Dewajtis/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dewajtis |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1911 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tydzień po śmierci Czertwana oryginalny orszak przeciągał ulicą zaścianka Saudwile. Przodem szedł Rymko Ragis z dubeltówką przez plecy i borsuczą torbą przy boku, otoczony pół tuzinem psów rozmaitych. Na sznurku prowadził oswojonego lisa, a z zanadrza sinej kapoty wyglądały pyszczki srokatych królików. Wędrowna ta menażerya poprzedzała wóz drabiniasty, eskortowany[1] przez ospowatego parobka, a na wozie piętrzyły się dwie skrzynie zielone, parę stołków, jakieś siatki, pęki wyprawnych i niewyprawnych skórek, motyki, garnki, a na szczycie w ogromnej klatce jechał żóraw siwy i kilkanaście sztuk mniejszego ptactwa, krzycząc i świegocąc w nieboglosy.
Za tym wozem szła para wołów chudych, mizerna krowina, kilkoro cieląt, a na końcu Marek Czertwan wiódł za uzdę sędziwą klacz białą, która w Skomontach woziła wodę i drwa.
Tabor[2] zamykał pies bury, nieufnie spoglądający wokoło.
Pomimo roboczego dnia i obojętności żmujdzkiej, kto żył, wyległ za wrota, pozdrawiając przybyszów uprzejmie i dziwiąc się mocno.
— Toż to wszystko, co dali Markowi ze Skomontów? — szeptano między sobą.
Jego samego nie śmiano zapytać. Szedł chmurny, jak noc, milcząc, uchylał przed znajomymi kapelusza.
Stary Wojnat stał u wrót swej zagrody, ręką oczy przysłonił, patrzał, a z za jego pleców ciekawie wyglądała Marta.
— W imię Ojca i Syna! A to co? — zakrzyczał.
— Pogorzelcy! — odparł szydersko Ragis, nie zatrzymując się wcale.
— Marek! Co to znaczy? Teatr pokazujesz? Chodżno tu!
Młody głową potrząsnął.
— Za chwilę przyjdę do was — odparł.
Obok zagrody Wojnata, płotem oddzielona, leżała druga, granicząca już i polami. Przeciwieństwem była ona pod względem porządku i dobrobytu sąsiedniej. Zamiast parkanu, kilka kamieni broniło jej od ulicy, żle osłaniając zagony mizernej gryki i owsa, zasianych w pustym ogródku. Nie było tam wiśni i ulów, z daleka biły w oczy obdarte budowle, chata bez szyb i dziedzińczyk, chwastem porosły.
Był to dział Markowy, matczyna zagroda. Tabor zwrócił się w podwórze, na zwalonej przyżbie usiadł Ragis i dla dodania sobie rezonu[3], zaczął gwizdać przez zęby. Marek z parobkiem wyładowali wóz, zagnali żałośnie ryczące bydło do pustej oborki, sprzątnęli wóz z drogi.
Dziatwa przyglądała im się z ulicy ciekawa, zdziwiona. Zajmował ją nadzwyczaj szpak w klatce, który co chwila podlatywał i krzyczał:
— Na zdrowie! Na zdrowie!
— Cicho, błażnie! Nikt nie kicha! — upominał go Ragis, na wielką uciechę dzieci.
— Możesz wracać, Grenis — rzekł wreszcie Marek do parobka, wciskając mu w rękę pieniężny podarek.
Chłop się cofnął, jakby mu węgiel gorący podano i — zamiast iść do dworu — stał i milczał, obracając bicz w ręku.
— Czegóż chcesz? — zagadał go Ragis.
— Gdzie moje konie, tam i ja się ostanę — odparł po żmujdzku.
— Pani kazała ci wracać, to wracaj! — mruknął Marek.
Żmujdzin obejrzał się wokoło, na drogę, na niebo, na rzekę, wrócił oczyma do krzywej stajenki, podszedł do niej, zajrzał i pod ścianą się położył.
— Namyśli się, to wróci! — rzekł Ragis. — Ja tymczasem założę sobie gniazdo. Biedne bestyjki moje, przechorują jazdę!
Marek pomyślał chwilę, zawahał się i ruszył do Wojnatów. Kończyć trzeba było, bo wieczorem już go czekano w Poświciu.
Wszedł. Marta szyła u okna, stary dreptał po izbie. Zamilkli na jego widok.
— Raczyłeś wreszcie pokazać się! — wybuchnął Wojnat. — Przez tydzień nie stało ci czasu donieść, co się dzieje. No, gadaj teraz!
