Demon wyścigów/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Demon wyścigów
Podtytuł Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
DRUGI WYŚCIG „MAGNUSA“

Tym razem stojąc na „paddocku“ w oczekiwaniu wyścigu, Grot nie wyczuwał żadnego niepokoju. Za chwilę dosiądzie „Magnusa“ i wyścig wygra, jak sam zechce. Nie przeszkodzi mu w tem ani „Ruth“, ani reszta koni — trzy jakieś średniej klasy wyścigowce, idące na bieg bez żadnej nadzieji zwycięstwa...
Zerknął na „Magnusa“, którego oprowadzano w pobliżu, a ogier potrząsnął łbem, rzekłbyś potakując myślom jeźdźca...
Po wczorajszej rozmowie z Irmą, doznawał uczucia wielkiego niesmaku. Niesmaku i ulgi. Jakby jednocześnie jaki ciężar mu spadł z serca. Nie ujrzy jej więcej. To i lepiej. Dawno już zrozumiał, że ich stosunek, zakrojony na dłuższą metę, wogóle niema sensu. Ale żeby w podobny sposób miała się zakończyć ta znajomość? Tego nie spodziewał się nigdy... Ha, trudno... Jej moralność nie jest jego moralnością... Może i dobrze chciała po swojemu, ale...
Podszedł do konia i począł go oglądać, chcąc zmienić myśli. Koń był w znakomitej formie, wesoły i rzeźki. Zdala również spozierali na „Magnusa“ Ciemniowski ze Smithem, zamieniając półgłosem uwagi. Smith pewnie obiecywał, że dziś nie przegapi wyścigu. Oj, nie przegapi — zauważył w duchu Grot — bo „Ruth“ dziś nawet nie powącha „Magnusa“.
Gdy tak stał koło swego wierzchowca, nagle posłyszał cichy szept Błaszczyka:
— Nasz hrabia z jakąś panią idzie...
Obejrzał się, sądząc w pierwszej chwili, iż Świtomirski wraz z siostrą nadchodzi. Wnet jednak, gdy w blaskach słońca lepiej parę rozpoznał, aż drgnął z nieoczekiwanego wrażenia.
Obok hrabiego spostrzegł Irmę...
Szła wesoła, uśmiechnięta, różowa od barwy szkarłatnej parasolki, którą osłaniała się od słońca, rozprawiając o czemś z ożywieniem. Wydawało się, dumna jest, że zechciał ją wprowadzić Huba na „paddock“ — to sanktuarjum, wyłącznie przeznaczone dla członków i właścicieli stajen, przed wyścigiem.
— Czego właściwie chce i poco przychodzi? — przemknęło przez myśl Grota.
Udając całkowitą obojętność, choć przypuszczał, iż przybywa li tylko, aby go zobaczyć, oczekiwał spokojnie dalszego biegu wypadków.
Istotnie, gdy zbliżyła się para, Świtomirski uprzejmie go przedstawił:
— Mój żokiej.. pan Grot...
Ubawiony sytuacją, skłonił się nisko, pragnąc ukryć uśmiech. Huba tymczasem spoglądał przyjaźnie, jakby dziękując, iż rychło dzięki niemu schowa do kieszeni dziewięćdziesiąt tysięcy.
Tymczasem Irma znakomicie odgrywała swoją rolę.
— Tyle słyszałam o panu Grocie — mówiła bez najmniejszego zmieszania — że doprawdy wdzięczna jestem hrabiemu, że zechciał mnie z nim zapoznać... A to wszak „Magnus“! — wskazała na ogiera, obok którego stali — Z całej duszy mu życzę triumfu!...
— Dziękuje pani! — odparł, a w duchu zauważył — Łże, ani się zająknie...
— Pozostawię was na chwilę samych! — oświadczył Świtomirski, zauważywszy zdala znaki, jakie mu dawał któryś z członków towarzystwa — ale wnet powrócę...
Ledwie zdążył odwrócić się hrabia, Irma cicho szepnęła:
— Odpraw chłopca! Zaraz...
Grot zrozumiał.
— Błaszczyk! — rozkazał — w ubieralni zostawiłem w marynarce chustkę. Biegnij i przynieś natychmiast. Sam potrzymam „Magnusa“...
Chłopak, jak strzała pomknął w stronę garderób.
Tego tylko potrzeba było Irmie.
— Namyśliłeś się? — rzuciła przyciszonym głosem.
— Tak!
— I cóż? Czas nagli!
— To samo odpowiem, co i wczoraj! Dziwię się, że jeszcze nalegasz...
— Ostatnie twoje słowo?
