<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Dewajtis
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dąbrowa w widłach Dubissy i Ejni od niepamiętnych czasów była własnością Czertwanów.
Niegdyś, w szarej wieków oddali, świątynia tam stała, zamek jej strzegł.
W świątyni bogini Aleksota była czczona, zamku bronili zajadli wojownicy, w skóry odziani, z toporem w garści, a fanatyzmem w sercu.
Dziś z zamku zostały zaledwie ślady okopów i wałów, zmurszała baszta[1] pod siecią chmielu, studnia bezdenna, wyschła, kurhan[2], pod którym złożono obrońców, i legendy. A po świątyni na polance zostały dwa głazy, poryte jakimiś znakami z wyżłobieniem w środku — i Dewajtis.
Minęły wieki, zginęli krzyżacy-apostołowie[3] ucichł Perkun[4], pogasły święte ognie[5], mijały rządy, ludzie, wojny po wojnach, ruiny po ruinach, zmieniały się prawa i obyczaje — Dewajtis stał.
Stał wśród polanki, obok świętych kamieni, dęby-wnuki zdaleka otaczały go kołem, olbrzymi, dotąd krzepki, w koronie z zielonych liści, potężne konary, niby ramiona, wyciągał w górę, jak Kriwe Kriwejte[6], i wzywał, zda się, do walki żywioły, i mówił: »Nie wy, ludzie, rzuciliście mnie tu, i nie wy, wichry i burze, stąd weźmiecie. Osadził mnie tu Bóg i zostanę, zostanę, zostanę!...«
Osłaniał sobą polany, kamienie, ruiny zamczyska.
Czasem cichy słuchał wieści, co mu niosła rzeka, czasem z basztą wspominał stare boje i majestatycznie szumiał, to znów, gdy ludzie doń przychodzili, po konarach jego szło potężne tchnienie: »Witajcie, witajcie! jedna ziemia nas zrodziła i hodowała. Korzeniami ją w uścisk objąłem, a wy ramionami i dusza! Kto nas stąd wyrwie, kto!«
Tylko co jesień Dewajtis wspominał bohaterów, co pomarli, sławę, co minęła, ogień, co zagasł, i żalem zdjęty, rozdzierał szaty i płakał. Ludzie obcy mówili: dąb traci liście; Żmujdzini szeptali: Dewajtis opłakuje stare czasy.
I przez długie miesiące olbrzym stał oszroniony, ponury i milczał w ciężkiej żałobie, aż litowała się nad nim bogini, której kamieni pilnował tyle wieków, i odwiedzała go.
Wstępowała na ofiarne głazy, wstrząsała konary, pieściła gałązki, budziła, a z pod jej rąk i białych szat leciały po polanie ciepłe tchnienia, i jasne promyki, i kwiaty.
A Dewajtis strząsał żal z siebie, i jak bohater podnosił głowę, a tu rzeka wita go, a tam stara baszta znowu.
Takie baśnie chodziły z ust do ust po zaściankach i wsiach, i temi baśniami usypiała matka Marka, gdy z pieluch wyrósł.
Kobieta to była prosta, zacofana, dziecko chaty szlacheckiej, nigdy nie oswoiła się z pozycyą pani dworu i obywatelki. Za szeroko jej było w salonie, za zimno, i zawsze cudzo!
Mąż dobijał się fortuny, pracował szalenie, zbierał, szczędził, rósł w możność i potęgę, ona schła, jak polny kwiat w cieplarni.
Cicha była, zalękła, bała się świata, w który weszła, płakała czasem żałośnie, a tak skrycie, jak dzwonki leśne w gęstwinie, żeby nie dokuczyć mężowi, którego ubóstwiała czcią jakąś niewolniczą.
Hardóść w niej żyła i łagodność anielska. Gdy odwiedzała brata w Saudwilach, rzeźwiala i weselała: zostałaby tam chętnie, na progu ojcowskiej chaty, z synem na ręku; nie nęcił jej świetny los, którego zazdrościli ludzie, ale nie mówiła nigdy nic smutnego, wracała do Skomontów, śpiewając dziecku, i dalej znosiła bogactwo, jak dopust Boży.
Nie umiała wiele, lecz co mogła, dawała synowi. Religia jej składała się z gorącej wiary i tysiąca zabobonów. Uczyła go więc pacierza i mnóstwa formułek od czarów, uroków i dyabelskich sztuk. Historya jej była długim szeregiem legend o smokach i bohaterach, dalej o Tatarach i Szwedach opowiadała mu, co zapamiętała. Kołysała go żmujdzką pieśnią o Birucie[7] i Kiejstucie[8]; gdy podrósł, zabawiała legendami z bajecznych dziejów kraju.
Obyczajem zaścianka przędła w długie wieczory zimowe i tkała wzorzyste samodziały, w ogrodzie sadziła nasturcye i nogietki, ubierała się chętnie w jaskrawą spódnice i biały czepiec, w święta po nabożeństwie lubiła gwarzyć ze szlachciankami na cmentarzu i chętniejby wracała piechotą, a nie porządną bryczką z mężem.
Rozrywką jej było pójść na grzyby lub na jagody samej z dzieckiem, w bór ciemny, gdzieby jej nikt nie turbował[9] nowinami, polityką, modłami i plotkami.
Siadywała na mchu lub pniu i słuchała, co las gwarzy.
A chłopak o lnianych włosach i smętnej twarzyczce siadywał obok i w milczeniu słuchał tej mowy poważnej i tajemniczej.
Do dębu na polanie nabrał z owych czasów czci bałwochwalczej.
Matka nauczyła go, że wódz to był tych, co polegli, broniąc bogini i zamku. Aleksota[10] płakała po nim, więc go bogi w drzewo zaklęły, by żył na sławę owego boju, na pamiątkę aż po kres świata.
Tymczasem bogactwa Czertwana rosły, Skomonty stały się pierwszym w okolicy z dobrobytu i rozległości dworem. Codzień wyraźniej stawało w myśli pokornej Wojnatówny, że ona nie pani dla tych dóbr, nie żona dla takiego potentata[11], że ona jedna w jego doli jest szarą plamą, zawadą, dysonansem[12]! Czuła to, i usuwała się w cień, schła, nikła, gryzła się, aż pewnej wiosny zmarła cichutko, jak żyła!
Marek miał wówczas ośm lat i cały skarbiec matczynych wiadomości, jako podkład do charakteru. Na pogrzebie zakończył epokę swego dzieciństwa: odtąd stracił opiekunkę i serce, wrócił do domu, obszedł kąty, i naraz i jemu zrobiło się w tym pięknym dworze i zimno, i cudzo, i za szeroko.
Nazajutrz uciekł do zaścianka do wuja: chciał tam zostać. I Wojnat rad był sierocie, ale tego wieczora przyjechał Czertwan i, po ostrej rozmowie ze szwagrem, zabrał syna! Nie syn to był, ale niewolnik, jak nieboszczka niewolnicą była.
I popłynęły lata. W Skomontach nastała nowa pani, nowy porządek, inne życie. Wniosła ton i szyk, dała Czertwanowi dzieci troje, delikatnych paniątek, skoligaciła go z pięknymi rodami.
Wszystko się zmieniło, i Markowe wspomnienia się zatarły, i obraz matki mu zbladł, tylko dąb na polanie pozostał mu nie zmieniony, zrazu zaklętym bohaterem, potem powiernikiem, przyjacielem, nareszcie wcieleniem wielkiej myśli.
Dwadzieścia lat upłynęło od chwili jego sieroctwa; kawał czasu, co się wlókł powoli, ciężko, mozolnie, żłobiąc mu duszę w pewna twardą formę, aż zastygła zupełnie.