— Widać nie było czasu, jeśli nie przyszedłem. Wzrosłem wśród was i przywykłem, ale ojciec dziecku pierwszy. Kilka dni temu w grób go położyliśmy.
— Toż widziałem, byłem na pogrzebie. Ja się pytam, co z sobą robisz teraz?
— Zrobię, jak ojciec kazał — odparł ponuro.
— No to gadaj-że! Co to za komedye z tą zdechliną, coś przyprowadził?
— Ano, co mi dali z domu, to wziąłem!
— Jakto dali? Kilka sztuk, tobie, ze Skomontów? Ojciec nie zostawił woli?
— Zostawił. Ziemię podzielił!
— No jakże? Coś dostał?
— Zagrodę i Dewajte.
— A Skomonty?... Ejniki?... Kapitały?...
— Skomonty Witolda i matki, Ejniki Kaziowi, z kapitałów wypadło każdemu po 5.000 rubli!
— Czemuś nie dochodził swej części dobytku? Jak żebraka, cię wyprawili! Jest prawo przecie!
— Ja swarów nie chcę. Nie dali, siłą brać nie będę — rzekł Marek, ruszając ramionami.
— Ciemięgo! — zaburczał stary i urwał.
Czas jakiś chodził po izbie i sapał, potem zaczął mówić coraz gniewniej:
— Szachraje! Oszukańcy! Znaleźli gamonia i obrali! Skrzywdzili moją krew, na złość mnie. Poczekajcie! Zobaczymy, kto mędrszy! Wypędzili z torbami i śmieją się ze starego Wojnata! Ja im pokażę! Będzie on pań, a wy hołysze! Przyjdziecie nas prosić! Figa!
Zatrzymał się przed Markiem i, z dumą patrząc na jego atletyczny[4] wzrost, rzekł:
— Twoje ręce, a moja głowa cudów dokażą! Zagrody połączymy w jedno i będziemy pracować. Nie umrę, nim ty ich wszystkich nie pospłacasz i nie zbierzesz fortuny w swoje ręce. Na jesieni cichy ślub z Martą weźmiecie, razem żyć będziemy i patrzeć, jak oni będą szaleć. Rozumiesz? na dział się nie zgadzaj i płać im powoli. Życie długie, doczekasz się dobra!
Marek milczał, głowę zwiesił i słuchał. Tak, to było jego marzenie. Marta, praca i ziemia, ziemia ukochana! Może żal i krzywda szeptały coś o odwecie, a stary i to głaskał, rozdmuchiwał. Machinalnie, może na pokusę cichą, młody w zanadrze wsunął rękę i woreczek z sygnetem przycisnął z taką moca do piersi, że aż go zabolało, i długo nie mógł się zdobyć na słowo.
— A co? — spytał Wojnat. — Dodałem ci rezonu. Nie strach ci już rudery?[5]
Było to wezwanie Marek oczy podniósł na Martę i rzekł przez zęby:
— Strach czy nie, ja w niej nie zostanę, tylko do wieczora.
Stary pobladł, przestraszył się.
— Dlaczegóż to do wieczora?...
— Bo mi ojciec kazał Poświcia pilnować. Już mnie tam czekają.
Był to grom. Dziewczyna opuściła ręce z robotą i aż zbielała, staremu zaparło dech w piersi. Otworzył usta, Wytrzeszczył oczy, oniemiał.
Zapomnieli o przywiązaniu starego Czertwana, o tej kuli przy nodze, którą wlókł całe życie, o tej waryacyi,
jak mówiono! Zdał ją synowi, może zaraził swą słabościa, jak rodzinną chorobą!
Po chwili jednak złowieszczej ciszy Wojnat wybuchnął:
— Ty? Ty? Do Poświcia? znowu za ekonoma daremnego! Ty? ty?
— Pójdę! — rzekł krótko Marek, przerywając.
— Pójdziesz? Czego? Czekać na umarłych, jak Czertwan, czekał? Zastanów się!..
— Po co się zastanawiać, wuju? Ojciec w grobie i dałem słowo! Pójdę!
— A twoja ziemia? a ja? a Marta? Pomyśl ty o tem?..
— Co tu myśleć? Ziemi Ragis dopatrzy, a wy i Marta... Wola Boża!
— Jakto? Co to?
— Może poczekacie na mnie, jeśli łaska. Może Orwidowie wrócą prędzej, niż spodziewani? Czy ja wiem? Ojciec kazał — muszę!