— Irmo, gdybym wiedział, że o to dręczyć mnie będziesz, nie odprawiłbym chłopca.
— Nie ciężko ci ze mną się rozstać?
— Przerwijmy rozmowę...
— Boże! Jakam ja nieszczęśliwa...
Tu Irma, jakby chcąc ukryć cisnące się do jej oczu łzy, odwróciła się wstronę „Magnusa“ i jęła klepać konia po szyi. Ten z początku spokojnie znosił pieszczoty, lecz nagle, przestraszywszy się czegoś, szarpnął i skoczył do tyłu.
— Widzisz! — rzekł Grot — nawet on wyczuwa, że masz względem niego złe zamiary!
Irma poczerwieniała. Nie odparła jednak nic, gdyż już zbliżał się Świtomirski, a z drugiej strony pędem nadbiegał Błaszczyk.
— Nie znalazłem chustki, proszę pana!
— Nic nie znaczy! Musiałem zgubić!
W tejże chwili zabrzmiał dzwonek, wzywający jeźdźców do gonitwy.
Grot wskoczył na „Magnusa“ rad, iż unika dalszej rozmowy i nieprzyjemnej komedji przy Świtomirskim.
Za chwilę odbędzie się wyścig, wygra i znów choć na jakiś czas uspokoi się ten splot intryg, otaczający każde zwycięstwo „Magnusa“. Och, doprawdy, niesłodki jest los żokieja...
Zdenerwowanie, wywołane rozmową z Irmą opuszczało go stopniowo. Teraz myślał już tylko o tem, żeby wygrać najłatwiej i w najpiękniejszym stylu.
Zachęty nie brakło. Zewsząd słychać było okrzyki pełne zapału i przekonania:
— „Magnus“... ten dzisiaj pokaże „Ruth“, gdzie pieprz rośnie!...
Cała gra skupiła się na konia Świtomirskiego. W razie wygranej płaconoby zań najwyżej półtorej stawki. Bowiem „Magnus“ w pojęciu totalizatorowiczów był pewniakiem murowanym.
Grot spokojnie przystanął na starcie. Tym razem wyścig odbywał się na dystansie dwóch tysięcy i stu metrów.
Po paru nieudanych fall-startach, taśma uniosła się ku górze i rozpoczęła gonitwa. Grot ruszył pierwszy. Jadąc bezwzględnie uczciwie, zamierzył on zgoła inną taktykę.
Wiadomo, że „Magnus“ jest nie tylko szybki, ale wytrzymały, „Ruth“ tylko szybka. Reszta koni, się nie liczy. Odsadzając się znacznie, może tempem zarżnąć „Ruth“, a jeśli nawet nie zarżnie, to dawszy koniowi nieco wypocząć w połowie dystansu, a ponagliwszy go na narożniku, wyścig wygra o kilka, lub kilkanaście długości — „Ruth“ zaś finish‘ować może bezskutecznie, ile sama tylko zechce.
Zgodnie z tym planem jechał Grot, a rączość z jaką do biegu rzucił się „Magnus“, utwierdzała go tylko w myśli o łatwem zwycięstwie...
Tak upłynęła połowa dystansu. Tu Grot koniowi dał wytchnąć, poczem znów ruszył. Ze zdziwieniem jednak spostrzegł, że „Magnus“ nie biegnie równie, jak poprzednio chyżo, zwalnia tempo...
Et, niemożliwe! to mu się tylko wydało...
Już blizko narożnik. Grot nie ogląda się jeszcze. Pocóż. Wszak tamte konie muszą być daleko w tyle. Czemu jednak nie sprawdzić?
Nie wytrzymał, zerknął i krew mu zbiegła do serca.
Pomiędzy „Magnusem“ a „Ruth“ przestrzeń nie wynosiła więcej, niźli parę długości i klacz Ciemniowskiego przybliżała się zwolna, lecz stale...
Grot całą siłą woli postarał się opanować. Czemuż się tak przejął? Widocznie przegapił tempo. Pchnie konia i odsadzi się znowu. Przecież jeśli nawet za blisko podpuścił „Ruth“, nie przegra wyścigu...
Wyrzucił konia do przodu — i teraz dopiero przeraził się nie na żarty. Koń zazwyczaj ambitny, energiczny, nie zareagował na ruch jeźdźca. Biegł coraz ciężej, niechętnie, ospale.
— Niemożebne...
Krople potu jęły się sączyć z czoła żokieja. Jeszcze nie mógł nic pojąć.
— „Magnus“ naprzód!