Trzy złote miał iskierki w życiu, zawsze dąb był ich świadkiem, osłaniał je cieniem swych opiekuńczych gałęzi.
Raz pierwszy na ferye[13] go wzięto, ze szkół rossieńskich[14] — odpoczywał w domu.
Do dębu poszedł z powitaniem w śliczny letni ranek i strwożył się.
Samotnię jego odkryli inni, spędzili gwarem świergocące ptactwo i polne koniki.
Było to dwoje dzieci. Chłopak gimnazista siedział w trawie z książką na kolanach, a przed nim na ofiarnym głazie stała młodsza dziewczynka, cała w bieli, w wieńcu sasanek na głowie czarnowłosej, i deklamowała po żmujdzku hymn[15] starodawny.
Marek znał oboje. Proboszcz ze Skomontów miał brata, profesora w Kownie, jego to były dzieci, odwiedzały one czasem stryjowską plebanię.
Oboje byli zatopieni w poezyi. On ręką wybijał miarę i poddawał niekiedy wyrazy, jej zapał rzucił rumieńce na blade policzki, rozjaśnił wpadłe czarne oczy. Nie zważali na przybysza, który opodal w trawie legł i słuchał.
Nareszcie hymn się skończył. Ostatnie wiersze mówiła ciszej i ciszej. Stało w nich, że bohaterów na stos złożono, który strawił ciała i rynsztunki[16], i opadał, opadał — aż zgasł!
— Czemuż zniżyłaś głos, Julko? — zagadnął brat, gdy Urwała, dysząc.
— Bo oni pomarli, a ogień zgasł! Smutny twój hymn!
— Nieprawda, taki stos z wielkich wojowników to nie koniec i nie smutek. Pozostali biorą z niego po iskrze, zapalają nowe pochodnie, idą na dalsze boje! To hasło do innych czynów, to świetny przykład! Ty tego nie rozumiesz, boś mała i kobieta.
— Doskonale rozumiem! Pozwólcie mi tylko wziąć iskrę, a pójdę! Ale kto się tam za tobą dociśnie!
Urwała i szepnęła ciszej:
— Widzisz, Olechna, tam ktoś nas podsłuchuje.
Gimnazista się obejrzał, i Marek powstał z ziemi. Pozdrowili się.
— Pan na wakacye? i my też! Zaszliśmy tu trochę poczytać. Śliczna ta dąbrowa!
Przystali do siebie! Odtąd codzień schodzili się pod dębami we troje.
Olechno, entuzyasta[17], opowiadał bohaterskie czyny, deklamował tysiące wierszy, Julka szukała gniazd po zaroślach, zaglądała w nory lisów i borsuków, wchodziła, w szczeliny ruin, Marek słuchał i marzył w głębi duszy. Spędzili pod Dewajtisem całe wakacye, nigdy nie zatarte w pamięci ponurego chłopca.
Następnego roku zastał żałobę u plebana. Olechno przybył pierwej, i przed tygodniem, kąpiąc się w Dubissie, utonął. Nie odnaleziono nawet zwłok, rzeka je poniosła do Niemna i morza.
Na wieść tę Marek uciekł z domu, i u stóp dębu legł, i długo nie wsiał.
Mchy leśne widziały, że płakał pierwszemi łzami rozpaczy, a potem na głazie przesiedział noc całą i dumał. W rozżarzonej jego głowie majaczyło, że Olechnę spalono na stosie, który gasł i gasł, a on z tego stosu wziął iskrę jedna do zatlenia pochodni, na nowe boje w dalszą walkę.
Po tej nocy przeleżał na gorączkę parę tygodni; uratowały go zioła ciotki i siły młode. Z pościeli wstał inny: nigdy się odtąd nie zaśmiał i nie rozgniewał i długi czas unikał dąbrowy.
Po owych smutnych wakacyach nie wrócił już do Rossień.
Ojciec się do Poświcia przeniósł, bracia byli dziećmi — brakło w Skomontach silnej dłoni i głowy trzeźwej a praktycznej; do rozległych interesów i gospodarki zostawiono Marka.
I znów potem po kilku latach prześladowań i swarów macochy i nieustannego trudu, znalazł się u stóp Dewajtisa zmęczony, osłabły, z rozpaczą tropionego zwierza.
I zdarzyło się właśnie, że Ragis zaszedł na polanę, szukając kuny w sidłach, popatrzył nań i spoczął obok.
— Zapalmy sobie fajeczkę! — zaproponował.
— Dziękuję wam. Już miesiąc nie palę.
— Ohoho! A to dlaczego?
— Ot, dla świętego spokoju.
— Aha! to się wie! Nosek macochy nie znosi złego tytuniu, a ty mieszkasz przez ścianę! Miłe sąsiedztwo, rozstać się nie możesz! To się rozumie!
— A gdzież pójdę?
— A do mnie nie łaska? Robaczek ci śmierdzi, czy Igiełko? Larendogry[18] ci trzeba? Wielki pan! Z pałacu ani rusz!
Młody milczał, zapatrzony na mrówki w trawie.
— Zawsze swój za swoim trzymać powinien. Kawaler z kawalerem! To łajdactwo, bestye, czasem dokucza, ale nie gadają, zawsze wygrana! Zobaczysz, jakem ja to wszystko wyedukował[19]. No, zgoda na kwaterunek?
— Dziękuję, Rymko Ragis!
— No, to na początek idź mi sidła opatrz. Moja łopatka niech odpocznie!
Odtąd z kaleką zawarli wierny sojusz.
Rymko niegdyś sprzedał Czertwanowi ziemi kawał, z warunkiem dożywocia w Skomontach, i od niepamiętnych czasów mieszkał w stancyi przy stajni, polując, łowiąc ryby, lecząc konie i bydło. Nie zależał od nikogo, tylko od swej fantazyi. Obcował ze swą oswojoną trzodą. Marek dostał pół stancyi i prawo słuchania, ilekroć chciał, nauk moralnych, wygłaszanych przez starego wiarusa wychowańcom. Z biegiem czasu nie mogli już żyć bez siebie.
I znowu raz trzeci u stóp dębu znalazł się Marek w ciężkiej walce.
Pewnego dnia poczta mu przyniosła list od Kazimierza z daleka.
Kazimierz lubił przyrodniego brata, choć się mało znali, do niego się odzywał raz pierwszy. Skończył w Rydze wydział handlowy, dostał wyśmienitą posadę i wzywał do siebie każdego, komu w domu było ciężko i ciasno.
Z listem tym długo się nosił Marek i — wedle żądania piszącego — nikomu nie wyjawił tajemnicy. Był zdecydowany postąpić, jak Kazimierz, bo było tu i ciężko, i ciasno, a nie świtało nigdzie nie lepszego.
Z roku na rok los ściskał ludzi, jak kleszczami, bronił wszystkiego, co święte, i dobre, i stare zmuszał, do nowego — obcego.
Na Dewajtę ruszył Marek z pożegnaniem druha.