Stary ręce za pas założył i, z gniewu przechodząc w spokojną zaciętość, cedzić zaczął słowo po słowie:
— A to ich sobie czekaj, tych swoich Orwidów! I owszem! Wysługuj emeryturę[6]. Ale co nas, to nie mieszaj do swych planów! Mnie napędza śmierć, nie mam prawa czekać, sił brak! Rąk mi trzeba młodych zaraz i pomocy! Albo zostawaj tu dziś, albo idż na zawsze...
Marek głową potrząsnął.
— Wy wiecie, że nie mogę zostać! Wola wasza — pójdę!
— Z Panem Bogiem! — mruknął stary, odwracając się.
Młody podniósł oczy, szukał narzeczonej, ale miejsce u okna było puste, robota leżała rozrzucona, dziewczyna wyślizgnęła się niespostrzeżenie. Skłonił się wujowi i wyszedł. Na podwórzu nie było Marty, okrążył ogródek, brał za klamkę swych drzwi, gdy go doleciało lekkie łkanie pod płotem.
Zadrżał, rozchylił gąszcz wiśniowy sąsiedniej zagrody i zajrzał.
Dziewczyna siedziała skulona na ziemi, fartuszkiem zakryła twarz i płakała rozpacznie.
Długo stał i patrzał na tę boleść, nim się zebrał na słowo.
— Marto, nie płacz! — rzekł z cicha — co to pomoże? Chciałem się z tobą pożegnać...
Porwała się z ziemi gwałtownie, zaczerwieniona od łez i wzruszenia.
— Nie słuchaj dziada! — zawołała — jemu jedno: ty, czy inny, byle zdrów i młody! Niech szuka rąk i pomocy, ale nie męża dla mnie! Trzeba ci iść, och, Boże mój! Strach pomyśleć! Ale czy wrócisz za rok, czy za dwa, czy za sto, ja, póki życia — twoja! Na co chcesz, przysięgnę ci!
— Nie przysięgaj, ale dotrzymaj! — odparł poważnie — Bóg słyszy! Ja zawsze jednaki! Ty wiesz!
— Zobaczysz! — szepnęła z naciskiem — że i ja taka! Ty, albo żaden!
Trzymali się za ręce i staliby tak długo, osłonięci gęstwiną, gdyby nie ruch w ruderze i głos Ragisa za oknem. Swoim zwyczajem gadał z menażeryą.
Marek uścisnął dłonie dziewczyny i cofnął się. Gałęzie zajęły zwykłe miejsce, oddzieliły znowu zielonym murem dwa ogrody, nie zostało ani szczeliny, ani znaku, chyba w młodych sercach na dnie trochę gorzkiego wesela.
Ragis nie tracił czasu. Rudery swej nie poznał Marek. Stary ją uprzątnął, okurzył, na pustych ścianach rozwiesił broń, trofea[7] myśliwskie, i »Źycie św. Genowefy«, w kilkunastu jaskrawych obrazkach; sprzęty zajęły puste kąty, a w dwóch rogach umieścił dwa tapczany na posłanie.
Zwierzęta oglądały nowe miejsce, piszcząc i skomląc. Gospodarz rozpakowywał skrzynie, prawiąc im moralne sentencye:
— A co? zjadłeś harbuza?[8] — spytał wchodzącego.
— Od kogo?
— Ano, od starego i dziewczyny!
— Stary nie jedno z dziewczyną! — odmruknął Marek, otwierając swój tłumok.
— A wiesz, że Grenis uciekł z końmi?
— Uciekł?
— Widziałem przez okno, jak je wyprowadził, siadł i wyjechał! Chciałem łapać, ale potem złość mnie wzięła. Zabrali tyle, niech ich i ta reszta udławi!
— Dobrzeście zrobili! Znajdziemy i parobka, i konie za pieniądze.
Zgiął się nad skrzynią i zamilkł.
Ragis głową pokiwał, usiadł na zydlu i fajkę zapalił-
— Ot się i stało, co ci prorokowałem! — zaczął smutno. — Krzywda i krzywda! Było ci po to tyle lat pracować! Coć się ostało? Jak z łodzi rozbitej, kawał spróchniałej deski. I znowu odchodzisz?...
Marek milczał uparcie. Powoli dobywał ze skrzyni swe bogactwa i rozmieszczał je po ścianach i stole. Zakrył posłanie. Zapomnieć chciał, że on tu gościem tylko do zmroku.
