o jej względy, a nawet pragnie zająć miejsce Huby...
— Bo... bo... — bąkał zmieszany.
Uszycki wnet wyczuł załamanie się żokieja.
— Skoro się występuje — rzekł, patrząc nań wyzywająco — z oskarżeniami, należy je poprzeć, a nie pod nosem bąkać... Dotychczas nie usłyszałem nic godnego uwagi poza gołosłownem twierdzeniem, że pani Irma jest winna...
— A jednak mam najgłębsze przekonanie...
— Przekonanie nie wystarcza!...
Uszycki odwrócił się ostentacyjnie od Grota a zbliżywszy się parę kroków w kierunku Irmy, skłaniając się lekko, zadał pytanie.
— Czy pani nie zechciałaby udzielić nam obecnie swego wyjaśnienia?
Artystka zrozumiała, iż dzięki interwencji barona niebezpieczeństwo minęło. Swobodnie też jęła mówić, oszczędzając jednak żokieja..
— Bardzo chętnie udzielę wyjaśnienia!... Od jakiegoś czasu pan Grot począł mnie zaszczycać swemi odwiedzinami, korzystając z najprzeróżniejszych pretekstów...
— Ach...
— Uważałam go za miłego chłopca a domyślając się, że kocha się we mnie po cichu, tolerowałam te odwiedziny, nic o nich nie wspominając Hubie, czego obecnie niezmiernie żałuję...
Twarz żokieja mieniła się wszystkiemi barwami tęczy.
— Dziś — kłamała dalej — wpadł do mnie, jak szaleniec i odrazu jął mnie oskarżać... Zatrułam konia, należę do bandy, znam „demona wyścigów“... „Demon wyścigów“ doprawdy pierwsze słyszę!.... Byłam tak przerażona, że nawet nie umiałam dać panu Grotowi należytej odpowiedzi... Na szczęście, z niezwykłej sytuacji pan, baronie, mnie wyratował... Do Grota nawet nie mam żalu... Sądzę, iż uległ jakiemuś obłędowi z powodu przegranej konia i kiedy oprzytomnieje, pożałuje swego postępowania...
— Co za przewrotność! — wyrwał się Grotowi okrzyk — przecież...
Chciał mówić, ale Uszycki ruchem ręki nakazał mu milczenie.
— Dość czasu — oświadczył tonem stanowczym — słuchałem tego wszystkiego spokojnie! A pani jest zbyt dobra, pani Irmo... Ja nieco mam odmienne zdanie i wnet pan Grot usłyszy, co o nim sądzę...
Żokiej oniemiał. Widać było, że baron ma coś niemiłego dlań na myśli. Z oskarżyciela stawał się oskarżonym.
— Częste wizyty pana Grota u pani — mówił Uszycki — nie uszły mojej uwagi. Napotkałem go kiedyś nawet przypadkiem, choć sądził, że go nie widzę. Nie mogłem pojąć celu tych odwiedzin, dziś je sobie doskonale tłomaczę...
— Mianowicie? — mruknął Grot, podrażniony impertynenckim tonem barona.
Uszycki zrobił pauzę. Złowrogo zabłysł monokl. Irma z zapartym oddechem łowiła każde słówko swego obrońcy.
Wreszcie wycedził:
— Chciał pan Grot pod pozorem przyjacielskich odwiedzin oplątać panią Irmę, w możliwie niewyraźną aferę... Pragnął wmieszać ją w sprawę przegranej konia, aby Świtomirski uląkł się, w danym razie, skandalu...
— Panie!
— Cicho! Kategorycznie oświadczam, że umyślnie przegrał pan wyścig na „Magnusie“ a teraz w obawie odpowiedzialności nie wie, jak się wykręcić...
— Jak pan śmie...
— Nie tylko śmiem, ale o moich spostrzeżeniach zaraz po wyścigu zawiadomiłem hrabiego Świtomirskiego. Sądzę, że posiada on wyrobione zdanie o pańskiem postępowaniu...
Choć baron kłamał, miał wszelkie podstawy do podobnego kłamstwa. Przekonawszy niedawno Hubę, że żokiej jest kochankiem jego przyjaciółki, wierzył święcie, iż uda mu się nań zepchnąć odpowiedzialność za przegraną „Magnusa“ i ostatecznie zgubić Grota w opinji.
Ten wpijał się oczami w barona, a na czole powoli nabrzmiewały mu żyły. Zduszonym głosem wyrzucił.