Jesień była dżdżysta i brudna. Dąb żałośnie patrzał na przybyłego i zdało się człowiekowi, że ludzki jęk szedł po konarach, drżał na liściach: »Czego odchodzicie, czego, młodzi? Oh, biada, biada! Zostawiacie mnie, myślicie wrócić, nie, nie wracajcie już. Nie zastaniecie mnie! Ja wami tylko żyję! Już mnie bez was weźmie lada tuman[20], lada pastuch ognia nałoży i spali!...«
Jak łzy, leciały z niego złote i czerwone liście, słały się na ziemię i obrzucały stojącego, który głowę spuścił, jak winowajca, i szeptał nieśmiało: »Wytrzymać niepodobna, sił niema na nierówną walkę!«
I, jakby w odpowiedzi, zakołysal się starzec, jęk ucichł, a inaczej już szumiały gałęzie: »Sily być muszą i wszystko podobne! Idź w głąb, do moich korzeni, tam pod czarnoziemem i pod rzeką opoka była, a ja ją objąłem, wżarłem się w nią, poćwiartowałem, na proch skruszyłem i na rodzajną ziemię! Idź! Zobacz! Nie gwałćcie Bożych wyroków, nie odchodźcie, bo zmarniejecie, jakbym ja zmarniał żeby stąd mnie wzięto!«
Marek został, i zawsze mu wstydem była ta chwila słabości, i była też ostatnia. Na list odpisał, wzywając Kazimierza do powrotu, i z dnia na dzień olbrzymiała mu dusza: jak dąb, kruszyła opokę na rodzajną glebę.
W jesieni, po śmierci Czertwana, raz pierwszy ujrzano Marka z tej strony rzeki. O świcie pieszo odwiedził Ragisa, siadł na sędziwą Białkę i ruszył w stronę Skomontów. Pola już były puste, osnute siecią pajęczyn, na znanych mu dobrze łanach chodziły jakieś modne pługi, krając rolę pod żytni zasiew, a na wzgórku, dozorując, siedział Niemiec, nowy rządca Witolda, pod niebieskim parasolem, z fajką w zębach, i czytał jakąś książkę.
Mimowoli przystanął. Dawno nie widział swej ziemi; rozejrzał się po niej z rozkoszą. Zdawało mu się, że ptaszki, i trawa, i skiba każda woła nań.
»Witajcie, gospodarzu, witajcie! Gdzieś był, gdyśmy plon niosły z twej pracy? Czemu obcy za ciebie rządzi? Wróć!«
Było to złudzenie tylko, ale on zawsze coś słyszał. Rozumiał przyrodę może dlatego, że z ludźmi mało obcował:
Gdy tak stał zamyślony, nagle z boku ktoś go pozdrowił:
— Dzień dobry, panie Czertwan.
Obejrzał się. Z bocznej ścieżki wchodziła na drogę kobieta młoda, ubrana ciemno, w wielkim, słomianym kapeluszu na hebanowych[21] włosach.
Miała twarz smaglawą, wyraz otwarty, myślący, lekko szyderczy, na ostrych, delikatnych rysach. W ręku trzymała książkę.
— Pan mnie nie poznał? — zagadnęła, gdy się ociągał z odpowiedzią.
Zeskoczył na ziemię, podał jej swą opaloną prawicę. Po zimnych jego rysach przemknął blask radości.
— Miałbym prawo zapomnieć, bo cztery lata nie była pani u stryja na probostwie. Dzień dobry, panno Julio!
— Rzeczywiście, kawał czasu! Przyjechałam przed tygodniem z Paryża[22] niespodzianie. Zastałam dużo więcej grobów i, żeby nie spotkanie z panem, wróciłabym bardzo smutna... Pan mi przypomniał młodość i Olechnę!...
Zamilkli na to wspomnienie. Po chwili zaczęła znów ona:
— Pamięta pan nasze wakacye, stary dąb i ów stos z ballady[23]!... Wzięłam z niego iskrę i poszłam bojować w świat... Ciężko było mi okropnie, ale to już minęło, a iskra nie zgasła, zachowałam ją, może nie tak świetną, ale ciepłą! A pan?
Ruszył ramionami.
— Niema co opowiadać. Zostałem za panią,
— Ej, nie. Stryj mi już wszystko opowiedział. Znam pana dzieje i szanuję. Dokąd pan jedzie?
— Do Skomontów. Macocha mnie wezwała.
— Dobrze, żem pana spotkała. Właśnie chciałam i ja prosić pana do nas. Mam interes.
Skłonił się w milczeniu.
— Pan wie, że jesteśmy w przyjaźni z Hanką. Jej to sprawa. Nie rozumiem doprawdy, czego oni wszyscy tak się boją pana. Bo ja, to nic, a nic.
— Pani zapewne nie ma nic w sumieniu przeciw mnie.
— A oni mają? No, może być, ale chyba nie Hanka.
— Kto milczy, potakuje.
— Zapewne, ale pan, jako sam małomówny, powinien mieć dla milczących pobłażanie. Zresztą nie spierajmy się. Hanka grzeszy brakiem cywilnej[24] odwagi, to fakt, ale pan pomimo to daruje, i pomoże.
— Czegóż jej brak?
— Ależ wszystkiego! Nie widział jej pan dawno?
— Od śmierci ojca.
— Jakto, trzy miesiące? Nigdzie, nawet w kościele?
— Parafia poświcka za rzeką. Nie miałem czasu przyjechać do siebie.
— No, to pan jej nie pozna. Cień został! Pomimo pozwolenia ojca, matka słyszeć nawet nie chce o jej naukach. Skonfiskowała jej pieniądze, rządzi sama folwarkiem, jej każe pracować w śpiżarni i oborze. Nie mogąc sama poradzić, Hanka wezwała mnie na ratunek,
— I cóż pani zrobiła?
— Zbuntowałam stryja, który od czasu, gdy go wyleczyłam z reumatyzmu, zachwycony jest moją medycyną. Tymczasem i jego przedstawienia nie pomogły, pani Czertwan nie chce dać pozwolenia,
— A pieniądze oddała? — wtrącił Marek spokojnie.
— Ale bron Boże!
— Uhm... musi mieć racyę — zamruczał.
— Dlaczego?
— Bo ich pewnie nie ma.
— No, to co będzie? — zawołała niespokojnie.
Swoim zwyczajem ruszył w milczeniu ramionami.
— A gdzie Hanka? — spytał po chwili namysłu.
— W domu! Panie Czertwan, proszę pana serdecznie o pomoc; ja wiem, że gdy, pan zechce, to zrobi!
— Trzeba mi Hanki wiary i zaufania. Niech wybiera między nimi a mną.
— Ona już dawno wybrała, mówiła mi! A ja sądzę, że nie ona jedna myślała przez to lato.
— Pomówię z Hanką! — rzekł.
— Dziękuję panu i żegnam! Zobaczywszy pana, myślałam, że pan się zdrzemnął, tak stałeś nieporuszony! — rzekła, uśmiechając się.
— Patrzyłem na Niemca! — wytłómaczył.
— A co? ładnie wygląda z tą książką!
— Ciekawym, co czyta.
— A to ja pana objaśnię, bo i mnie to zajęło, i zaczęłam z nim rozmowę. Heinego[25] wertuje!
Oboje ruszyli ramionami, i Marek się zasępił.
— No, nie zatrzymuję pana. Szczęśliwej drogi. Może nas pan odwiedzi?
— Dziękuję pani, przyjadę za parę godzin!
Rozstali się. On konia popędził i prędko minął rządcę i jego parasol.
Co krok spotykał zmiany. Pola poćwiartowane płodozmianem w szachownicę, w wysadzie wycięto dużo starych drzew dla szerszego widoku, zburzono starą bramę emerytkę[26]. Miejsce jej zajęła nowa, zgrabna, biało malowana, ozdobiona wielkim herbem na blasze; obrazek Bogarodzicy usunięto i ową sentencyę starodawną, którą sylabizował jako pierwszą próbę sztuki czytania, a którą mu potem pleban wytłómaczył:
»Sub Tuum praesidium confugimtis, Sancta Dei Genetrix«[27].