— Czego to ludzie nie zrobią? — mówił dalej stary. — Czertwan był sprawiedliwy i twardy, no, i jego osiodłali, wodzili na sznurku. Ot, chyba, że lepiej na świecie być złym, niż dobrym!
— Nie mówcie nic na ojca! — odparł Marek. — Zrobił, jak chcieli! Oni myśleli źle, a on zrobił dobrze!
— Bo co? — zagadnął Rymko ciekawie.
Młody się wyprostował; jak zwykle, namyślał chwilę nad odpowiedzią.
Był to nałóg charakteru.
Przez tę chwilę oczyma spoczął na ścianie, nad swym tapczanem.
Tam, pod świętym obrazkiem, wisiał, z blachy czarnej wycięty, rycerz konny, z podwójnym krzyżem na tarczy, z mieczem wzniesionym w prawicy. Na niego patrzał Marek i wyrzekł powoli:
— Nie dla siebie ja pracowałem, i znosiłem, i milczałem.
— To dla kogoż? Dla Wojnatów, czy Witolda?
— Dla tego! — zamruczał, głową ścianę wskazując.
Ragisowi zaświeciły siwe oczki, i wąsiki pokręcił, ale jakby nie zrozumiał, mówił dalej:
— Skomonty za rok przejdą w cudze ręce. Witold zje ojcowiznę, jak bekasa! Młode zęby i łakome. Kazio nie wróci, a jeśli i wróci, to sprzeda Ejniki. Hanka zmarnieje z nauki i straci Budrajcie. Zginie wszystko!
Marek podniósł głowę, odrzucił włosy z czoła i dłonią za pierś się chwycił, jakby go tam w głębi zabolało coś okropnie, i znowu po namyśle mówił już nie cicho, ale pełnym głosem i z dziką energią:
— Zginie, zginie! — powiadacie. — Ej, ojcze, w ten dzień zguby nie stanie chyba na ziemi mnie i Dewajtisa mojego!
Kaleka patrzał i słuchał. Od dziecka znał tego człowieka, żyli razem, a nigdy go takim nie widział. Jak surma[9], bojowa zabrzmiał jego głos posępny, pioruny strzeliły z zimnych oczu.
Słońce zajrzało w cienie izdebki, i jeden promyk ozłocił czarnego rycerza na ścianie i jasnowłosego Żmujdzina. I raz pierwszy zauważył Ragis, że chrześniak jego miał takie same surowe i zacięte rysy, jakby jeździec żelazny bratem mu był, czy ojcem, i na boje iść mieli razem.
Zdjęła go cześć jakaś niebywała, i długo milczał,
wpatrzony w tych dwóch, i sam nie wiedział, który mu był większy w tej chwili.
Marek pierwszy się opamiętał, zląkł się wybuchu, poczerwieniał, obejrzał się i począł majstrować około swej strzelby. Płomyk zgasł.
— I cóż ty im zaradzisz? Nie masz czasu i prawa iść im z pomocą — zagaił rozmowę stary wojak.
— To oni przyjdą do mnie! — była niewyraźna odpowiedź.
— Przyjdą, żebyś się podpisał na dziale, i musisz!
— Nie muszę, jak nie chcę!
— A to chyba! Masz sens[10]!
Młody skończył swą robotę, usiadł u okna, dobył z kieszeni stary pugilares i na skrawku papieru zaczął rachować. Czasem oczy podnosił i smutno spoglądał na słońce. Zstępowało z południa, wzywało go do odwrotu.
Zaczęli rozmawiać o swych niedostatkach, Brakło wszystkiego, chleba nawet. Budynki prosiły strzech, ziemia uprawy, ogród płotów, chata szyb i gruntownej reperacyi. Po skończonym obrachunku z kapitału połowa ledwie zostawała: marna suma, którą Marek schował napowrót do kieszeni na spłacenie kaprysów Witolda i powrót do całej ojcowizny.
Ragis zgarnął pieniądze, uśmiechając się żartobliwie.
— No, teraz ja tu niby pan. Kontrolować[11] ostro nie będziesz?
— Może raz na kwartał zajrzę do was!...
— To dobrze! Pokażę ci, co umiem! Zobaczysz!
Młody głową skinął. Nic mu nie mogło wrócić swobody i ochoty.
Zgarbił się, ręce założył i w milczeniu wyglądał okienkiem na białawą grykę i owies nikły w ogrodzie. Mógł już iść do Poświcia, ale się ociągał, myślał, że nieprędko spocznie u siebie, we własnej chacie.