— Czy pan zastanowił się nad tem, co mówi?
Uszycki zmierzył go pogardliwie.
— Dość! Skończyliśmy! Zapewne jutro hrabia resztę dopowie...
— Ostrzegam...
— Pan ostrzega? Znakomite!
— Tak.....
— Proszę się w tej chwili wynosić! Nie przywykłem prowadzić długich rozpraw ze służbą stajenną!
— Ze służbą stajenną? Ach ty...
Grot był znakomitym jeźdzcem, ale miał wadę jedną. Niezbyt umiał nad sobą panować, szczególniej gdy był podniecony do ostatecznych granic...
To też pięść jego zakreśliła łuk, monokl wyleciał z oka Uszyckiego, sam zaś on, zatoczywszy się o parę kroków, z wielkim łoskotem upadł na podłogę, a z rozbitego nosa cienką strugą jęła się sączyć krew.
Wszystko to nastąpiło tak szybko, iż nawet nie miał czasu cofnąć się przed ciosem, a leżąc teraz z przestrachem spoglądał na rozłoszczonego żokieja.
— Masz błaźnie pamiątkę! — wrzasnął ten, pochylając się nad baronem i wymachując mu nadal pięścią przed nosem, jakby się szykował do powtórnego uderzenia — masz odemnie pamiątkę! A na drugi raz nie obrzucaj błotem niewinnych ludzi! Toś ty naciągał i pchał Świtomirskiego, ileś mógł, w brudy!... Możeś i ty maczał ręce w przegranej „Magnusa“, a Irma była godną wspólniczką?... Nie lękam się, otworzę Świtomirskiemu oczy... Żegnajcie!... Obym was obojga nigdy więcej w życiu nie spotkał!...

Długo trzymał Uszycki, po wyjściu Grota, twarz nad miednicą, polewał wodą obolałe miejsce i kładł kompresy, zanim powrócił do normalnego wyglądu. Wreszcie, nie stłuczony, na szczęście, monokl osiadł w lewem oku, a tylko zaczerwieniony i nieco spuchnięty nos, świadczył o niedawnem zajściu.
Wtedy baron, zachowując się u Irmy, jakby był u siebie w domu, przejrzał się starannie w lustrze i chcąc odzyskać widocznie utraconą w oczach artystki powagę, oświadczył:
— Alem wyrzucił za drzwi Grota!... Dobrze mu się jeszcze odpłacę!
— Mam wrażenie — odrzekła, uśmiechnąwszy się lekko — że oddalił się sam i niezbyt delikatnie przedtem obszedł się z tobą...
Nie krępowali się, miast ceremonjalnych zwrotów, mówiąc sobie obecnie poufale „ty“.
Odezwanie się artystki zabolało barona.
— Dziwnie się wyrażasz — mruknął — Jakbyś brała stronę Grota... Czy dla tego, że cię obroniłem?...
— Nie należało mnie przódy pakować w łajdactwa, a później bronić...
Skrzywił się.
— Nie rozumiem?...
— Znakomicie mnie rozumiesz...
Uszycki raz jeszcze zerknął w lustro, poczem odwrócił się w stronę Irmy, a dokoła ust zarysowała mu się ironiczna zmarszczka.
— Słuchaj no! — rzekł — Dawno posądzam cię o to, że kochasz się w Grocie...
— Gdyby nawet tak było! On się we mnie nie kocha...
— Ktoś rozgniewałby się bardzo...
— Może ty?
— Hm... ja? Ja też mam pewien tu głos! Ale ktoś inny, na kim ci zależy...
Irma stropiła się widocznie.
— Daj spokój!...
— Więc radzę...
Nagle raptowna fala gniewu zalała pierś artystki.
— Dość tych ciągłych pogróżek! — zawołała nieoczekiwanie. — Dość! Zrobiłam, coście na mnie wymogli, gdyż mocno siedzę w waszych szponach! Zrobiłam... i odczepcie się odemnie nareszcie..
— Nie tak rychło!
— Nie przeciągaj struny! — gniew Irmy potęgował się coraz bardziej. — Nie przeciągaj, bo pęknie! Najwyżej możecie mnie zabić! Myślisz, że się boję? Lada chwila spodziewam się tego i nie czuję lęku... Och, jak mi życie obrzydło...
— No... no...