I starej stajni nie było, i mieszkanie Ragisa leżało w ruinie. Na tem miejscu tłum robotników Łotwy stawiał nowa murowaną budowlę.
Pierwszą osobą, którą Marek ujrzał, była staruszka sucha i trochę przygarbiona, szukająca czegoś pilnie na trawniku przed domem.
Podniosła się żywo i szła ku niemu, z daleka kiwając głową.
Przywiązał klacz i z odkrytą głową zbliżył się do niej:
— Jakże cioci zdrowie? — spytał i chciał pocałować w rękę, ale ją usunęła przestraszona, spoglądając trwożnie w okna domu.
— Dziękuję, Marku, dziękuję. A tobie jak się powodzi? Za rzeką mieszkasz, a mnie się zdaje, że we Włoszech, czy Patagonii[28]. Ani wieści...
— Bo ciocia nie była ciekawa.
— Ej, jakto? Ale cóż poradzę? Piechotą nie zajdę, a koni nie dadzą. Ot, stary grzyb ze mnie! Trzeba siedzieć cicho, by kto nogą nie potrącił. Raz byłam w twojej dąbrowie po zioła w dzień świętego Jakóba. Daleko, ledwie wróciłam! Możeś nie rad, że tam chodzę? Ale bo widzisz takiego biedrzeńcu[29], jak tam, nigdzie niema, i brunelka[30] ślicznie kwitnie, bo nikt nie psuje kosą!
Mówiła cicho, jakaś zalękła. Oczy jej szare czerwone były i załzawione, może od wieku i szycia po nocach.
Zmieniła się bardzo. Młodą jej Marek nie pamiętał, ale za życia ojca ruszała się żywo, zajmowała ogrodem, pszczołami, opatrznością była chorych i ubogich, nie zamąciła nigdy wody nikomu, a winę każdą gotowa była na siebie wziąć, byle nie karano Hanki i Wicia. Była to skarbnica gospodarskich przepisów: nie było rzeczy w kuchni i śpiżarni, którejby zrobić nie umiała, czas swój miała zawsze na usługi potrzebującego wyręczenia. Teraz wyglądała o lata starsza, przygnębiona i — pomimo wrodzonej słodyczy i delikatności — z wyrazem żalu na pomarszczonej twarzy.
— Ciocia coś na oczy niedomaga? — zagadnął Marek z mimowolnem współczuciem.
— At! Starość! Coś łzami zachodzą często. Ścieg stawiam nierówny! Ale ziółka przykładam; przejdzie, przejdzie! To nic!
— Niechby ciocia nie szyła.
— Jakże? Znasz przysłowie nasze: chleb płacze, gdy go darmo jedzą! Nie daj, Boże, by nade mna płakali!
Starała się uśmiechnąć, ale skrzywiła się tylko i pochyliła po badyl jakiś na ziemię. Gdy podniosła głowę, oczy były jeszcze czerwieńsze, a łzy biegły po zmarszczkach oblicza.
Wówczas żal Marka chwycił okropny. Przyjechał z urazą śmiertelną do nich wszystkich na krzywdę jednych, obojętność drugich, ale widok łez starowiny, rodzonej siostry ojca, przemógł nawet jego twardą naturę.
— Może cioci źle, broń Boże? — zaczął.
Potrząsnęła głową, ale on mówił dalej:
— Ja się nie pytam, ciociu, wiem, że wam zawsze dobrze, ale tylko proszę pamiętać, że w mojej chacie w Saudwilach jest zawsze dla was miejsce! Dziś stancyę oporządzę, nie pałac to, ale spokojna nora, która dla was będzie stać gotowa! Ot, wy wiecie, że ja gadać nie umiem, ale nie płaczcie, bo mnie ojciec przeklnie z nieba, żem dopuścił...
— Co ty gadasz? — szepnęła przez łzy — Bóg cię pobłogosławi; ty Ragisa wziąłeś, a on nie płacze! I mnie dobrze! To tak sobie! Ojca mi przypomniałeś, boś z twarzy jego żywy obraz, to i żal ogarnął! Oni wszyscy dobrzy! Daj im, Boże, szczęście!
Zamilkli. Staruszka obejrzała się trwożnie i rzekła:
— Żebyś się nie gniewał, to ci powiem, że byłam ukradkiem u ciebie. Do starego Downara mnie zawieźli, bo chory był na tyfus. Ragis z Orenisem byli na łące, więc się ośmieliłam i obeszłam twoją zagrodę. Jak tam ładnie! Żeby ogródek i pszczoły!
Rozjaśniła jej się twarz, wahająco spojrzała w górę na ponurego olbrzyma.
— Ty nie żartujesz o tej stancyjce? Mnie byle kącik. Ale może Ragis będzie nierad, i tobie niepotrzebny ciężar! Parę lat w spokoju, tobym się jeszcze na coś zdała, ale potem...
— Kiedy ciocia każe koniom przyjść? — zagadnął.
— Ja sama nie wiem! Brat kazał w Skomontach zostać, ale mnie tutaj nie potrzebują. Jeśli twoja łaska...
— Jutro każę Grenisowi przyjechać. To ja cioci dziękuję za łaskę. Wiem, że wy pod dachem to skarb!
— Ej, nie gadaj! Pszczółek ci nahoduję, bo one mnie lubią, za leki lnu trochę zbiorę, w ogródku na jesieni pogrzebię, ot i wszystko. Kiedy twoja wola i ochota, to zabierz sobie grata.
— Dziękuję cioci!
Staruszka o tarla łzy ostatnie i zatrzymała jego rękę.
— Czy Hankę widziałeś? — zagadnęła żywo.
— Jeszcze nie, i radbym z nią pomówić, nim pójdę do macochy.
— To dobrze, dobrze! Bóg cię nam zesłał! Bo to widzisz... Ale co ja mam gadać! Przyślę ją, tylko nie patrz na nią surowo, bo się biedaczka okropnie ciebie boi.
— Nie ma czego! — odparł.
Panna Aneta Czertwan podreptała w głąb, a on klaczy rozluźnił popręgi i czekał, widząc, że wizyta się przedłuża.
Po chwili z ogrodowej furtki wyszła blada dziewczynka w żałobie.
Im bliżej strasznego brata, tem postępowała wolniej. Zbliżył się on o kilka kroków i z niebywałą serdecznością objął ją w pół i pocałował.
Wtedy dopiero podniosła nań swe śliczne czarne oczy i rzekła smutno:
— Ja wiem, żeś ty gniewny na nas — i słusznie!
— Nie o to chodzi! Ja nie obwiniam, a ty się nie tłómacz. Będzie na to czas. Śpieszno mi wracać i gadać nie lubię! Spotkałem pannę Julię Nerpalis i wiem, czego ci trzeba. Czy zgadzasz się na moją opiekę?
— Na wszystko, Marku! Oddaję ci Budrajcie i pieniądze, rób z tem, co chcesz, tylko mi dopomóż do wyjazdu. Wierzę ci nieograniczenie!
— Dobrze! Pójdę do matki i jeśli co zrobię, to pojadę prosto na plebanię. Będziesz na mnie czekać?
— Będę! Dziękuję ci stokrotnie.
— Niema jeszcze za co. Gdzie matka?
— Na ganku ogrodowym. Słyszała, żeś przyjechał, i czeka.
Pani Czertwan, od chwili wyprawienia posłańca do pasierba, była w ciągłym niepokoju. Rozmyślała, czy przyjedzie lub nie, co mu powie, jaką odbierze odpowiedź, układała brzmiące frazesy[31], miała nawet w zapasie przebaczenie i łaskawy powrót do jej salonów.