Ragis się krzątał, postukując drewnianą nogą, wychodził i wracał, czuł, że nie czas było drażnić utyskiwaniem biedaka, więc mu dał spokój. I nikt ich też nie odwiedzał z zaścianka. Przyjaciela Grala nie było w domu, a Wojnat nie żartował w gniewie. Smutne to było gospodarstwo.
Wieczór nadchodził: parę ukośnych smug czerwieni zajrzało w Markowe oczy, a on jakby zrozumiał to hasło, wstał, strzelbę zarzucił na plecy, wziął kapelusz:
— Trza mi już iść! Zostańcie zdrowi! — rzekł do przyjaciela.
Kapelusz wcisnął na oczy i wyszedł na podwórze.
— Chodź, Margas! — zawołał burego psa.
— Poczekaj, odprowadzę cię do rzeki! — krzyknął Ragis za nim. — A to co? — dodał, spoglądając w ulicę.
Drogą jechał Grenis konno, drugiego konia prowadząc luzem, zawrócił w podwórze.
— A ty skąd? — zagadnął Marek.
— A z paszy — odparł parobek.
— Toś nie był w Skomontach?
— Juści, że nie byłem! A czego? Przy koniach siedziałem, bo niby święto. A jutro to nam robotę pokażecie.
— Przecież we dworze służysz?
— Ja przy koniach służyłem. Nie na tom je pasł, by drugi poniewierał! Czy obroku dacie, panie?
— Dam, jak wrócę! — odparł Ragis. — Pilnujże zagrody tymczasem!
— A juści! Co mam innego robić? Paniczowe konie i ja!
Ragis uśmiechnął się zadowolony.
— To mi drab setny! Posłuszny i głupi!
Marek z pod oka patrzał w okna Wojnatów i milczał. Między wiśniami mignęła krasna chustka Marty, obejrzał się za nią raz i drugi i przyśpieszył kroku. Było to jego ostatnie pożegnanie.
Minęli zaścianek i zniknęli w zmroku. Jak przed tygodniem, szli ku dąbrowie, lecz już nie ku Skomontom, ale w prawo, na huk rzeki.
Rymko Ragis półgłosem zaczął odmawiać pacierze; wieczór stawał się coraz cichszy i spokojniejszy. W ciszy tej Marek coś słuchał, podnosząc często głowę i przystając. Coraz bliżej, coraz wyraźniej ogarniała idących glucha, tajemnicza melodya natury ciemnego boru!
Młody słuchał, jak słuchamy ukochanego głosu po latach niewidzenia, jak łowimy chciwie cudną pieśń o wielkich bohaterach.
Coś go ciągnęło do tych szeptów drzewnych, do tej czarnej gąszczy!
— Słyszycie, jak Dewajtis szumi? — ozwał się z cicha do kaleki.
— Ot, gadanie! — ruszył stary ramionami. — Jakby on inaczej szumiał, niż wszystkie. To nawet nie dom, ale poświecki młyn terkoce na Dubissie.
— Nie, to on gada na polanie! Posłuchajcie!
— Ah, ty poganinie zakamieniały! Czy ci nie wstyd złe wyzywać taką mową? Chrztu zapomniałeś, czy co, ze swem nabożeństwem do drzewa?
Na tę admonicyę[12] Marek umilkł. Dochodzili dąbrowy, olbrzymy zakrywały im niebo, zabiegały drogę, jakby z powitaniem wyciągały ramiona. Zabrała ich puszcza w zazdrosne objęcie.
Zygzakiem, bez śladu, szedł przodem Czertwan i wciąż nadsłuchiwał, jakby z tych szmerów jeden wyróżniał, jakby na wezwanie czyje szedł, coraz głębiej i głębiej.
Aż nagle rozwidniało im nad głową, kawał nieba mignął, i przed idącymi wynurzyła się szeroka polana. Pod stopami grunt się podnosił: to resztki starodawnych okopów: na boku czerniał kontur[13] zwalonej na pół baszty, a przed nimi na środku polany stał protoplasta[14] dąbrowy, stary, jak żmujdzkie bogi, i zda się, witał przybywającego głuchym, przeciągłym szelestem.
Marek się zatrzymał.
— No i czegóż stajesz? — rzucił Ragis — już późno, a prąd wartki pod poświckim ogrodem. Jeszcze ci się wypadek zdarzyć może z czółnem.
— Spocznijmy chwilę, ojcze! Zaraz odpłynę!
— No, kiedy tak, to usiądźmy! Moje drewienko narowiste, stać nie lubi. Masz tytuń?