Lecz i ta prośba pozostała bez skutku. Zrozpaczony pochwycił szpicrutę i uniósłszy ją do góry z całej siły uderzył raz, drugi, trzeci... Głośne uderzenia te bólem jakimś odezwały się w jego sercu, dotychczas nigdy jeszcze nie bił „Magnusa“...
Wszystko daremnie. Ogier nie tylko nie przyspieszył galopu, ale po tych uderzeniach właśnie przystanął.
Przed oczami Grota rozpostarła się dziwna mgła. Wydało mu się, że nie świeci dokoła majowe słońce, że nie czuje pędu ciepłego powietrza, że nie dosiada konia — lecz, że rozwiera się przed nim jakaś ciemna otchłań i w tę otchłań on bezsilnie leci...
Przez ową mgłę widział, jak przybliżyła się „Ruth“, zrównała się z „Magnusem“ i wyprzedziła go swobodnie. Utkwił w jego pamięci nieco ironiczny, pełny pobłażania uśmiech Smitha.. Później widział, jak „Ruth“ oddala się coraz bardziej. Nie bił jednak konia. Wiedział, że to bezcelowe i „Magnus“ nie rzuci się do nowej walki.
Wyścig był beznadziejnie przegrany.
Potem jeszcze pamiętał, że mijały go inne słabsze konie... jeden i jeszcze jeden...
Celownik...
„Magnus“ przyszedł bez miejsca, czwarty...
Grot oprzytomniał dopiero, gdy po gonitwie, powracał do wagi.
Oprzytomniał pod wpływem groźnego wrzasku tłumów. Wrzaski te chwilami zamieniały się w wycie, a tu i ówdzie słychać było przeciągłe gwizdy. Zewsząd wznosiły się ku górze podniesione laski, zaciśnięte pięści, a gracze, którzy stawiając na „murowanego“ „Magnusa“ potracili setki i tysiące, wprost w oczy rzucali mu obelgi:
— Łotr! Łajdak!... Sprzedał wyścig! Złodziej... Złodziej...
Jakaś podniecona niewiasta, wspiąwszy się ponad innych, usiłowała nawet parasolką uderzyć Grota. Na szczęście parasolka ześlizgnęła się tylko po boku konia, a powietrze przeszył cienki, piskliwy, pełny gniewu i zawziętości głos:
— Bandyto! Oddaj moje pieniądze... bandyto..
Grot blady, jak płótno, zsiadł z konia. Nie śmiał oczu podnieść na nikogo.
Tymczasem prezes Towarzystwa, margrabia Małoleski, coś cicho szeptał ze starszym siwym panem, lekarzem weterynarji.
— Zebrać ślinę koniom! — padł krótki rozkaz. Grot odetchnął. Spodziewał się tego zarządzenia, a nawet sam chciał o nie prosić. Wnet się dowie.
O parę kroków od niego stał Hubert Świtomirski i tępym wzrokiem spozierał „Magnusa“. Na pozór wydawał się całkowicie spokojny i rzekłbyś przyjął obojętnie przegraną swego „kracka“. Blady jednak był nie mniej od Grota, a rozdarta na pół rękawiczka, którą miął w ręku, świadczyła co w duszy jego się działo...
Niezadługo obaj znaleźli się w gabinecie prezesa. Tym razem pierwszy wezwał ich prezes.
— Bardzo... bardzo nieprzyjemna historja! — rzekł margrabia, spozierając na Świtomirskiego i Grota — publiczność jest wzburzona, podejrzewa nie wiedzieć co...
— Panie margrabio! — począł Grot.
Prezes nie pozwolił mu się tłomaczyć.
— Ależ ja nie posądzam pana! Tem bardziej po tamtym postępku... Tylko dzisiejszy wyścig „Magnusa“ wydaje się podejrzany...
— Oczywiście, panie margrabio...
— Wspominał pan wtedy o jakichś intrygach, zdaje się... „demonie wyścigów“?...
— W głowę zachodzę!...
— Analiza za chwilę wszystko wykaże!... Ale czy przed wyścigiem nie zauważył pan nic niezwykłego?
— Nie!
— Nikt nie zbliżał się do konia?
— Tylko hrabia Świtomirski, ja i chłopiec stajenny, Błaszczyk!
— Ręczy pan całkowicie za Błaszczyka?
— Jak za siebie samego, panie margrabio!
W tejże chwili wszedł do gabinetu lekarz weterynarji.
— I cóż, panie doktorze? — zapytał żywo prezes.
Lekarz pokręcił głową.
— Doprawdy, bardzo dziwne... Analiza nie wykryła nic...
— Nie wykryła nic!