Szczęściem, dnia tego nie było gości, mogła spokojnie fantazyować[32].
Na odgłos jego kroków powstała żywo i podeszła na spotkanie.
Był, jak zwyle, w wytartej kurcie, juchtowych butach i bez rękawiczek; pomimo to, powitała go, jak najmilszego gościa.
— Siadaj, proszę! Ślicznie wyglądasz! Sąsiedzi nie mogą się odchwalić porządku w Poświciu!
— Cała moja zasługa, że właśnie nic nie zmieniam z dawnych urządzeń ojcowskich! — odparł, siadając na, przeciw niej.
— A u nas zły rezultat[33] ze zbiorów. Połowa spodziewanego ziarna, brak gotówki, jak nigdy.
— Muszą być większe rozchody.
— Zapewne! Choroba nieboszczyka, pogrzeb, podróże Wicia, żałoba! Przytem dawniej na całości można było utrzymywać rezydentów[34], teraz ciężko! A tu ich bez liku. Dyrgajtes, Juchno, ślepa kawiarka, panna Aneta!
— Ciotka jutro do mnie wyjeżdża!
— Doprawdy? Pewnie ci naopowiadała okropności o nas! Witold lubi z nią się drażnić, a ja czasem dam jaką robotę...
— Nic mi nie mówiła. Mnie brak gospodyni, to ją poprosiłem.
— Mała korzyść — skrzywiła się pani Czertwan.
— Czy matka ma mi co do rozkazania? — spytał.
— Ależ nie, drogi synu! Chciałam porozmawiać z tobą, zasięgnąć rady w niektórych rzeczach. Mam wielkie rozumienie o twoim rozsądku.
— Rada rzecz trudna — zamruczał.
— Nie w rodzinie, kochany. Rada między nami jest i łatwa, i pożyteczna.
— Słucham zatem...
— Ah, ciężki, ciężki krzyż zostawił mi wasz ojciec. Każde z was wzięło gotowe, a ja muszę myśleć za wszystkich. Interesa zastałam w opłakanym stanie, majątek bez kapitału i ciężary znaczne...
— Jakie? — rzucił krótko.
— Koniecznie długi Wicia. Dawano mu tak mało, że utrzymać się nie mógł w Rydze.
— Brał czterdzieści rubli miesięcznie.
— Cóż to znaczy przy tamtejszych wymaganiach? Rozważyliśmy to z nim, i przekonałam się po dokładnym rachunku, że bez stu rubli miesięcznie uczyć się nie może.
— Droga nauka! — zauważył.
— Cóż robić? Nie mogę mu zwichnąć karyery[35] dla tak nizkich względów.
— Jakaż była cyfra długów?
— Ah, dużo! Trzydzieści tysięcy rubli — szepnęła nieśmiało.
— Zapłaciła matka? — spytał, nie okazując żadnego wrażenia.
— W części zaledwie. Cały mój zapas zginął. Zostałam bez grosza. Ale to są tylko półśrodki, a tu trzeba stanowczego lekarstwa. Wicio musi się uczyć, dom trzeba prowadzić, gospodarstwo ulepszać. Krótko mówiąc, potrzeuję zaraz dziesięciu tysięcy rubli.
Zatrzymała się i odetchnęła głęboko. Spojrzała na swego słuchacza. Siedział pochylony, jak zwykle, patrzac w ziemię. Chłód ten jego, pełen krytyki[36], doprowadzał ją do wybuchu niegdyś. Ale teraz czuła, że go potrzebuje, reprezentował jej poświecicie kapitały.
— Udaję się tedy do ciebie, jako do głowy rodziny teraz, o radę i pomoc...
Podniósł oczy.
— O pomoc? — powtórzył z naciskiem.
— Tak, kochany synu! Jest to twój święty obowiązek.
Ruszył brwiami.
— A jakież warunki pożyczki? — zagadnął.
— Jak ci się zdaje? A żeby sprzedać ten kawał ziemi osobny w stronie Saudwilów?
— Żwirble? One nie warte dziesięć tysięcy, najwyżej dwa...
— Bój się Boga! Tak mało?
— Nikt więcej nie da. Czy matka ma płenipotencyę Witolda do sprzedaży?...
— Mam, kochane dziecko, on wierzy, że dla jego dobra życiebym dała!
— Na kiedyż potrzebne pieniądze?
— Choćby zaraz!
Pomyślał chwilę.
— Mogą być jutro, jeżeli matka zgodzi się na moje warunki. Żądam przekazu tej ziemi na moje imię, kwitu z uiszczonej zapłaty — i...
— Naturalnie, naturalnie! — potakiwała.
— I z polecenia Hanki wymagam zwrotu jej kapitału i pozwolenia na wyjazd za granicę. Była to wola ojca!
Pani Czertwan podskoczyła na krześle. Z różowej i uśmiechniętej stała się ponsowa i skrzywiona. Oczy jej zaczęły biegać wkoło.
— A cóż to ma jedno do drugiego? Hanka jest moją córką i losem jej ja tylko rozporządzam! — zawołała zmienionym tonem.
— Jak matka chce! Ja inaczej pieniędzy nie dam! — rzekł flegmatycznie[37].
— Za taką cenę Żwirble każdy kupi!
— Nigdy bez mojej zgody!
— Zmusimy cię do działu! — wolała coraz gwałtowniej.
— Na to trzeba czekać pełnoletności Hanki. I owszem. Mamy czas.
— Są sposoby na upór. Zobaczysz!
— Nie przeczę, ale pieniędzy to jutro nie da.
— Potrafię pożyczyć bez ciebie.
— Czemu nie. Lichwa jest wszędzie.
— Nie pozwolę, by z mojej córki wyrosła awanturnica! Przewrócono jej w głowie, ale ja to powstrzymam, bo mi się to nie podoba!
Zasapała się, gniew nią wstrząsnął, zapomniała panowania nad sobą.
— Jeżeli matce brakuje jej kapitału, ja założę swymi pieniędzmi. Budrajcie wezmę w swój zarząd i rocznie będę wam płacił z nich pięćset rubli, jako wasz posag i własność. Potrzeba mi tylko waszego słowa.
Uspokoiła się natychmiast i chwilę słuchała, uszom nie wierząc.
Ten człowiek był czarnoksiężnikiem, wyczytał w jej duszy najważniejszy powód odmowy, miał radę na wszystko.
— Należy mi się te paręset rubli. Oddałam wszystko dzieciom! — zaczęła już innym tonem.
— Doskonale rozumiem! Dacie mi kartkę na owe 5.000 rubli, i metrykę Hanki dla paszportu. Jutro u plebana będę z pieniędzmi za Żwirble. Pierwszą ratę za Budrajcie mogę zaraz płacić.
Otworzył pugilares i na stole położył pięć tęczowych biletów. Ten rozumiał interes, znał ludzi.
Wpół godziny, gdy odjeżdżał, miał, co chciał, w kieszeni. Ruszył prosto na plebanię, zamieniwszy z ciotką parę słów zaledwie.
Obie panienki siedziały u wrót i wyglądały go dawno.
— Zwyciężył pan pewnie! Poszłam z Hanką o zakład. Czy wygrałam? — powitała go siostra Olechny.
— Zrobiłem, co mogłem. Kapitał Hanki przyjąłem na siebie. Czy potrzebujesz całości?
— Ej nie! Paręset rubli na podróż! Resztę zostaw u siebie! O jakżem szczęśliwa!