— Gardzę wami! Gardzę „nim“ i tobą.. Tobą szczególniej... Myślisz, że nie przejrzałam twojej gry? Poza „jego“ plecami pragniesz zostać moim kochankiem! Nie licz na to! Ty łatku, fałszywy „baronie“, czeladniku od krawca z Tarnowa...
— Ciszej, Irmo!
— Mnie swojemi lordowskiemi minami nie zaimponujesz!.. Dobre dla głupców!... I choć przed chwilą nie wiedziałam, jak uwolnić się od Grota, a tyś mnie uwolnił... szczerze powiem... radam, że jego pięść spotkała się z twojem obliczem... Och, jak ja was nienawidzę!... I zapowiadam!... Więcej do żadnej „roboty“ nie dam się użyć...
— Powtórz to „jemu“...
— „Jemu“? No... o... Myślisz, nie powtórzę?
Aczkolwiek ostatnie zdanie wypowiedziała artystka, napozór równie wyzywająco, zabrzmiało ono mniej silnie, niż poprzednie i znać było, że opanowała się, mimo nerwowego podniecenia. Wspomnienie o groźnym a tajemniczym władcy wywarło swój wpływ.
Uszycki był znakomitym dyplomatą. Chwilę milczał, nie odpowiadając ani słówkiem na szereg zniewag, jakiemi obrzuciła go Irma. W duchu jednak poczynało kiełkować pewne postanowienie — i zadrżałaby artystka, gdyby mogła przeczytać myśli barona. Nie zdradził się jednak najdrobniejszem słówkiem, ani nawet niezadowoloną miną. Wszak była jeszcze potrzebna... Pragnął się zemścić na Grocie...
Wyjął papierośnicę, wyciągnął papierosa i długo miął w palcach, zanim zapalił. Dopiero, gdy w jego mniemaniu dosyć upłynęło czasu, aby z Irmą móc rozmawiać spokojnie, rozpoczął nowy atak.
— Sądzę, że rychło pożałujesz swoich słów! — odezwał się dwuznacznie. — Byłaś niesprawiedliwa! Szczególniej względem mnie... Trudno!... Powrócimy jeszcze kiedyś do tego tematu... Lecz teraz zachodzą sprawy daleko poważniejsze i skoro ochłonęłaś...
— Słucham? — odparła zgoła już innym tonem wyrzucając sobie może, iż zbytnio odsłoniła swe karty, dając folgę uniesieniu. — Co chcesz mi powiedzieć?
— Bądź więc rozsądna i zrozum, że to i o twoją skórę chodzi! Musimy upozorować wszystko przed Świtomirskim. Chyba nie zamierzasz wyznać prawdy?
— Nie... nie...
— Widzisz więc!.. Grot jest nieobliczalny! Gotów opowiedzieć Hubie...
— Cóż robić?
— Tak, jak było zamierzone od początku, zepchnąć wszystko na Grota...
— Nigdy! Mam się przyczynić powtórnie do jego nieszczęścia?
Baron uśmiechnął się. Irma protestowała słabo. Czuł, że walkę wygra.
— Jaką dasz inną radę? — zapytał.
Irma jęła nerwowo szarpać batystową chusteczkę. Trudno zaiste znaleźć inny wykręt. Nagłe zawołała:
— Wyjadę... Niechaj myślą...
— Sądzisz, że „on“ się zgodzi?
Znów groźny „on“... Czasami wydaje się jej, że jest jakiemś osaczonem zwierzęciem, próżno szukającem ucieczki... Choć wybuchła niedawno, w gruncie się boi... Któż jej przyjdzie z pomocą? Teraz jeszcze, nie może im rzucić jawnego wyznania...
— Boże! Jakam ja nieszczęśliwa! — wyrwał się z ust Irmy cichy szept.
Nie mylił się Uszycki. Opór został złamany...

Lecz ani Grot, ani Irma nie poczynili Świtomirskiemu żadnych rewelacji. Grot pobiegł nawet do niego, ale było już zbyt późno. Spóźnił się również i baron Uszycki, który daremnie stukał do drzwi przyjaciela...
Bo tejże nocy, o drugiej nad ranem, w swoim numerze w „Bristolu“ Hubert Świtomirski wystrzałem, skierowanym w serce, pozbawił się życia...
Podobno przedtem — opowiadała służba — wciąż chodził po pokoju, mówił coś sam do siebie i śmiał się długo, a głośno...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.