Zarówno prezes, jak Świtomirski i Grot niemal jednocześnie wydali ten okrzyk. Grot tak silnie wierzył, że w jakiś niepojęty sposób przed wyścigiem zatruto „Magnusa“ i tak niezwykłe mu się wydawało oświadczenie lekarza, że podskoczywszy żywo ku niemu, zawołał:
— Pomylił się pan!
— Niestety, nie pomyliłem się! — odparł tamten. — Nic oficjalnie zarzucić nie mogę!... Choć i mnie niepojętą się wydaje porażka „Magnusa“...
— Ależ przysięgam! — krzyknął żokiej — nie wstrzymałem konia... Nagle, koło narożnika zauważyłem, że jakby zwalnia tempo... Począłem go wysyłać... Daremnie!... szedł ospale, leniwie... Nie reagował nawet na uderzenia...
— Może dziś chory?
— Ech! Przed gonitwą był wesół, rzeźki, jaknajzdrowszy. Zaklinam, panie doktorze, niech pan powie, co to wszystko znaczy...
Lekarz zamyślił się, poczem powoli jął mówić:
— Należy jednak wziąć pod obserwację konia. Jeśli to początek niedomagania...
— Napewno nie! — przerwał Grot — „Magnus“ jest jaknajzdrowszy, chyba teraz go zatruto...
— W takim razie wnioskowałbym coś innego...
— Mianowicie?
— Ktoś, komu zależało na przegranej ogiera hrabiego Świtomirskiego, dał „Magnusowi“ przed wyścigiem usypiający, osłabiający środek... Opium lub morfinę... Koń z początku nie czuł narkotyku i biegł normalnie, potem zaczął słabnąć.
— Tak samo myślałem! — wyrwał się Grotowi wykrzyknik. — Ale w jaki sposób?
— Zastrzykując opjum niewielką szprycką!
— Kiedy to zrobiono?
— Zapewne przed samym wyścigiem!
— Psia krew! — zaklął Grot głośno, nie mitygując się nawet obecnością prezesa. — O, łotry!... Sprawka „demona wyścigów“....
Zaległo milczenie. Wreszcie pierwszy przerwał je margrabia.
— Dziwne!... Oficjalnie nic ustalić nie można! Podobna zmiana „formy“ konia!... Pan doktór przypuszcza jakieś nieuchwytne zatrucie.. Grot stoi poza wszelkiemi posądzeniami, a twierdzi jednocześnie, że do „Magnusa“ nikt podejrzany przed wyścigiem się nie zbliżał...
— Zaręczam...
— Zarządzę śledztwo... choć właściwie nie wiadomo od czego zacząć... „Demon wyścigów“... postać mityczna!... Gdzie go znaleźć... Pan Grot powinien przeprowadzić w stajni jaknajdalej idące poszukiwania i mi o nich doniesie. Wtedy...
— Energicznie się tem zajmę, panie margrabio!
Prezes zwrócił się w stronę Świtomirskiego, który przez cały czas asystował rozmowie, nie odzywając się ani słówkiem. Patrzył przed siebie zamyślony, jakby w jego duszy rodziło się jakieś mocne postanowienie...
— Nie martw się Huba! — oświadczył. — Wszystko jeszcze dobrze będzie! Różnie w powodzeniu wyścigowem bywa! Albo koń zachorował nagle i rychło wyzdrowieje, albo też istotnie go zatruto. Prawda, niezadługo wyjdzie na wierzch! Dziś przegrałeś, wygrasz jeszcze „Derby“...
— Słaba pociecha! — mruknął Świtomirski, poczem skinąwszy lekko głową pierwszy opuścił gabinet.
Poruszenie, wywołane porażką „Magnusa“ powoli zaczęło się uspakajać. Rezultat analizy stał się śród publiczności wiadomy i wielu nawet obecnie broniło Grota. Zresztą publiczność tak przywykła do „kantów“, że po pierwszym odruchu oburzenia spieszono do kas, aby w następnym wyścigu „odbić się na pewno“ — co przetłumaczone na język zwykły oznaczało — zgrać się ponownie...
Przed trybunami Świtomirski napotkał Ciemniowskiego. Twarz eks-bookmachera rozjaśnił wyraz triumfu, którego nie starał się nawet ukrywać.
— Ano, nasza dziś górą, panie hrabio! — pierwszy zaczął.
— Zapewne! — krótko uciął Świtomirski.
— Zeszłym razem zwyciężył hrabia, dziś ja... Nie mamy chyba do siebie żalu?
— Najmniejszego...
— Gotów jestem służyć rewanżem... oczywiście na gotówkę... i dalej trzymać przeciw „Magnusowi“ w „Derby“...
— Nie mam zamiaru!