— Pan i paszport ułatwi, i odprowadzi nas do granicy! Nieprawdaż?
— I owszem! Zrobię wszystko do końca!
Blada dziewczynka złożyła ręce, jak do modlitwy, i, łzawo patrząc w jego oczy, wymówiła serdecznie:
— Jakiś ty dobry, jakiś dobry... Czem ja ci się wywdzięczę?
— Byle nie medycyną w przyszłości! — żartowała Julka.
Spojrzał na nią poważnie i długo.
— Odwdzięczysz się, jeśli nauki swej nie wywieziesz za kraj, ale tu, w nim i dla niego będziesz pracowała, nie sławnie, ale z sił całych! — rzekł.
— Wrócę, Marku, i będę pracowała! O! dziękuję ci raz jeszcze!
— Może pan wstąpi na plebanię? Stryja niema, wyjechał do chorego! Opowiemy panu nasze projekty! — prosiła wesoło panna Julia.
Dał się namówić. Zgłodniałą Białkę wziął w opiekę parobek księdza, stary sługa kościelny podał im skromny obiad. Parę godzin przeszło niespostrzeżenie, nim się zdecydowali rozstać.
Panienki pieszo pobiegły do Skomontów, on zawrócił do zaścianka stępo, jako człowiek, który myśli, lub marzy.
Postawił pierwszy krok na ciernistej ścieżynie, którą sobie za drogę i cel założył. Przyszli po niego ze Skomontów prędzej, niż się spodziewał, i będą już coraz częściej kołatali. Potrzebują pieniędzy, a on je musi mieć i będzie dawał! Był to dlań pierwszy dzień radosny.
Miał w głowie natłok planów, cyfr, dat. Czasami, jak swawolny chochlik[38], poważne to zgromadzenie mieszała i gmatwała gorąca fala młodej krwi.
Trzy miesiące nie widzał Marty. Zmusił się do tego, żeby gwałt zadać tęsknocie i nudzie, co go opanowała w Poświciu; dziś rano nie widział jej, ale teraz zobaczy. Przez gąszcz wiśniowy o zmroku uścisną dłonie i pogwarza. Miał prawo dogodzić sobie choć raz, choć chwil kilka!
Nie kwapił się też. Czekał wieczora, zajechał na Żwirble, obejrzał puste pole i łąki kawał, obliczył dochód i wartość, na przełaj, polem, dojechał na pastwisko zaściankowe.
Wierny Grenis już tam był, zajadając kawał sera i miłośnie patrząc na swe szkapy, pasące się opodal. Uwolnił pana od Białki, mrucząc po żmujdzku i krytykując długą jazdę. Marek piechotą, ogrodami dobrał się do osady.
Zmrok padał i chłodno było, choć pogodnie. Jesień ogołociła już trochę sadu, ale wiśnie, choć zwarzone w połowie, otulały jeszcze gęsto Wojnatową zagrodę.
Z daleka doleciał uszu Marka głoś męski, śpiewający tęskną piosnkę, i tony skrzypków, wtórujące z cicha.
Przystanął zdziwiony, a w tejże chwili śpiew i muzyka ucichła, a natomiast usłyszał głos Marty:
— Czemu to pan Łukasz zawsze smutne gra pieśni, że aż na płacz się zbiera?
— Taka dola, moja panno Marto: ani ja komu miły, ani kogo swego mam na świecie! Od dziecka smutek mnie tłoczy. Takie Boże sądzenie! Nie lubią mnie ludzie, w chacie niema do kogo zagadać, a do czego się wezmę, to mi idzie, jak z kamienia. Śpiewam smutno, bo mi trochę lżej, choć wiatrom się poskarżę na swe troski!
— Biedny pan Łukasz! — westchnęła dziewczyna płaczliwym tonem.
Marek gwałtownie się rzucił, odskoczył od płotu i wszedł do swej chaty.
Na kominie buchał wesoły ogień, przy którym kuchmarzył wieczerzę Ragis, pogwizdując przez zęby.
Zwierzęta powitały radośnie znajomego, kaleka się obejrzał.
— Na rany Pańskie! Coś tak blady? Śmierć spotkałeś gdzie, czy upiora? — zawołał, upuszczając łyżkę z ręki.
Marek nic nie odparł. Istotnie wyglądał strasznie. Trupio blady, z posiniałemi wargami i dzikim błyskiem w oczach.
— Zmordowałem się i zziąblem! — wymówił nareszcie, siadając ciężko u stołu.
— Masz, wypij wódki! Zaraz gotowa będzie wieczerza! Ze Skomontów wracasz? Czego chcieli od ciebie?
— Pieniędzy..,
— Oho, ho! Ma się rozumieć! Witoldek szumi! A dałeś?
— Kupiłem Żwirble!
— Wypij drugi kieliszek! Masz rozum! Ho, ho, zaraz znać, że to ja cię do chrztu trzymałem. Zasiejem tam żytka! Będzie chleb! Otóż i wieczerza: skosztujno kartofli ze słoniną. Jadłeś kiedy takie? Robak, nie zaglądać w garnki. Subordynacya[39], hołoto!
Ale Marek nic nie jadł. Napił się raz i drugi wódki, oparł łokciami na stole i milczał, jak grób.
— Co? Nie zakąsisz nic? — frasował się Ragis. — no, ho! musić w Poświciu na pulpetach się pasiesz! Trza to będzie skontrolować[40].
— Nie głodnym! Byłem na probostwie.
— Byłeś? A widziałeś czarną Julkę? zuch dziewczyna!
Marek kiwnął głową i spytał nagle:
— U Wojnatów dobre urodzaje?
— Nie wiem! Stary cholernik! Czepia się człeka i kąsa, jak mucha we wrześniu! Ciągle tam swary i krzyki, bo i dziewczyna nie milczy! Tego ciemięgę Grala zamęczają od świtu do nocy.
— A on co tam robi? — rzekł Marek obojętnie.
Ragis zamrugał oczkami filuternie[41].
Nie było odpowiedzi. Młody odwrócił twarz do okna i patrzał uparcie w ciemną noc. Kaleka sprzątnął wieczerzę, nakarmił swą trzódkę i, załatwiwszy mnóstwo drobnych gospodarskich zatrudnień, zapalił małą lampkę i wziął się do łatania starej uprzęży.
W okularach na nosie i z odstającymi wąsami kłuł szydłem, zawlekał dratwę i zawsze w dobrym humorze gwarzył z milczącym towarzyszem.
— Żebyś wiedział, com ja biedny miał z tą upartą szlachtą. Wojnat, duszka, zbuntował zaścianek, wzięli się mnie wygnać, jak liszkę z nory. Spasali zboże, grabili dobytek, raz nawet zbili Grenisa, że spuchł jak kadka i febry dostał ze strachu. Poczekajcie, myślę! Zebrałem ich raz przed gospodą i mówię: Mili braciszkowie! Oto macie wóz i przewóz! Albo będziecie grzeczni chrześcijanie, to wam się odwdzięczę, albo będziecie, jak poganie, to was ukarzę. Wybierajcie!
Marek podniósł głowę. Zajęło go to opowiadanie, zgłuszyło na chwilę głos, co mu zgrzytał w uszach: »Biedny pan Łukasz!«
— Zaczęli się śmiać, a młodzież drwinkować i przedrzeźniać, pokazałem im figę: poczekajcie nowiu! powiedziałem i poszedłem. Coś ich to zastanowiło, trochę spokornieli, ale mnie było tego mało!