Zapalili fajki, i długą chwilę tylko siny dym rozbijał się gęstymi kłębami.
— Źłe! — zaczął Ragis — oj, żle! Na co ci przyszło! Drugie dziesięć lat minie na darmo, a potem starość i koniec. Nic nie zdobędziesz i nic nie posiądziesz, a co masz, stracisz! I na co tak? Tamci nie wrócą?
— Kto wie? — zamruczał Marek.
— Każdy wie. Skądby się wzięli po tylu latach? Spadek, jak miód, wnet go za ścianą mucha poczuje! Oni pomarli!
— Może! Trza czekać!
— Ot głupiś! — stary splunął — przez to czekanie stracisz Skomonty, Martę, dolę, zdrowie i młodość. Coś ty dobrego miał kiedy w życiu? Na co ci się zdała ta praca i troska od wyrostka, od berbecia[15] już. Nic nie masz, won wypędzili, jak przybłędę, i nawet się skarżyć nie umiesz.
— Nie umiem! — potwierdził Marek, wstając — i na co skarga?
Urwał, pomyślał chwilę, objął wzrokiem dębowe konary i dodał po żmujdzku starodawne, typowe przysłowie:
— Czy się stanie, co ma stać, czy nie stanie, Żemajtys zawsze zostanie.
Ragis podniósł się także i głową pokręcił.
— Po zbiegu ślad stóp, po pozostałym ślad krwi! — zamruczał ponuro.
Po tej zamianie przysłów nie mówili z sobą nic więcej. Przerznęli ukośnie polanę, stromą ścieżyną zeszli nad brzeg rzeki. Łódka czekała, uwiązana u pnia olszyny, przewoźnik drzemał w głębi.
— Bywajcież zdrowi, ojcze Rymko — rzekł Marek, pochylając się do ręki starego — dziękuję wam za wszystko dobre!
— Z Bogiem, synku, szczęśliwie! — szepnął Ragis głucho.
Młody odwiązał czółno, nie budząc chłopa, i wziął, wiosło w ręce.
Po chwili Dubissa porwała drobną łódkę i odrzuciła ją o kilka sążni od brzegu. Stary oparł sie na kiju i patrzał za nią.
Olbrzymia postać wioślarza czerniała na wodzie. Stał z odkrytą głową i patrzał wyżej głowy Rymki, na szczyty dąbrowy.
Żegnał ją ostatnią myślą i spojrzeniem.
Potem malał, czerniał, jak punkt niewyraźny, aż wreszcie stopił się w mroku i zniknął.
Kaleka czekał chwil kilka, wreszcie strzelbę zdjął z pleców i wypalił w powietrze.
Po małej przerwie za wodą zaświeciło coś i huk się rozległ, a potem, stłumione szumem rzeki, szczekanie psa. Był to Margas na drugim brzegu, w poświckim parku.
Wygnaniec stanął cało na miejscu przeznaczenia.
Ragis westchnął i zawrócił ku domowi.
— Daj mu, Boże, wrócić do swego, bo dobry i cierpliwy! — wyszeptał.
Dąbrowa szumiała, ale Ragis jej szumu nie rozumiał i nie pojął, że stary dąb z polany odpowiadał mu:
— Powróci, powróci! — tylko czekajcie! Wszystko mija! Powróci, powróci!...
- ↑ Eskortować — towarzyszyć.
- ↑ Tabor — szereg wozów, jadących jeden za drugim; w dawnem wojsku polskiem tabor sczepionych wozów obozowych służył za obronę wojsku, i stąd przysłowie: »bezpieczny, jak za taborem«.
- ↑ Rezon — odwaga, śmiałość
- ↑ Atletyczny — tegi, silny, olbrzymi (od atleta — siłacz zawodowy).
- ↑ Rudera — walący się budynek, ruina.
- ↑ Emerytura — pensya, pobierana przez urzędników po wyjściu, po pewnej liczbie lat, ze służby.
- ↑ Trofea — zdobycz.
- ↑ Zjeść harbuza — dostać odkosza. W innych okolicach niemiłemu konkurentowi podają, zamiast arbuza, czarną polewkę.
- ↑ Surma — rodzaj trąby.
- ↑ Sens — tu: rozum.
- ↑ Kontrolować — sprawdzać co, wglądać w co, mieć nad czemś nadzór.
- ↑ Admonicya — zapomnienie, nagana, wymówka.
- ↑ Kontur — zarys.
- ↑ Protoplasta — przodek, praszczur.
- ↑ Berbeć — malec, smarkacz