— Nie zamierza hrabia w „Derby“ puszczać „Magnusa“?...
— Może pan spokojnie zachować wygrane dziś dziewięćdziesiąt tysięcy... a właściwie czterdzieści pięć... Ja osobiście „Magnusa“ nie puszczę w „Derby“.
— Czemu?
— Doprawdy, staje się pan zbyt ciekawy, panie Ciemniowski!... Pozatem... winszuję triumfu „Ruth“...
Ironja zadźwięczała w głosie Świtomirskiego. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się do eks-bookmachera plecami i nie pożegnawszy się z nim nawet, podążył w kierunku loży, w której siedziała Irma. Jak zwykle asystował jej nieodłączny przyjaciel Huby — Uszycki.
Ciemniowski poczerwieniał.
— Bankrut!... i jeszcze się rzuca! — burknął w ślad, za oddalającym się hrabią — Czyżby podejrzewał? Oj, poczekaj... będziesz ty się jeszcze u mnie pętał o pożyczkę!...
Świtomirskiego przyjęła w loży Irma pełnym niepokoju wykrzyknikiem.
— Cóż to się stało? Czemu „Magnus“ przegrał?
— Ciężko ustalić...
— A analiza?...
— Nie wykryła nic podejrzanego...
Do rozmowy wmięszał się Uszycki.
— Czy to przypadkiem nie sprawka Grota? Mojem zdaniem, wierzysz mu zbytnio...
Artystka mocno poczerwieniała. Ale Huba w odpowiedzi potrząsnął głową.
— Grot jest uczciwym człowiekiem!
— Byleś się nie zawiódł! — mruknął baron.
Na to Świtomirski nie odrzekł nic. Zmieniając tylko temat rozmowy, oświadczył:
— Jestem bardzo znużony!... Nie pozostanę do końca na wyścigach...
— I ja już wychodzę! — zawołała pani Irma — zdenerwowała mnie porażka „Magnusa“...
— Co zaś mnie się tyczy — dodał Uszycki — widzę, że Huba ma wielką przykrość i również nie pozostawię go samego... Idę... Może uda się Hubę rozruszać...
— Wątpię... — szepnął hrabia.
Rychło ta trójka znalazła się w samochodzie. Przódy odwieziono panią Irmę, później przyjaciele pojechali dalej...

Grot tymczasem, opuściwszy gabinet prezesa, tak jak był w kurtce żokiejskiej, narzuciwszy tylko na nią palto, pobiegł pędem do stajni.
Znajdował się w niej już „Magnus“. Wpadł do boksu, począł oglądać konia. Ogier nie czynił wrażenia wcale zmęczonego, otrząsnąwszy z siebie całkowicie chwilowe odrętwienie.
Poruszał się rześko, patrzył dokoła ze ździwieniem, jakby nie rozumiejąc co gwałtowne zachowanie się Grota ma oznaczać. Grot długo, starannie oglądał ogiera, wreszcie wydało mu się, iż zauważył małą zaschniętą kropelkę krwi, ślad ukłucia na szyi.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości... A może się mylił?
Rzucił się w stronę Błaszczyka, który osowiały stał na progu boksu. Potrząsnął chłopakiem gwałtownie.
— Błaszczyk? Ty?
Chłopak począł płakać.
— Panie... Jak pan może mnie posądzać... Toć ja z powodu przegranej tego „Magnusa“ mało nie zwarjuję...
— Gadaj, kto?... — w dalszym ciągu potrząsał chłopakiem.
Błaszczyk chlipał coraz mocniej.
— Cościk zrobili koniowi... Ale, kto... Sam łba mało nie złamię...
— Kto ostatni był przy koniu?
— Ja cały czas... Później pan go trzymał, mnie posłał po chustkę... Pan powinien wiedzieć lepiej...
Grotowi pociemniało w oczach. On wysłał chłopaka, a sam trzymał konia. Tego jeszcze brakowało, aby podejrzenie miało paść ostatecznie nie niego.
— Tam, do licha...
Tymczasem Błaszczyk namyślał się, jakby nie śmiać czegoś powiedzieć, wreszcie zebrawszy na odwagę, wyjąkał:
— Była... z panem... ta pani...
— Jaka? — zawołał, zapomniawszy o Irmie.
— Ano ta, co z hrabią naszym przyszła... Ale przecie to chyba nie ona...
Nagle Grota uderzyła pewna myśl. Myśl tak potworna i okropna, że w pierwszej chwili sam przed sobą nie śmiał jej wypowiedzieć. Dopiero po chwili mimowolne wyszeptały usta:
— „Demon wyścigów“... to kobieta!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.