Na nowiu trzeciego wieczora zrobiłem im spektakl[42]. Nałożyłem czarną opończę, wziąłem garnek z węglami, wypuściłem swoje bestyjki, co do nogi, i nie oglądając się na prawo i lewo, poszedłem sobie ulicą, grając na flecie.
Moja komenda stary żołnierz, karny! Na muzykę wylazło wszystko z chaty i Robak, i Żuraś, i Żywusia, i Białouszek, i Gryzia i podreptało za mną. Maruder Igiełko biegł na końcu, jak kłębuszek kolący a Szpaś siadł na głowie i krzyczał na alarm: »Dobranoc! dobranoc!«
Ragis z zachwytu nad tym tryumfalnym pochodem aż okulary stracił i robotę rzucił. Śmiała mu się twarz cała.
— Powstał gwałt. Kto żyw, wyszedł patrzeć; śmieli się, wołali, potem ich strach zdjął: kobiety pochowały dzieci, starzy zaczęli radzić i posłali najśmielszych za mną! A ja sobie wędrowałem spokojnie aż na Dewajtę i dopiero na polance zacząłem różne eksperymenta[43].
Machnąłem trzy razy rękami, zrobiłem kijem koło, na węgle narzucałem liści i trawy i gadałem jakimś językiem, którego nikt nie zrozumiał, bo go niema na świecie! A potem nabrałem w garnek żołędzi i tym samym porządkiem zawróciłem do domu. Szpiegi drętwieli ze strachu, ale szli opodal! Chaty zastałem zaparte i ani żywego ducha, pochowali się pod pierzyny i w siano!
Dalejże ja tedy od drzwi do drzwi, ciągle mamrocząc, i pod każdym progiem nasypałem garść żołędzi, i poszedłem spać!
— No i cóż się stało? — zagadnął Marek, ubawiony mimo woli.
— Stał się cud, synku! Szpiegi opowiedzieli wszystko, ale żołędzi wziąć nie chcieli, a nazajutrz rano zamiast nich, znaleziono pod progiem bób!
Stary podniósł rękę z szydłem w górę i zrobił tajemniczą pauzę.
— A co? Może ja nie czarownik? Uwierzyli tedy wszyscy, bo trzeba takiego wypadku, że jednocześnie z tem zaczęły się klęski. U Feliksa urodziło się cielę z pięciu łapami, u Jana Arminasa piorun zabił wołu, no, i nareszcie stary Downar umarł. Mało mu się należało, bo miał sto lat i tyfus, ale zawsze mi usłużył. Szlachta w płacz, baby najśmielsze przybiegły do mnie, ale ja udałem, że nic nie wiem, i zamknąłem chatę.
Poszli do proboszcza, żeby mnie wygnał z kościoła, ale on ich wygnał z plebanii, no, i po tygodniu, gromadą oddali mi wizytę, przeprosili, przysięgli zgodę, tak że nareszcie zlitowałem się, z całą ostentacya pozbierałem bób, którego nikt tknąć nie śmiał, pomachałem znowu rękami, rozbiłem garnek i obiecałem im pomoc wielką i opiekę. Możem nie czarownik?
Dopiął celu Ragis i sprawił istny cud, bo Marek się uśmiechnął.
To go podnieciło, jako najwyższy tryumf dowcipu.
— Oho, ho! Cobym ja zrobił z mojem drewienkiem i bólami w kościach, żebym nie umiał czarować. Teraz, jak mi trzeba pomocy, to tylko huknę w ulicę, a hurmem lecą chłopaki i dziewczęta z kosami i sierpem. A Grenis to ze skóry wyskakuje, a jak się ociąga, to ja nic, tylko za garnek z półki, a parobek dygoce i pędem robi! Oho, ho! A myślisz, że po lubczyk do mnie w sekrecie nie zaglądają!
— A dajecie?
Stary filut zmrużył oczęta.
— Aha! Lubczyk? Zaraz ciekawy. Możeś i ty na to łasy? Co? Otóż nie dam tobie, bo nie warto! Pluń na marę!
Marek się żachnął.
— Nie bardzom ja amorliwy[44] — mruknął, i dodał po chwili: — Widziałem dziś nasze pole i ażem zdumiał, tak pięknie uprawne!
— To czarami, synku, czarami! Co? Ładne? Prawda? Oho, ho, ja wiem, że ty już myślisz sprawić mi na kolendę niebieski parasol i piękną fajkę! Ho, ho! Ze mnie frant, w pierwszy szereg z prawej strony! Ot, tylko się obejrzę, i czas mi o żeniaczce pomyśleć! Sprawię gody, bo u nas są już dostatki, a gospodyni zbywa!
— Ciotka Anna jutro przyjedzie. Oporządzim jej rano stancyjkę od podwórza!
— Panna Aneta! To, to, to! Niech cię uścisnę! Jak raz dobrana para! A toś ze świecą szukał!

Uśmiechnął się żartobliwie i cieniutko zaśpiewał:

Zgodne to stadło i cicha chata:
Mąż kuternoga, a żona garbata!


Przestał żartować, a kiwając głową, zauważył:
— Poniewierali mego chłopca, poniewierali! Ot, i przyszła kreska na Matyska. Biedna panna Aneta! Nie dobro jej zmusiło rzucić faworytka Witolda! Alem jej rad, jak nikomu! Toż my tobie tu naczarujemy na współkę. No, kiedy tak, to jeszcze poczekam z żeniaczką jaki rok! Czego się śpieszyć?
Wziął się pilnie do roboty, ale milczeć nie mógł.
— A widziałeś tę chabetę[45] zagraniczną, co Witold kupił za tysiąc rubli? Budują stajnię, zaprowadzają wyścigowe konie. Niemiec kradnie, młyny woda popsuła i stoją, goście nie wychodzą z domu! Sądny dzień! A kto?
W szczelinie drzwi ukazała się rozczochrana głowa Grenisa. Respekt[46] dla czarodzieja i garnka nie pozwalał mu dalej się narażać.
— Gdzie pan kapral każe orać jutro? — zagadnął zamykając oczy, a otwierając szeroko usta, ku lepszemu słyszeniu chyba.
— W Żwirblach, rekrucie! — zakomenderował stentorowym[47] głosem Ragis.
— Tytuł wam przybył! — zauważył Czertwan, gdy się drzwi zamknęły.
— A cóż! Niech zna subordynacyę! Co kapral, to nie lada co! Ho, ho!
Dla rozmaitości zaczął gwizdać, gdy wtem Marek oczy podniósł i rzekł:
— Wezmę w arendę młyny u pani Janiszewskiej.
— A one ci na co?
— Wezmę komis dostawy mąki dla wojska.
Stary pomyślał i wąsa zagryzł.
— A Poświcie? — zagadnął.
— Dam rady! — odparł spokojnie Marek.
I pochyliwszy, się nad stołem, zaczął końcem noża coś na nim kreślić.
— Zarobię trzy tysiące rubli dla Witolda! — zamruczał w końcu, wstajac z miejsca.
Wieczór minął, zaścianek spał. Po krótkim czasie i w ostatniej zagrodzie zgasło światło; psy tylko ujadały i wicher jesienny wył ponuro.
Około północy zbudził się Ragis i posłyszał, że Marek nie śpi.
— Czy ci młyny chodzą w głowie? — spytał półsennie.
— Aha — zamruczał zagadnięty.
I stary znowu zasnął, ale Czertwan darmo zamykał oczy, próbował uleżeć. Nie mógł. Psy ujadały i wicher wył żałośnie; nie młyny go zajmowały, ale z uszu pozbyć się nie mógł nieznośnego dźwięku, jak zmory: — »Biedny pan Łukasz!«
Ledwie szarzało na dzień, porwał się z posłania i wyszedł cicho na podwórze.
Szron pokrywał ziemię, drzewa, dachy budowli, zimno było dotkliwe.
We drzwiach stajenki Grenis się krzątał, odmawiając pacierze, a od ulicy, na kamieniu, sie dział człek jakiś, plecami zwrócony do chaty.
— Grenis! założysz konie do wozu i pojedziesz do Skomontów zaraz. Powiesz tam pannie Annie, że jesteś na jej rozkazy. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie kapral! — odparł wymustrowany sługa Ragisa i wykonał na lewo zwrot tak niefortunny, że się potknął i upadł.
Marek nie zważał na to, bo jednocześnie człek nieznajomy wstał i podszedł.
Był to Łukasz Gral.
— Niespodzianie przybyłeś? — rzekł po przywitaniu do Czertwana — ja się dawno wybierałem do Poświcia ciebie odwiedzić, czasu nie było.
Stali naprzeciw siebie. Jeden spokojny, chłodny, nieubłagany, z góry patrzył na drugiego, ten zaś zalękły skubał, róg surduta, przestepował z nogi na nogę, chrząkał i ledwie miał siłę mówić.
— Masz interes do mnie? — wyrzekł Marek.
— Mam prośbę.
— No, to mów.
— Czy ty nie masz nic przeciw temu, żem przystał do Wojnatów?
— Przystałeś? Jak? Za parobka?
Gral poczerwieniał zadraśnięty.
— Mam, Bogu dzięki, dosyć chleba u siebie.
— No, to na co im służysz? Z łaski?
Szlachcic wyciągnął palce ze stawów, spuścił oczy i jąkajac się, rzekł:
— Wojnat... o... o... obiecał mi... Martę!
— Ha, to racya do wysługi. I ona ci obiecała?
— Ona się ciebie boi — szepnął Łukasz.
— Boi? A mnie na co jej lęk? To brednie! Nie boi się ona, ale ty jesteś uczciwy, żeś przyszedł. Wczoraj myślałem, żeś złodziej.
— Słyszałeś? — zaczerwienił się chłopak.
Marek głową kiwnął.
— Ja ją tak strasznie umiłowałem! — skarżył się smutny młodzieniec — ale żebyś co rzekł, tobym sobie poszedł za góry i rzeki! Od wyrostka to kochanie w sercu noszę!
Czertwan milczał. Może i on równie dawno i równie głęboko kochał, ale słów nie umiał składać, ani się poskarżyć.
Przesunął rękę po oczach i zagryzł usta.
— Nie gniewasz się na mnie? Pozwalasz? — pytał prosząco Gral.
— Tyś prawy, Łukaszu. Idż z Bogiem! — zamruczał olbrzym.
Okienko chaty otworzyło się, wyjrzała uśmiechnięta twarz Ragisa.
Wystawił na powietrze klatkę z ptakami, obejrzał rozmawiających i zaśpiewał:

Aż tam bieży panna, panna, towarzyszu mój!
Puszczaj charta ze smyczy,
Niechaj pannę pochwyci,
Towarzyszu mój! Towarzyszu mój!


Zaścianek już wstawał do życia. Gral wyciągnął rękę do rywala[48], uścisnął podaną dłoń i wyszedł zgarbiony, pokorny.
Gdy Marek się obrócił, niktby nie poznał, że przed chwilą stracił to jedno, jedyne, co w życiu posiadał osobiście, wyłącznie dla siebie.





  1. Baszta — wieża zamkowa.
  2. Kurhan — pagórek, usypany z ziemi, kopiec, mogiła
  3. Krzyżacy-apostołowie — zakon rycerski niemiecki, sprowadzony do Polski przez Konrada, księcia mazowieckiego, dla obrony przeciw pogańskim Litwinom, Żmujdzinom i Prusakom (plemię pokrewne Litwie i Żmujdzi, wyginęło doszczętnie); pod pozorem szerzenia chrześcijaństwa dopuszczali się Krzyżacy strasznych łupiestw na tych, których niby nawracać mieli.
  4. Perkun, czyli Perkunas — główny bożek litewski, a zarazem bóg pioruna.
  5. Święte ognie — na cześć swych bożków palili Litwini pogańscy święte ognie (zwane: Zniczami), pilnie strzeżone.
  6. Kriwe Kriwejte, najwyższy kapłan u pogańskich Litwinów
  7. Biruta — córka Widymuta ze Żmujdzi, poświęciła się bogom, została kapłanką, wajdelotką i strzegła świętego ognia. Porwana przez Kiejstuta, została jego żoną i miała z nim czterech synów, między innymi słynnego Witolda.
  8. Kiejstut — ukochany bohater starożytnej Litwy, książę trocki i żmujdzki, syn Gedymina, brat wielkiego księcia litewskiego Olgierda, urodzony w roku 1297, umarł w r. 1382.
  9. Turbować — niepokoić.
  10. Aleksota — bogini miłości u pogańskich Litwinów.
  11. Potentat — bogacz, potężny, pan.
  12. Dysonans — niezgodność, rozdżwięk, coś niezgodnego z ogólnym charakterem pewnego szeregu przedmiotów albo zjawisk.
  13. Ferye — święta.
  14. Rossienie — miasto powiatowe gub,. kowieńskiej.
  15. Hymn — pieśń uroczysta, religijna lub patryotyczna.
  16. Rynsztunek — zbroja.
  17. Entuzyasta — zapaleniec
  18. Larendogra — wódka rozmarynowa.
  19. Edukować — kształcić, uczyć.
  20. Tuman — wicher, zawierucha.
  21. Heban — rodzaj drzewa czarnego koloru; hebanowy — czarny
  22. Paryż — miasto stołeczne we Francyi.
  23. Ballada — utwór poetycki o treści ponurej i tajemniczej, często o duchach, upiorach, czarach i tym podobnych.
  24. Cywilny — obywatelski, niewojskowy
  25. Heine Henryk — poeta niemiecki, urodzony w roku 1799, zmarł w roku 1856.
  26. Emeryt — urzędnik, który, wyszedłszy ze służby po pewnej ilości lat, pobiera do śmierci pensyę (zwaną emeryturą); emerytka — tu w znaczeniu: stara, wysłużona.
  27. Sub Tuum praesidium confugimus Sancta Dei Genetrix — pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko (łac.).
  28. Patagonia — kraj w południowej Ameryce.
  29. Biedrzeniec — ziele ogrodowe, rodzaj anyżu.
  30. Brunelka, inaczej: głownienka — ziele ogrodowe.
  31. Frazes — zdanie, okres; tutaj: słowa piękne bez treści.
  32. Fantazyować — marzyć, roić, zmyślać.
  33. Rezultat — wynik.
  34. Rezydent — mieszkający we dworze na łaskawym chlebie.
  35. Karyera — powodzenie w życiu, poprawa bytu.
  36. Krytyka — tutaj: potępienie czegoś.
  37. Flegmatycznie — spokojnie.
  38. Chochlik — latawiec, skrzatek, duch zwinny a złośliwy, według wierzeń ludowych.
  39. Subordynacya — posłuszeństwo, karność.
  40. Skontrolować — sprawdzić.
  41. Filuternie — chytrze.
  42. Spektakl — widowisko, przedstawienie w teatrze, lub cyrku.
  43. Eksperyment — próba, doświadczenie.
  44. Amorliwy — kochliwy.
  45. Chabeta — lichy koń.
  46. Respekt — szacunek.
  47. Stentorowy — donośny.
  48. Rywal — współzawodnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.